Rozdział VIII
Wyznawcy

Rasy sprzymierzone z Rotenami przysłały wojska operacyjne. Silne kontyngenty szybko zmieniły sytuację na frontach, również wokół Genewy. Budzące grozę półkilometrowe niszczyciele Ind, forsujące czaszę ochronną miasta i dziesiątkujące mniejsze jednostki, musiały ujść z pola. Kolosy te zostały mocno pokąsane bronią energetyczną i pociskami Gorków specjalizujących się w osaczaniu i zwalczaniu tej klasy okrętów. Wdzięczni mieszkańcy Genewy i przyjezdni odetchnęli z ulgą.

   Pomimo niekorzystnej sytuacji, na tyłach i w odwodach Autonomii panował spokój. Propaganda swego czasu zrobiła swoje, zwłaszcza hasła głoszące potencjalną ofensywę Rotenów wspomaganych przez rotafish w przypadku odrzucenia ich propozycji utworzenia Sojuszu Trzech Nacji. Zrozumiałym wówczas wydawało się wyprzedzenie ataku. Oddziały oczekiwały więc sygnału do dalszej walki. Odwód Trzeciej Armii rozłożony został w jednej z przygranicznych, małych oaz. Obok warowni i miasta, gdzie zgromadzono dodatkową broń i niezbędne zapasy. Dowódca kawaleryjski i przywódca duchowy zarazem, niejaki Wanjo So siedział w swoim rdzawym namiocie i oczekiwał na konfrontację z nieprzyjacielskim wojskiem. Jego imię w rodzimym języku brzmiało Pierwszy, a nazwisko Czerwony. Rzeczywiście przyszedł na świat jako pierworodny syn rolnika. Może dlatego zawsze pragnął jakoś się wznieść, przeskoczyć innych, albo tych należących do wyżej sytuowanych, tych z wysokich klas społecznych. Nazwisko tego żołnierza z kolei było bardzo popularne w jego świecie. Tak, jak Kowalski na Ziemi. 

   Ból po stracie syna potęgował się. Rosła nienawiść do Rotenów i rotafish. A przede wszystkim do ludzi. To przecież jedna z ich kobiet zabiła jego największą nadzieję tuż po tym, jak dręczona ciężką chorobą, zmarła jego żona i zarazem matka młodego kawalerzysty. Milczała również skrzydlata bogini i służebnica pańska, która miała pomóc mu zemścić się na rudowłosej kobiecie. Wstawał już z klęczek po krótkiej modlitwie do Blue Aliena czytającego ponoć wszystkie myśli wiernych. Nowy bóg był telepatą jak jego rasowi bracia. Gdy miał już wyjść do żołnierzy, powietrze wypełniło się srebrzystymi wyładowaniami towarzyszącymi wynurzeniom z piątego wymiaru. Na tle ściany namiotu zaczęła formować się ciemna postać harpii.

   – Okaż więcej cierpliwości i wiary, nędzna istoto! – zawołała władczo bogini, a słowa jej zadudniły najpierw w umyśle Wanjo.

   Ind odruchowo pochylił ogoloną głowę i upadł na kolana. Pozłacany hełm z rozmaitymi przewodami spoczywający obok, potoczył się potrącony.

   – Jeszcze dziś moce naszego pana uderzą na Sprzymierzonych i na ich sojuszników. Zgnieciemy ich niczym robactwo! Nikt już nie zwątpi w potęgi z wyższego wymiaru!

   – Dziękuję, o pani! – zawołał umocniony żołnierz. Na razie nie śmiał pytać o pomoc w realizacji zemsty. Uwierzył jednak w zwycięstwo i w ostateczny koniec swego cierpienia.

   – A teraz ruszaj do boju! – zaskrzeczała harpia pulsując jakby w ciepłym powietrzu namiotu.

   Wanjo ukłonił się jeszcze i skierował do wyjścia. Kiedy zniknął za rdzawą ścianą, służebnica uśmiechnęła się szyderczo i przeniknęła na zewnątrz. Ogarnął ją niemal biały blask Syriusza wiszącego jeszcze dość wysoko nad pustynnym horyzontem. Kawalerzyści Wanjo So, gotowi do walki, siedzieli na opancerzonych rocamelach. Na wewnętrznych płaszczyznach opuszczonych przyłbic widzieli podstawowe informacje o liczebności i ruchach wrogich oddziałów. Każdy z tych humanoidalnych gotów był zginąć za Blue Aliena i za zwycięstwo. A tak naprawdę – za przyszłe życie obiecane przez boga. To dobrze. Ale każdy z nich mógł również zabić przynajmniej jednego nieprzyjaciela. To jeszcze lepiej! Harpia znowu uśmiechnęła się i powiedziała do siebie:

   – Poczekaj, a uczta będzie wielka!

   – Żołnierze! – zawołał So zatrzymując się przed długim szeregiem jeźdźców. – Oto służebnica pańska przybyła do mnie przynosząc radosną wieść. Jeszcze dziś wspierać nas będą wielkie moce z wysokich światów i wróg zostanie zmiażdżony!

   Nad oazą rozległ się tryumfalny okrzyk. Potęgowały go mikrofony zamontowane wewnątrz kawaleryjskich hełmów. Kilku pilotów myśliwskich, idących do położonej niedaleko bazy polowej, uśmiechnęło się podnosząc kciuki. Nawet pojazdy – roboty, należące do jednostki bezpośredniego wsparcia, intensywniej zamigotały półkulistymi czerwonymi lampami gotowości bojowej.

   Po trzech godzinach Wanjo So dotarł ze swymi jeźdźcami do wschodniego odcinka linii frontu. Szerokim łukiem opasywał on zdobycze terytorialne Ind. Po obu stronach oddziału kawaleryjskiego, w gotowości do ataku, stały inne formacje. Lekkie i ciężkie. Przy czym te ostatnie bazowały na opancerzonych robotach. Przed kawalerzystami z kolei, na łukowatym, pustynnym polu – trwały wciąż zażarte walki. Donoszono o dużych stratach w szeregach Autonomii, co nie mogło pocieszać. A tak naprawdę, we wszechobecnych laserowych rozbłyskach i eksplozjach rozmaitych pocisków trudno było czasem zauważyć cokolwiek. Tym bardziej, że zapadał już zmierzch.

   Ruszając do boju, obok pierwszych gwiazd Wanjo dostrzegł jasnoczerwone krechy przecinające granatowy nieboskłon. Świeże pęknięcia. Uśmiechnął się. Służebnice nie zawiodły. Niebawem wyłonią się z ciemności położonej powyżej ciemności. Tak właśnie,  przynajmniej ogólnie, naukowcy nazywali tajemniczy wciąż piąty wymiar, albo wykorzystywaną już hiperprzestrzeń. Wanjo spojrzał  na swego bocznego oficera i zawołał:

   – Chwała nie będzie Blue Alienowi!   

   Kiedy rozpędzeni kawalerzyści uderzali już na wroga, z długich pęknięć sferycznych zaczęły wyłaniać się ciemne byty. Uderzając z impetem, harpie spotkały się jednak z rodzajem silnej tarczy. Oto ponad federacyjnym wojskiem wzniósł się niebieski parasol. Tak bowiem nazwano czaszę pola ochronnego wygenerowanego przez siedmiu Niebieskich Wojowników. Pośród nich był młody pilot frachtowca.

   Osobliwe pole siłowe powiększało się osłaniając kolejne oddziały. Po fali konsternacji, Ind ogarnęła wściekłość. Była ona tym większa, im bardziej bezradne wobec niebieskiej czaszy stawały się same harpie, których wywiad zlekceważył po prostu nową broń nędznych istot. Broń służebnic w postaci ognistych promieni odbijała się od parasola ku rosnącej radości Sprzymierzonych.

   Jedna czasza nie wystarczyła jednak, aby osłonić wszystkich. Chociaż odniesiono zwycięstwo, zginęło wielu dobrych żołnierzy i dowódców. Ucierpieli nawet Wojownicy. Stracono wiele pojazdów i robotów. Śmierć unosiła się ponad polem bitwy. A tu i tam, nad umierającymi żołnierzami obu stron, zaczęły pojawiać się służebnice pańskie. Tylko bystre oko dostrzegało krótkie, sine rozbłyski tuż nad ciałami Ind albo Rotenów, czyli znaki mówiące o połknięciach dusz. Harpie rozpoczęły ucztę.

Rozdział IX
Wojownik

Zapadł już wieczór poprzedzający wielkie starcie na pustyni Ino. Wszyscy zebrali się w pokoju Gotiebów. Rozmawiano jeszcze o agresywnej służebnicy, która chciała zemścić się za śmierć wyznawcy Blue Aliena. Tak przynajmniej twierdziła Leia. Dziewczyna czuła się już lepiej, ale wizyty psychologa musiały być jeszcze realizowane. Obok niej najczęściej przebywał Leo. Szeptała mu czasem, że jest teraz jej rycerzem o niezwykłej mocy. To wyznanie uspokajało Leo, chociaż od czasu pokonania harpii postrzeganego go jako kogoś niezupełnie z tego świata. Wspomnianego wieczoru z kolei chłopak zaangażował się w rozmowę z ojcem, który oczekiwał pewnych wyjaśnień. Zresztą nie tylko on.

   – Synu, wiele już wiemy o Niebieskich Wojownikach, choćby od egzobiologa, który cię badał – mówił Simon Sarron. – Może jednak spróbujesz powiedzieć nam więcej? Może o widzeniu po zabiciu harpii? Mówiłeś coś także o zbuntowanym bycie…

   – Dobrze, tato – zniecierpliwił się młody pilot machając dłonią. – Rzeczywiście winien wam jestem pewne wyjaśnienia. Jeśli chodzi o widzenie, to mogę przede wszystkim potwierdzić to, czego doświadczyłem już na Wodanii, we Wszechoceanie. W chwili zagrożenia życia, gdy kalmapress zgniatał mój niewielki pojazd, a biedny Max nie wiedział jak mi pomóc, usłyszałem męski głos i zobaczyłem dwie kule. Głos nakłaniał mnie do wpatrywania się w nie. Centralna kula była większa i niebieska, natomiast orbitująca wokół niej miała czerwoną barwę. Kalmapress odpłynął po tym, jak wpatrzony w kule poczułem się trochę senny. Tyle Wszechocean – ciągnął chłopak przechadzając się po pokoju. – Przez kilka lat nie działo się właściwie nic, co przypominało by mi o zjawisku kul i o jednoznacznym wsparciu z góry. Może dlatego stałem się letnim wiernym…Nieważne! W każdym razie dopiero na pustyni Ino, przed spotkaniem z Leią,  miałem osobliwy sen. Widziałem w nim harpię, która groziła Lei, ale czułem równocześnie, że mam moc zniszczenia potwora! Nie zdążyłem tego zrobić i zapomniałem o śnie kiedy ty, tato, zacząłeś mnie budzić. To oczywiście nie twoja wina – Leo uniósł dłoń pojednawczo. –  Widocznie tak miało być. I dopiero niedawno, kiedy wbiegałem do pokoju przerażonej Lei i dostrzegłem harpię, przypomniałem sobie o niezwykłym śnie. Ważniejsza jednak okazała się moc z samej góry. Tak to czułem – zaakcentował pilot zatrzymując się. – Ta moc dała mi odwagę i siłę. Odczułem również jasność rozumowania. Wiedziałem już, że harpia stoi znacznie niżej w hierarchii bytów niż objawiające się humanoidalne, niebieskie istoty nazywane Pradawnymi. Wiedziałem także, że harpie nie zawsze były transcendentne, co zresztą zakładają niektóre, to jest mało popularne jeszcze hipotezy naukowe. Mogliście o nich po prostu nie słyszeć albo puścić jej w niepamięć. Jedna z nich mówi na przykład, że w momencie przejścia do przestrzeni czterowymiarowej pierwotny wzorzec, czyli ciało widzialne niejako nakłada się na byt transcendentny. Ciało to z kolei jest jakby wielowarstwowe, etapowo efemeryczne.  Gdzie zaś  przechowywane są owe wzorce, tego pewnie nikt jeszcze nie wie. Harpie, tak naprawdę rodzice Rotenów oraz Ind, zbuntowały się kiedyś schodząc z dobrej drogi. Stały się rodzajem wampirów. Przeciwstawiły się komuś, kto stoi nawet ponad tymi, których uważamy za Pradawnych – kontynuował Leo budząc poruszenie zgromadzonych. Znowu podniósł dłoń, aby ich uciszyć.  – Albo jest największym spośród nich. Jestem pewien istnienia odwiecznego Bytu Kuli, ale ona sama w sobie na pewno nim nie jest. Kula Centrum to oczywiście skomplikowany twór przenikający wszystkie możliwe wymiary. Jako istoty niższe korzystamy czasem z hiperprzestrzeni należącej do piątego wymiaru, albo może do piątej struny? Tak, czy inaczej, dostałem moc, aby zniszczyć potwora. Potem, kiedy było po wszystkim, znowu dostrzegłem wspomniane kule. Tym razem niczego jednak nie słyszałem, a pod kulami zobaczyłem bladą harpię. To chyba tyle – dodał chłopak i zamyślił się.

   – Ciekawe i śmiałe słowa, synu – Simon Sarron zbliżył się do Leo i położył dłoń na jego ramieniu. – Jakkolwiek by nie było, jesteśmy z ciebie dumni! I chociaż żyje w nas obawa przed niekontrolowaną emisją twej mocy, to cieszymy się, że mamy tak potężnego obrońcę. Niebieskiego Wojownika!

   Po tych słowach lewe przedramię chłopaka zaczęło lekko wibrować. Spojrzał tam: chip emitował zielone światło. Odchodząc z apartamentu, astrobiolog poinformował Leo, że taki stan oznacza sygnał alarmowy. Urządzenie powiadamia, że niebawem mogą pojawić się przedstawiciele służb przestrzennych. Tak też się stało. Kiedy sygnał świetlny stał się intensywniejszy, do drzwi apartamentu ktoś zapukał.

Na wszelki wypadek otworzył Max. Robot położył dłoń na rękojeści l31 i do półprzezroczystego manipulatora wiszącego obok wejścia wprowadził sześciocyfrowy kod. Jasnofioletowe drzwi wsunęły się w szeroką futrynę. Za progiem stało dwóch Rotenów ubranych w granatowe mundury. Ktoś, kto rozeznawał się w miejscowych uniformach wiedziałby już, że ma do czynienia z oficerami służb przestrzennych, albo przestrzeni kosmicznej.

   Wyższy z nich, noszący jasnoczerwone epolety z trzema niebieskimi półkulami, odezwał się pierwszy:

   – Witam. Jestem kapitan Zapton z Korpusu Ochrony Przestrzeni Roteńskiej. Chciałbym rozmawiać z Leo Sarronem.    

   Max powoli odwrócił się. Starał się jednak przesłaniać wejście do apartamentu. Leo podszedł w tym czasie i zatrzymał się za androidem. Jego nowy instynkt wojownika nie ostrzegał go jednak przed zakamuflowaną formą wroga. Wiedział również, że niezależnie od nowych, własnych możliwości, może liczyć na robota. Max pozostał dla niego  rodzajem tarczy.

   – Proszę, niech panowie wejdą. To ja – powiedział głośno chłopak zawierzając sygnałom chipa. 

   – Wyłączyć sygnał alarmowy – powiedział wyższy Roten unosząc lewe przedramię, na którym widniało jakieś urządzenie. Po chwili chip Leo zgasł.

   Kiedy obaj obcy weszli do pokoju Sarronów, wyższy żołnierz zatrzymał się przed młodym pilotem i lekko pochylił głowę. Była to forma powitania przyjęta w  roteńskim  wojsku. Zaraz też odezwał się ponownie:

   – Nie możemy panu niczego narzucać. Prosimy zatem o udanie się z nami. Zgodnie z najnowszym rozpoznaniem przestrzennym i ogólnym, zbliża się nowa wojna. Fakty znów zastępują hipotezy i lokalne, niezbyt wiarygodne dotąd przekazy. Tym razem obok Ind może pojawić się wiele harpii!

   Leo uniósł dłoń, jakby chciał powiedzieć aby oficer poczekał chwilę. Odwrócił się w milczeniu i podszedł do mamy, przytulił ją mocno, a potem uściskał tatę. Podając rękę panu Gotiebowi i Lei nie liczył na nic szczególnego. Dziewczyna rzuciła mu się jednak na szyję i pocałowała go ku wielkiemu zaskoczeniu rodziców. Potem spojrzała na nich kolejno i  powiedziała poważnym tonem:

   – Oto człowiek, który po raz drugi uratował mi życie! Wiem, że nie jestem mu obojętna. On też jest dla mnie ważny. Jest waszym synem. Prośmy więc Pradawnych i odwieczny Byt Kuli, aby Leo powrócił do nas.

   Wszyscy zgodzili się ze słowami Lei pomijając milczeniem jej spontaniczne zachowanie. Rodziny utworzyły krąg, zamknęły oczy i wypowiedziały Formułę. Gdy zaś upłynął kolejny kwadrans, Leo gotowy był do wyjścia. Zamienił jeszcze kilka słów z Maxem, a potem drzwi wyjściowe apartamentu zamknęły się cicho za plecami siódmego Niebieskiego Wojownika.

Rozdział X
Parasol

Kanciasty grawilot zbliżał się już do standardowej czaszy polowej okrywającej Sprzymierzonych. Roteński pilot wysłał hasło wejściowe składające się z siedmiu znaków. Przeważały cyfry. Po trzech minutach, kiedy pojazd zataczał drugi krąg oczekując w wyznaczonej strefie, otwarto wejście. Chodziło o częściowe wyłączenie czaszy. O jeden z podsystemów ochronnych.

   Grawilot przyziemił. W ciepłe jeszcze powietrze wzbijały się wciąż rdzawe drobiny piasku oświetlane reflektorami pozycyjnymi. W przedziale pasażerskim siedziało dwóch mężczyzn oraz młodzieniec, czyli dwóch oficerów roteńskich z Korpusu Ochrony i Leo Sarron. Chłopak nie miał żadnego uniformu. Ubrał się tak, jak zwykł to czynić wcześniej. Kurtka chroniła go przed nadciągającym nocnym chłodem, wysokie buty przed piaskiem, a l31 zabrał na wszelki wypadek. Opuszczając grawilot myślał o Lei i o Maxie. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna czuła się już lepiej i darzyła go rosnącą sympatią. Robot pozostawał przyjacielem i ochroniarzem na wypadek niewyjaśnionych kłopotów z mocą. I jeszcze kilka minut przed wyjściem Leo z apartamentu poczciwy android chciał mu towarzyszyć. Chłopak spojrzał wtedy na blaszanego przyjaciela, uśmiechnął się ze zrozumieniem i powiedział, że musi iść jednak sam. Max posmutniał nie wszystko widać pojmując, ale postanowił czekać tak, jak inni.

   Idąc z oficerami w kierunku centrum rozległego, wojskowego obozowiska, Leo widział coraz więcej. Prócz lekkich i ciężkich pojazdów zintegrowanych z robotami, dostrzegał większe budowle wysyłające przyćmione światła. Były to przeważnie tymczasowe kopuły mieszkalne. Między nimi jeżyły się lufami baniaste stanowiska ogniowe. Wszędzie zaś kręcili się rozmaici żołnierze. Niektórzy z zaciekawieniem spoglądali na młodego człowieka.

   Kiedy przybyli mężczyźni zatrzymali się kilka kroków przed łukowatymi drzwiami największej, żółtawej kopuły, z jej wnętrza wyszło pięciu humanoidalnych mężczyzn oraz Nok. Cała szóstka zbliżyła się do przybyłych i stanęła w szeregu. Światła pobliskich lamp omiatały ją bardziej z przodu, dało się więc rozpoznać poszczególne rasy. Pierwszym od lewej był krępy Gork okryty wojskowym, brązowym uniformem. Dalej stało dwóch Rotenów. Także żołnierze. Kolejnym był młody rotafish ubrany po cywilnemu. Jako piąty stał Nok. Leo uśmiechnął się do niego najszerzej, wiedział bowiem, że jeżowe to rasa ponuraków. Współpracować musiał zapewne z każdym z nich, chciał zatem zrobić dobre wrażenie. Ostatnim w szeregu był człowiek. Mężczyzna w średnim wieku wyglądający na naukowca.

   Wyższy oficer z Korpusu Ochrony wysunął się przed Leo, wskazał sześciu przybyłych i powiedział do chłopaka:

   – Panie Sarron, oto członkowie Drugiego Niebieskiego Parasola. Pańska obecność w nim jest niezbędna.

Rozdział XI
Tarcza zwycięstwa

Nut Ter odetchnął z ulgą: Wojownik żył. Jego pierś, osłonięta wciąż fragmentem przydzielonego, rudego pancerza piechoty, zaczęła podnosić się i opadać miarowo. A jeszcze niedawno, wskutek przebicia się harpii przez parasol, musiał wziąć na siebie niespotykaną moc potworów. Zdawało się, że uratować go mogli jedynie potężni Pradawni, którzy dodali mocy innemu Wojownikowi. Nut już wcześniej musiał zrewidować swoje poglądy, opierające się na przestrzeni czterowymiarowej. Żadna ze znanych dotąd ras bowiem nie mogła uchodzić za bogów.

   Leżący z tyłu człowiek zatrzepotał powiekami i na dłużej otworzył oczy. Nut cofnął się nie tyle przerażony, co zaskoczony: gałki oczne mężczyzny wypełnione były niebieską barwą. Znikły nawet żrenice! Młody Roten widział już w akcji Niebieskich Wojowników, chociaż była to dopiero ich druga bitwa. Pierwsza, również pustynna, odbyła się z udziałem zaledwie trzech takich herosów. Chronili oni wtedy Sprzymierzonych przede wszystkim przed wielkimi niszczycielami Ind. I jedno, i drugie starcie należało zaliczyć do zwycięskich.

   Nut przebywał na Ino już jakiś czas. Widział duży parasol, a nawet ataki spod jego czaszy. Sześciu Wojowników, po niezbędnej przerwie, ponownie utworzyło krąg o średnicy co najmniej pięciuset metrów, a siódmy zajął miejsce w jego centrum. Był nim rudowłosy chłopak, którego Nut widział wcześniej. Choćby podczas ewakuacji karawany, kiedy Ind rozpoczęli tę wojnę. Niebieskie Światło emanujące z głów herosów połączyło ich, a potem zaczęło tworzyć wielką Czaszę. Wyglądało to naprawdę wyjątkowo ! Swoją drogą, Nut obawiał się o własne życie. Nawet wtedy, gdy zobaczył moc Wojowników. W pewnej chwili zaczął jednak mieć nadzieję, że Światło Pradawnych  uchroni i jego niewielki grawilot.

   Harpie uderzyły wieczorem wspierając oddziały Ind, ale Wojownicy czuwali. Nad ranem zaś, kiedy Nut  lądował, pewnie byli już bardzo wyczerpani. Walczyli jednak, a nawet kontratakowali. Niebieskie Ognie formowały się w długie groty, w mgnieniu oka spalające harpie i wszelką broń butnych najeźdźców.

   W pewnej chwili Czasza zafalowała. Jeden z Wojowników, zapewne najbardziej zmęczony i osłonięty przez to mniejszą mocą,  trafiony został bronią harpii! Był nim człowiek leżący teraz za Nutem. Człowiek wyniesiony z piasku przez dzielnych ratowników. Zdawało się, że podstawowa obrona Sprzymierzonych nagle załamie się. Że Wojownicy przestaną chronić wiele lekkich oddziałów. Ciężkie biły się okresowo poza Czaszą, kiedy atakowały szerzej. Tak samo jak pozostałe, korzystały jednak z jej ochrony, która umacniała również standardowe pole atmosferyczne.  

   Tymczasem poraniony Wojownik musiał przerwać Czaszę. Harpie uderzyły ze zdwojoną siłą! Poderwał się jednak młody heros, swoista Tarcza. A nawet – miecz! Ten rudowłosy chłopak stanął pośrodku pola bitwy, obok walczących wciąż ciężkich robotów. Krzyczał złowrogo i sam raził Niebieskim Ogniem całe rzesze ciemnych istot. Legiony harpii pewnych już pogromu obrońców. W krótkim czasie, wraz z robotami, młody człowiek  przechylił szalę zwycięstwa na stronę Sprzymierzonych. Został więc Niebieskim Bohaterem!

   Wyczerpany, siedział potem na piasku z pochyloną głową. Kiedy znowu ją podniósł, spojrzenia pilotów spotkały się. Nut podniósł kciuk, dobrze widoczny mimo blasku przedświtu odbijającego się od pancernej szyby grawilotu. Tamten uśmiechnął się, kiwnął głową i wykonał ten sam gest.  

   Teraz przed grawilotem Nuta rozciągało się wielkie, dymiące wciąż pobojowisko. Obok kręcących się żołnierzy, działali tam przede wszystkim ratownicy i sanitariusze.

   – Nie obawiaj się. Na pewno jestem po twojej stronie –  odezwał się Wojownik leżący na noszach, w części grawilotu przeznaczonej dla rannych i dla medyka . – Chyba, że jesteś wrogiem Pradawnych, albo Bytu Kuli…

   – Nie jestem! Przynajmniej od momentu, w którym zobaczyłem Niebieskie Światło – zapewnił Nut obracając się w stronę leżącego. – Jak to robisz?   

   – Masz na myśli Czaszę, czy oczy?

   – Oczy – odrzekł młody Roten.

   – Sam nie wiem, jak to się dzieje – powiedział człowiek z wyczuwalną szczerością. – Hipotezy swoją drogą, a wiara – swoją! Ważne, że ufam Mocy Kuli, albo raczej – Wiecznemu Bytowi, który ją przenika. Nazywam go Wiecznym Niebieskim i Formułę kieruję do niego. Każdy czuje to pewnie trochę inaczej. Jedni mówią o prastarych kosmitach, inni o kimś potężniejszym. Na ogół jednak – na jedno wychodzi. Mówią tak, jak niegdyś nasi ojcowie wyznający starych bogów. Osobiście zaś dziękuję Niebieskim Mocom za piękną, bożą iskrę. Albo – za kosmiczny dar.

   Nut chciał zapytać jeszcze o Czaszę, o odczucia Wojowników w chwilach jej generowania, ale do grawilotu zbliżyli się już sanitariusze. Na unoszących się między nimi noszach leżał roteński pilot. Nie każdemu jednak jego beżowy skafander wszystko mówił. Nut wiedział, że Roten sterował jednym z dużych niszczycieli atmosferycznych. Maszyny te odegrały ważną rolę w pustynnej bitwie. Na piersi leżącego pilot grawilotu zauważył dwa karmazynowe paski – szarżę porucznika. Ranny próbował wstać, ale przypięto go do noszy.

   Nut spojrzał jeszcze w dal. Budzący się dzień ukazywał ogrom zniszczeń: dopalające się szczątki robotów i samobieżnych, opancerzonych maszyn, sterczące w piasku ciemne konstrukcje, porzucona broń i trupy. Leżące niemal wszędzie trupy żołnierzy obu stron. Wielu z nich straciło nie tylko nadzieję.  

   Sanitariusze położyli pilota obok Wojownika. Spieszyli się. Oznajmili, że Nut zabierze jeszcze jednego rannego i lekarza. Medyk udzielał mu właśnie pierwszej pomocy używając podstawowego medbota.

   Porucznik tymczasem znowu próbował wstać. Szarpał się, mówił coś niezrozumiale, ale w końcu podniósł głos, krzyknął :

   – Oheti, odblokuj sterowanie! Odblokuj, słyszysz? Odblokuj!

   Człowiek leżący obok uspokoił Nuta podnosząc dłoń. Widać było jednak, że każdy ruch sprawia mu ból. Roztrzaskany rudy pancerz znaczyły ślady krwi, opatrunek także był nią przesiąknięty. Zielony medbot zainstalowany na piersi Wojownika sygnalizował przeciążenie organizmu, łypał karmazynową lampką. Nut spojrzał na pustynię z nadzieją na powrót medyka.

   – Ten pilot nie postradał zmysłów – odezwał się człowiek. – Być może domyślasz się już, że to po prostu ślady bitewnego stresu. Drugi pilot prawdopodobnie został także ranny. Na tyle jednak poważnie, że nie mógł się poruszyć i odblokować sterowania, które najpewniej także jakoś ucierpiało. Nie mógł więc uratować okrętu…

   – Porucznik jednak żyje – przerwał mu Nut. – Jako pilot mógłbym założyć, że skorzystał ze sprawnej jeszcze kapsuły ratunkowej. 

   – I pewnie masz rację – przyznał Wojownik i zaraz zamknął oczy. Oddychał coraz ciężej, chociaż uśmiechał się jeszcze słabo.

   Nut wystraszył się. Wpatrzony w pustynię, dostrzegł wreszcie powracającego lekarza. Tuż za nim sanitariusze nieśli trzeciego rannego. Ten również był Rotenem i nosił mundur kawalerzysty. Pokrywała go uszkodzona, żółtawa zbroja.

   – Proszę uruchomić napęd! – usłyszał Nut. Głos medyka dobiegał z głośników zainstalowanych w centralnej, obłej konsoli pojazdu.

   Młody pilot rzucił się do przycisków i monitorów. Sprawnie obrócił dysze silników startowych. Zanim lekarz usiadł w fotelu obok, a sanitariusze z rannym zajęli miejsca za kokpitem, gotów był do odlotu.

   Lekarz wstrzyknął coś Wojownikowi obracając się z fotelem ku otwieranej części medycznej. Grawilot wzbijał się już w poranny chłód. Medyk podał jeszcze rannemu porucznikowi dawkę środka uspokajającego, spojrzał na Nuta i spytał:

   – Wiedział pan, że te potwory rzeczywiście połykają dusze?

  – Coś o tym słyszałem – odrzekł pilot po dłuższej chwili.

    Pytanie zaskoczyło go, jak zresztą wcześniej cała ta inwazja z piątego wymiaru. Jak działania Pradawnych, Wielkich Starożytnych, albo Wiecznego Niebieskiego. Różnie przecież nazywano siły z wysokich światów, przez wielu traktowane wcześniej z przymrużeniem oka. Nut ciągle oszołomiony był tymi nowymi zjawiskami, ale gotów na ich poznanie. O naturze harpii z kolei usłyszał po pierwszej bitwie Niebieskich Wojowników. Uśmiechnął się wtedy z lekkim niedowierzaniem, jednak nie potraktował sprawy zupełnie obojętnie. Skoro potwory te istniały nie tylko w mętnych przekazach prostych, niejednokrotnie przerażonych żołnierzy zdolnych wówczas do widzenia nieprawdy, zjawisko duszy, akcentowane czasem przez ludzi,  także nie było wykluczone. A jeśli tak – widocznie można było ową duszę jakoś wchłonąć !

   – Musimy zdać sobie sprawę, że dzisiejsza  porażka tych wampirów może pobudzić trójokich, a nawet samego Blue Aliena – nie poddawał się medyk. 

   – Ma pan rację – przyznał Nut. Kwestia ta przemknęła mu już przez głowę.   – Jestem jednak przekonany, że nasi szefowie również na to wpadli i gotują  stosowne siły. Przecież w tych wysokich sztabach siedzą nie tylko przyziemni stratedzy, ale również ci patrzący znacznie szerzej. Holo działa wszędzie. Skoro więc wiadomo już wszystkim, że istnieją harpie, to dlaczego trójocy mieliby istnieć jedynie w umysłach wiernych tego Blue Aliena?

   – To prawda – zgodził się medyk. – Osobiście wierzę jednak w niezwyciężonych Pradawnych, albo nawet w samego Wiecznego Niebieskiego, jak nazywają go nasi żołnierze i piloci.

   – Tak, czy inaczej, na temat tych wszystkich sił powinniśmy wiedzieć znacznie więcej. Być może w sukurs ruszy nam kiedyś technologia? To dzięki niej przecież dowiadujemy się tak wielu nowych rzeczy – powiedział Nut zerknąwszy na lekarza.

   – Czy sama technologia rozwiąże temat: połykanie dusz przez potwory, wątpię  – odrzekł tamten. – Podobnie rzecz może się mieć z innymi kwestiami przekraczającymi naszą rzeczywistość i zarazem nasze pojmowanie. Chyba, że siły rządzące Wszechświatem przyczynią się jakoś do rozwoju naszych mózgów i w ten sposób pozwolą się poznać. Oczywiście nie do końca, abyśmy nie zaczęli traktować ich jak chleba powszedniego.   

   Nut milczał. Co miał powiedzieć? Był tylko prostym pilotem. Chociaż kwestia samych harpii powinna zainteresować go bardziej. Tak samo zresztą, jak innych tubylców. Co najmniej jedna hipoteza bowiem mówiła o ojcostwie uskrzydlonych kosmitów z układu Tau Ceti. Tak więc pierwowzory potworów z piątego wymiaru lub byty już transcendentne, mogły być rodzicami Rotenów! Ciekawe i straszne ! Zwłaszcza, gdy mówi się o pożeraniu własnych dzieci… To było coś z mitologii ludzi przyniesionej z Ziemi, przypomniał sobie Nut. Pewien bóg, chyba Saturn, pożerał własne potomstwo widząc w nim zagrożenie. Obawiał się utraty tronu…  Czyżby harpie także obawiały się Rotenów oraz innych istot czterowymiarowych? Wydawało się to niedorzeczne.

   Młody pilot otrząsnął się z rozmyślań i skierował maszynę do Genewy. Pomimo pustynnego zwycięstwa, czekali na osłonę myśliwską. Zgodnie z najświeższymi informacjami wywiadu, Ind dysponowali wciąż znacznymi siłami. Ich wojska mogły nacierać z wielu kierunków. W pewnej chwili zaś ożyło wyczekiwane światło ekranu konsoli centralnej. Pojawił się na nim dowódca klucza myśliwskiego noszący czerwony hełm. Oficer poinformował Nuta i jeszcze kilku innych pilotów lecących w pobliżu, że przejmuje ich do czasu wejścia grupy pod czaszę Genewy.

   Po kwadransie roteński pilot przyziemił bezpiecznie na jednym z dużych wojskowych lądowisk. Znajdowało się na obrzeżu miasta, a piloci cywilni korzystali ze specjalnych przywilejów uruchomionych na czas wojny. Nut odetchnął z ulgą gdy spojrzał do tyłu: ranni żyli. Patrzył przez chwilę w dal i dostrzegł wreszcie zbliżające się naziemne, obłe pojazdy medyczne.  

Rozdział XII
Ślady zwycięstwa
i odwieczne cienie

Po drugiej bitwie na Pustyni Ino sytuacja ciągle nie była jasna. Sprzymierzeni prosili więc sojuszników o dalsze wsparcie. Napływające oddziały z kolei, zwłaszcza Gorków i ludzi, stopniowo przyczyniały się do wygaszania zapędów Ind. Dochodziło do kolejnych bitew, Autonomia zaczęła ponosić coraz większe straty. Harpie milczały. Tak samo zresztą, jak trójocy. Wielu strategom, i nie tylko im, wydawało się to co najmniej dziwne, ponieważ coraz częściej i harpie, i trójokich uważano za rodzaj wampirów. Za istoty żywiące się duszami, chociaż zdanie to było wciąż niezgodne ze stanowiskiem nauki. Poza tym nawet pojedynczy żołnierze nie zanotowali nigdzie pożywiających się trójokich.

   Tak czy inaczej, pustynny agresor został odarty z buty, a potem z nadziei. Kiedy obserwował złom własnych niszczycieli atmosferycznych dopalający się wśród piasków, a niebo wciąż milczało, podjął decyzję o kapitulacji. Ind podpisali ją na pokładzie potężnego, srebrzystego ‘’Pacyfikatora’’, niemal kilometrowego niszczyciela Sprzymierzonych. Okręt wylądował w samym sercu Pustyni Ino. Był jednostką flagową z naczelnym dowódcą na pokładzie. Dotychczas toczył boje w przestrzeni kosmicznej, którą Ind również chcieli zawładnąć.

   Chociaż Sprzymierzeni wierzyli w siłę swoich armii, brali wciąż pod uwagę agresję z piątego wymiaru. Dlatego obok ‘’ Pacyfikatora’’ oraz kilku mniejszych, towarzyszących mu jednostek, znajdowali się Niebiescy Wojownicy. Pośród nich był Leo Sarron z wiernym Maxem. Tym razem android nie dał się zbyć. Simon Sarron uśmiechnął się tylko i machnął na to ręką. Leo sam w sobie stanowił przecież potężną broń, wszyscy jednak lubili poczciwego robota, który zresztą mógł działać jako ogniwo awaryjne. 

   W owalnej sterówce niszczyciela tymczasem zebrało się kilkunastu wysokich dowódców Sprzymierzonych oraz kilku generałów i admirałów Ind. Pośród tych ostatnich najważniejszym był admirał Peto. Jego nazwisko można było tłumaczyć jako Ogień. I rzeczywiście wiele miał z nim wspólnego. Zachowywał się tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć. Wodził nienawistnym spojrzeniem po twarzach nieprzyjaciół i dyszał wściekle. Okazywał to jeszcze bardziej, gdy miał złożyć stosowny podpis na podsuniętym dokumencie. Wydawało się, że zgniecie w dłoni archaiczne i wymagane zarazem ptasie pióro. Kiedy zaś podpisał już akt kapitulacji Ind, rzucił go na stół, odsunął się gwałtownie z fotelem i spytał z nutą agresji:

   – Sąd wojenny, więzienie czy pańskie darowanie win i próba przekabacenia?

   – O tym zdecydujemy wkrótce – odrzekł generał Bloko, naczelny dowódca Sprzymierzonych. W tłumaczeniu na nowy galaktyczny, jego nazwisko z kolei znaczyło Męski. Generał nosił biały mundur ze złotymi epoletami. Milczał przez chwilę, a potem dodał:

   – Zgodnie z prawem wojennym, powinien pan być rozstrzelany !

   Ze zdaniem generała zgodzili się inni zgromadzeni dowódcy. Pośród nich znalazł się rotafish. Unosił się w specjalnej kuli wypełnionej wodą i jako ostatni swoją aprobatę wygłosił za pośrednictwem nanorobotów orbitujących wokół jego fotela. Dla butnego Peto zapowiadało się najgorsze. Admirał wydawał się jednak nie przejmować sądem wojennym i wizją nieuchronnego końca.

   – Nie boję się śmierci! – rzekł pogardliwie wodząc ponurym spojrzeniem po zgromadzonych żołnierzach. – Nie wierzę ani w bogów, ani w demony. Uznaję tylko zwycięstwo i nowe możliwości mózgu, który poznaje samego siebie i wykorzystuje wieczne zjawiska natury, albo samych przeciwników. Nawet takich, jak harpie czy trójocy. Żałuję, że moi naukowcy i żołnierze nie osiągnęli tego, co wasi przebierańcy. Moje życie nie ma już żadnego znaczenia. Darujcie więc sobie długotrwałe więzienie, albo brednie o modnych podobno bogach zwanych Pradawnymi, czy kimś takim! 

   Bloko zignorował słowa Inda i spojrzał na stojących przy wejściu, okrytych rudymi kirysami strażników. To wystarczyło, aby ruszyli w stronę butnego admirała. Po chwili ów szedł z nimi bez żadnych oporów uśmiechając się ironicznie.  Cała trójka zniknęła za rozsuwanymi, szarymi drzwiami.

   Wtedy jeden z sektorów głównego hologramu sterówki powiększył się. Chodziło o wycinek wschodniej części roteńskiego terytorium. Wzniesiono tam wiele miast, ale w tym przypadku ukazało się Mago, które w tłumaczeniu na nowy galaktyczny jawiło się jako Pole Uprawne. Nazwa nie była przypadkowa. Miasto zbudowano w granicach małej oazy, a ta wyróżniała się bardzo płytkim zwierciadłem wody gruntowej. Wokół Mago, jak okiem sięgnąć, błyszczały łany rozmaitych zbóż. To kusiło szczególnie. Ind zostali jednak stamtąd wyparci. Tym razem odezwał się wywiad przestrzenny, a na granatowym nieboskłonie pojawiły się jasnoczerwone rysy. Służebnice pańskie ruszyły z pomocą wypędzonym.

   – Harpie zaatakują ponownie! – potwierdził Bloko omiatając spojrzeniem zgromadzonych dowódców. – Panowie, mobilizujcie swoich. Należy poszerzyć poszukiwania nowych Wojowników. Te potwory mogą przecież uderzyć wszędzie. Przede wszystkim w bezbronnych cywili! Ja ruszam pod Mago z drużyną naszych bohaterów.

Rozdział XIII
Mago  

Leo przymknął oczy. Czuł się niezwykle mocny. Jego umysł był teraz potężną bronią. Jego mózg pracował już inaczej: generował nie tylko fale elektromagnetyczne, ale stwarzał przede wszystkim Niebieski Ogień, albo niespotykaną magię synaps. W efekcie współtworzył Czaszę i uderzał w nieprzyjaciela. Wbrew temu, co chłopak sądził wcześniej, fale alfa potrzebne były do walki – wspierały pozytywne myślenie. W zależności od sytuacji zaś, wymieniały się niejako z falami beta towarzyszącymi emocjom. A tych podczas bitwy nie brakowało. Jako jeden z siedmiu Niebieskich Wojowników, Leo zajmował pozycję w centrum obozu Sprzymierzonych i w środku samej Czaszy. Wznosiło się tam szare Stanowisko Dowodzenia, kopuły mieszkalne i baniaste stanowiska laserowe łypiące ledwo dostrzegalnymi wystrzałami. Ścisła współpraca między obsługą dział, a Wojownikami była kluczem do sukcesu. Działano na zmianę wysyłając sobie sygnały radiowe. Standardowe pole ochronne słabo działało już podczas pierwszej bitwy na Pustyni Ino, pozostawało więc wyłączone. Drużyna z kolei szybko zorientowała się, że rudowłosy chłopak dysponuje wyjątkową mocą, stał się więc rdzeniem Czaszy.

   Chłopak otworzył oczy i przez chwilę wodził spojrzeniem jedynie lekko obracając głową. Nie mógł obejrzeć się normalnie ze względu na możliwość przerwania Czaszy. Półsferę widział doskonale, chociaż całe jego gałki oczne były niebieskie. Gdyby ktoś zapytał go, jak to się dzieje, nie wiedziałby co ma powiedzieć. Tak samo zresztą, jak pozostali z drużyny. Utrzymywał kontakt wzrokowy z trzema Wojownikami: Gorkiem, Nokiem i człowiekiem. Ostatni wydobrzał na tyle, by uzupełnić Czaszę stosowaną podczas drugiej bitwy na Pustyni Ino.  

   Naprzeciw Leo przyklęknął Nok. Dzieliło ich jakieś trzysta metrów. Odcinek ten zajęty był głównie przez cztery baniaste stanowiska laserowe oraz Stanowisko Dowodzenia. Obok generała Bloko i wyższych oficerów, siedzieli tam rozmaici operatorzy. Stosownie do sytuacji i w czasie ostrzału laserowego, poszczególnym oddziałom albo robotom wysyłali komunikaty świetlne lub radiowe.

   Tymczasem Nok przygasł. Wszyscy zadrżeli! Przed oczami stanęły nagle wizje zagłady, wielu żegnało się już z życiem… Na szczęście, albo dzięki Mocy Kuli, trwało to nie dłużej niż sekundę. Obsada laserów nie mogła oczywiście prowadzić wtedy ostrzału, ale harpie napierały. Jak się jednak okazało, nawet one chybiały. Zdołały w tym czasie zniszczyć jedynie niewielki barak z częściami zamiennymi do lekkich robotów, gdzie zresztą nikogo nie było. Wściekłe bestie z ciemnych światów nie wykorzystały więc odpowiednio sekundowej przerwy w emisji mocy Wojowników i tym samym – rzadkiej okazji.

   Gdy Czasza znów błysnęła, wszyscy odetchnęli. Napór służebnic pańskich nie zelżał jednak. Korzystając ze specjalnych nadajników radiowych szybko ustalono, że Wojownicy muszą wytrzymać jeszcze kilka minut. Gdyby zdołali w tym czasie wystrzelić Niebieski Ogień niszczący harpie, byłoby wspaniale! Zieloni strzelcy, widoczni za pancernymi szybami swoich rudawych wież, znów regulowali urządzenia, wpatrywali się w celowniki. Oni mogli  jedynie zniechęcić lub zranić służebnice, które szybko się regenerowały. Nawet ciężkie roboty szturmowe niewiele mogły tu zdziałać. Część z nich wysłano już poza Czaszę aby ściągnęły na siebie chociaż trochę ciemnej energii harpii.

   Leo znowu zamknął oczy. To pozwalało mu szybciej przyjmować myśli pozostałych Wojowników. Niemalże w mgnieniu oka ustalono plan działania. Stosowano już podobny. Cała moc walczących na obwodzie Czaszy skierowana została na rudowłosego pilota. W bitwach na Ino stosowano przesyły częściowe rezerwując sobie coś na wszelki wypadek. Teraz zaufano Leo całkowicie, zwłaszcza po tym, jak został Niebieskim Bohaterem. Po tym, jak sam zniszczył rzesze potworów!

   Rudowłosy pilot odczuwał rosnącą moc. W pewnej chwili otrzymał sygnał z góry. Głos podobny był do tego z wodańskiego Wszechoceanu. Chłopak usłyszał: Jesteś gotów! Sam czuł, że jest wystarczająco silny. Wiedział już, że jego mózg mógłby pokonać wszystkie działa energetyczne zgromadzone pod Czaszą! W pewnej chwili wydało mu się to co najmniej zdumiewające. W każdym razie na pewno gotów był do walki z bardzo silnym wrogiem. Bardzo dobrze widział górną półsferę nie podnosząc głowy. A było nią przede wszystkim nocne, ciemnogranatowe niebo usiane gwiazdami i rozwścieczonymi służebnicami.  

   Harpie wyłaniały się z jasnoczerwonych pęknięć przestrzeni przez naukę nazywanych przejściami. Pomimo długotrwałych obserwacji, nikt tak naprawdę nie wiedział skąd mogą wychynąć te potwory. Dlatego po drugiej pustynnej bitwie znacznie urosła obawa społeczeństw uspokajanych przez wojsko. Społeczeństw jeszcze tak niedawno ignorujących zjawisko harpii. Służebnice tymczasem schodziły do kolejnego ataku.

   Leo dotknął palcami skroni. Zdawało mu się, że w ten sposób lepiej widzi każdą z nich. Już po kilku sekundach wygenerował pierwszy niebieski grot. Skumulowana moc błysnęła nad małą oazą. Ponad złotawymi łanami zbóż otaczającymi Mago. Gdy upłynęło kolejne pół sekundy – zmiotła trzy harpie dolatujące już do Czaszy. Potem było tylko lepiej.

   Po kwadransie atak z piątego wymiaru załamał się. Pojedyncze służebnice zataczały wysoko ciasne kręgi, po czym – odgrażając się – znikały w jasnoczerwonych pęknięciach. Drużyna Niebieskich Wojowników utrzymywała jeszcze Parasol. Zmęczony Leo znalazł się na ustach wszystkich oddziałów zgromadzonych pod Czaszą. Zaczęto świętować kolejne zwycięstwo.

   Do ostatecznego było jednak daleko.  

Rozdział XIV
Ostatnie walki  pustynne
i kraj rotafish

Wojna trwała jeszcze kilka miesięcy. Legiony harpii schodziły w różnych strefach zajętych przez Rotenów i sprzymierzonych z nimi ras. Atakowały bezbronne często miasta i osady! Wydawało się, że ciemne byty zaleją Sprzymierzonych i ruszą na kraj rotafish, albo zaatakują go wcześniej, niezależnie od działań nad pustyniami. Tu i tam ponownie podrywali się także Ind, którym służebnice obiecały lepsze życie. Na szczęście, albo dzięki Bytowi Kuli zdołano odnaleźć osoby obdarowane mocą i zorganizować kolejne drużyny Niebieskich Wojowników. W sumie powstało ich siedem, złożonych z siedmiu walczących. Tacy, jak Leo Sarron, czy współpracujący z nim Nok, osłaniali działania wojsk lądowych i powietrznych na najbardziej zagrożonych obszarach. Oddziały typowe nadal nie mogły zniszczyć służebnic, jednak nękały je i niejednokrotnie zmuszały do wycofania się. Ponadto zastępowały na jakiś czas samych Wojowników. Taktyka ta przyczyniła się ponownie do odniesienia zwycięstwa. Nikt nie wiedział jednak, jak długo będzie trwał pokój, bo nikt nie znał dnia, w którym do walki wejdą sami trójocy.  

   Tak, czy inaczej, utarcie nosa potworom z piątego wymiaru stanowiło silny element morale. Hasło: Wojsko wdzięczne wierzącemu społeczeństwu! zaistniało właściwie wszędzie. Przyczyniło się także do poszerzenia wiary w Byt Kuli, pozostającej dotąd w tle wyznania w Pradawnych. Doszło wprawdzie do wielu sporów, a nawet do rozruchów, ale najważniejsi kapłani uspokoili wszystkich. Akcentowali przy tym, że siostrzane wyznania nie powinny się zwalczać. Ważne zaś było poskromienie wyznawców harpii wywodzących się głównie z Ind. Głos sumienia kazał zostawić w dawnej formie wierzenia lokalne. Chodziło tutaj przede wszystkim o wiernych Wielkiego Ptaka, którzy w dużym stopniu przyłączyli się zresztą do nowej wiary.

   Po drugiej bitwie na Pustyni Ino stopniały kręgi zdystansowane do wszelkich wyznań religijnych. Fakty i holo zrobiły swoje. Koalicje antyreligijne nie miały już siły przebicia. Nauka pozostała jednak wierna swym zasadom. Ani Pradawnych, ani harpii nie nazwano bogami czy boginiami. Wierzono wciąż w szersze poznanie bytów agresywnych i tych przyjaznych, bytów dysponujących tak zaawansowaną technologią, że trudno ją było odróżnić od zjawisk zwanych cudami. I chociaż doktorzy astrofizyki i astrobiologii musieli uznać doświadczenia Niebieskich Wojowników, to dla uczonych empiria miała prowadzić znacznie dalej niż dotychczas.

   Działania polityczne doprowadziły z kolei do ustalenia granic sprzed wojny wywołanej agresją Ind. Chociaż Sprzymierzeni zachowali kształt  dawnej  Autonomii, to pozostawili jeszcze na Rotenii obce kontyngenty. Miały one wspierać Niebieskich Wojowników i zastępować ich jako element odstraszenia. Fizycznie zdolne były oczywiście do niszczenia agresora czterowymiarowego. Sami Ind zaś zobowiązani zostali do wypłacenia wysokich odszkodowań wojennych.

   Względnie spokojna sytuacja pozwoliła Sarronom i Gotiebom skupić się na sobie. Chwalono jeszcze Leo, który otrzymał wiele nagród od przedstawicieli instytucji religijnych i świeckich. Były wśród nich odznaczenia. Największym prestiżem cieszył się już Order Niebieskiej Mocy przyznawany przez Kościół Pradawnych. Pozłacaną, metalową odznakę wyrażono głównie w formie skrzydła przypominającego orle. Przymocowano je do prostokątnego niebiesko – białego elementu bazowego wykonanego z grubszej tkaniny. Obok skrzydła nałożono mniejszy złoty wykrój humanoidalnej głowy. Leo cieszył się przede wszystkim z tego, że dzięki Bytowi Kuli, jak mówił, zapanował pokój. Siebie traktował bowiem jako narzędzie istot wyższych, chociaż order kościelny przyniósł mu wiele satysfakcji. Najbardziej jednak pragnął przebywać z bliskimi oraz z tą, która stawała się dla niego coraz ważniejsza.

   Leia wydobrzała na tyle, że mogła żyć tak, jak dawniej. Na otaczający ją świat nie patrzyła już z cieniem obawy. Nie była w tym zresztą odosobniona – od czasu drugiej bitwy na Pustyni Ino Leo postrzegano jako chodzącego niszczyciela bogiń. Tak mówiono o nim właściwie wszędzie, chociaż powtarzał niezmordowanie, że jest tylko narzędziem. Na Rotenii, tak jak na Ziemi, potrzebowano jednak superbohatera, w holowizjach więc i na ustach tłumów Leo pozostał niszczycielem harpii.

   Jedynie Max zdawał się niekiedy traktować go tak, jak przed wojną. Jako twór najnowszej generacji android uświadamiał sobie wiele kwestii. Tym niemniej mogło się wydawać, że czasem widzi w Leo tego, którego powinien chronić. Chłopak uśmiechał się do poczciwca wiedząc, że tak naprawdę robot ma rację. Żaden człowiek nie pozostawał przecież bez winy i nigdy nie było wiadomo kiedy Byt Kuli  odbiorze moc aby dać ją komuś godniejszemu.

   Ogólna sytuacja zaś pozwalała na podróżowanie. Mimo wzrostu liczebności Niebieskich Drużyn, Leo zobowiązał się do pozostania na Rotenii. Usłyszał kiedyś, że siła to odpowiedzialność. Powiedział o tym tacie. Simon Sarron spojrzał na syna z dumą, ale  potem uścisnął go z dozą nieśmiałości. Leo posmutniał – jako wybraniec Bytu Kuli musiał liczyć się z taką reakcją. Czy mama i Leia będą zachowywały się podobnie?

   Czekała tymczasem strefa umiarkowana, tajemnicze wciąż stepy i obszary zielone obfitujące w wodę – to kusiło niejednego podróżnika!  Międzystrefowe linie lotnicze utrzymywały stosunkowo mocne grawiloty. Nic dziwnego – zmiana pogody nieraz występowała nagle, zaraz po tym, jak maszyna znalazła się choćby nad stepami. Jako ludzie zamożni, Sarronowie mogli pozwolić sobie na droższe przewozy. Towarzyszący im Gotiebowie przystali na hotel w Mne, stolicy rotafish. W języku tubylców słowo to znaczyło woda. I trzeba było przyznać, że dzielnice wodne budowano tam coraz częściej. Ze względu na wysychającą planetę pośród rotafish rosła liczba Rotenów. Całe miasto z kolei charakteryzowało się wysokimi rotundami i złotem kopuł. Budynki nadszarpnięte były jeszcze zębem wojny – fronty Ind nie ograniczyły się jedynie do ziem pustynnych i oaz.

   Przyjaciele wystartowali z Genewy w klimatyzowanym przedziale maszyny noszącej na skrzydłach stepowe godło. Było nim jasnozielone źdźbło trawy na tle białego koła. Grawilotem sterowało dwóch pilotów zanurzonych w wodzie w przezroczystym, kulistym kokpicie. Wykorzystywano w nim głównie nanomaszyny wielkości wirusa. Unosząc się z pilotami, niewidoczne narzędzia tworzyły ogniwa łańcucha należącego do systemu przekazu informacji. Łączono je z mózgami pilotów. Na granicy kokpitu z kolei zintegrowane były z większymi maszynami przesyłającymi sygnały do przedziałów pasażerskich.

   W Mne było znacznie chłodniej niż w Genewie, podróżnicy założyli więc cieplejsze kurtki. Klimat skojarzył im się z ziemską Europą, skąd wszyscy pochodzili. Uśmiechali się wystawiając twarze na orzeźwiający wiatr. Wtedy to na Leo zaczęli patrzeć bez kłopotliwej nieśmiałości. A chłopak często żartował i zachowywał się tak, jak przed wojną. Do hotelu dotarli miejscową taksówką – rodzajem obłego, niedużego grawilotu poruszającego się na wyznaczonej wysokości. Pojazd lądował na wysuniętej platformie parkingowej budynku, jakieś trzydzieści metrów nad ziemią. Zaskoczył ich recepcjonista, który siedział obok swej kuli. Nosił cienki, czarny skafander kojarzący się z ubiorem nurków. W drodze do hotelu zaś podróżnicy widzieli tubylców wewnątrz osobistych kul. Jakościowo różne, zależne choćby od pozycji społecznej danego osobnika, kule  te unosiły się nad  torami antygrawitacyjnymi. I chociaż zdawały się być chmurami mydlanych baniek,  właśnie to wydawało się normalne. Pewnie dlatego, że w umysłach podróżników żyły wciąż  obrazy z ich błękitnego świata. Obrazy pokazywane w holowizji. 

   Recepcjonista tymczasem podsunął im rzadko już spotykany, biały papier pokryty ziemskim pismem. Formularz do wypełnienia. Obok położył archaiczne, atramentowe pióro. Powszechnie wiedziano, że w ten sposób wita się zamożnych gości pochodzących z Błękitnej Planety. Dla nich to utrzymywano cały stary system rejestracji. Tubylec uśmiechnął się ukazując trójkątne zęby i spytał jeszcze chcąc się upewnić:

   – Państwo Sarronowie i Gotiebowie?

   – Tak – odrzekł Simon wysuwając się przed innych.

   Po wypełnieniu formularzy, podróżnicy otrzymali klucze do apartamentu wykonane w formie plastikowych kart. Za ich pomocą mogli również uruchamiać roboty sterujące windami i wejściami do strefy parkingowej. Jak czynili to zazwyczaj, pobyt w nowej społeczności postanowili rozpocząć od skorzystania z szerokiej oferty kulturalnej. Wszyscy zgodnie przyjęli propozycję jednego z podwodnych teatrów. Mieścił się on w centrum Mne, na jednej z dwudziestu kondygnacji rotundy przeznaczonej na instytucje kultury. Polecieli tam wieczorem wynajętym grawilotem. Miasto świeciło tysiącami barw, a rozmaite pojazdy unosiły się wokół niczym chmary tęczowych owadów.

   Kiedy już, jak inni, przełamała nieśmiałość, Leia znów trzymała się blisko Leo. Chłopak bardzo się ucieszył. Uściskał ją i pocałował nagle, podobnie jak ona uczyniła to w Genewie. Nie żałował już, że został wybrańcem Bytu Kuli, o czym zaczęto mówić tu i ówdzie.

   Aby dostać się z kolei do konkretnego miejsca w teatrze, z platformy parkingowej, gdzie można było nabyć bilet na przedstawienie, należało wejść do jednej z kilkunastu śluz. Opasywały one scenę i basen dla widzów. W śluzie trzeba było założyć specjalny zestaw odbiorczy połączony z maską tlenową i z okularami. Po zalaniu śluzy wodą i po otwarciu drzwi wewnętrznych, należało już tylko dopłynąć do miejsca na widowni wskazanego na wodoodpornym bilecie.

   Widzowie zbierali się stosunkowo długo, najważniejsze było jednak ich bezpieczeństwo.  A kiedy już zajęto wyznaczone miejsca, obsługa teatru sprawdziła swoje mikrofony dystansowe oraz specjalne głośniki zamontowane dodatkowo w fotelach dla widzów. Następnie na scenie pojawił się konferansjer. Był nim młody, wysoki rotafish wyposażony w symulator śpiewu roteńskich orek oraz w zestaw translatorów. Humanoid nosił wodoodporny, czarny frak, czyli znak przejęcia przez tubylców elementu kultury człowieka.

   Leo rozejrzał się: widownia w sporej części składała się z rotafish. Miejscowi nie potrzebowali naturalnie masek tlenowych. Niepotrzebne im były także wspomniane symulatory,  posługiwali się bowiem co najmniej dwoma językami – prócz lokalnego lądowego używali mowy podwodnej. Tę zaś przejęto od przodków, którzy znacznie dłużej przebywali pod wodą . Nie tylko ten język musiał być przetworzony choćby dla ludzi czy Gorków. Same roteńskie orki zaś podobne były do ziemskich wielorybów, tak samo zresztą jak ich mowa. Ssaki tamte zamieszkiwały niewielkie, śródlądowe morza znajdujące się jedynie w strefie umiarkowanej. Oprócz rotafish z kolei w teatrze pojawiło się około tuzina ludzi z robotami – opiekunami, niewielka grupa Indorian, kilkoro Gorków, Noków, Rotenów oraz para enf. Wszyscy właściwie wpatrywali się w oświetloną scenę. Obok konferansjera zaczęli już gromadzić się aktorzy aby przed rozpoczęciem przedstawienia wykonać ukłon w stronę publiczności. 

   W zestawie odbiorczym Leo zabrzmiał głos konferansjera – zdania wypowiedziane w nowym galaktycznym. Powszechnie wiedziano oczywiście, że większość przedstawicieli znanych ras zna ów język, dla nich więc translacja była zbędna. Koniecznym jednak stawało się spojrzenie na każdego potencjalnego widza, stąd prezenterzy i aktorzy obwieszeni stosownymi urządzeniami schowanymi częściowo pod wodoodpornym ubraniem.  

   Po krótkim wystąpieniu dyrektora teatru pierwsi aktorzy rozpoczęli wygłaszanie swoich kwestii. Głównymi bohaterami sztuki było niemłode już roteńskie małżeństwo. Małżeństwo z rozsądku, jak się początkowo wydawało, które z czasem nabrało wielu barw. Ledwo tlące się uczucie zamieniło się w dojrzały, piękny owoc. Wielu widzów uznało zatem, że wspomniani bohaterowie przedstawienia byli sobie przeznaczeni. Że dalekosiężne i nie zawsze jasne tym samym plany Pradawnych, albo Bytu Kuli właśnie w osobach tychże Rotenów uwidoczniły się w pełni.

Rozdział XV
Cień i blask

Następnego dnia podróżnicy ruszyli do pobliskiej sieci sklepów z upominkami. Asortyment obejmował drobne figurki wykonane ręcznie między innymi z alabastru i płaskorzeźby. Także bogato zdobioną biżuterię oraz większe przedmioty, jak chociażby malowane wciąż ręcznie obrazy, dawne papierowe książki mówiące o historii strefy umiarkowanej i tworzone masowo repliki rozmaitych budowli.

   W przeciwieństwie do obiektów kulturalnych sklepy, jak wszędzie, oblegane były przez najrozmaitsze istoty. Można tam było zobaczyć cały przekrój społeczeństwa nierzadko poruszającego się w towarzystwie robotów obronnych albo branżowych. Max reagował na nie bardzo entuzjastycznie, przy czym chodziło głównie o rzadkie ciągle androidy.  Tu i ówdzie zaś, obok osób obnoszących się ze swym bogactwem, siedziały te zepchnięte na margines. Rotafish wyciągające blade dłonie w kierunku barwnych ciągów istot pochłoniętych własnymi sprawami. Wybiegając w przyszłość należałoby zaakcentować, że Simon Sarron założył tam kolejną fundację licząc, iż wsparci tubylcy spróbują powołać do życia własne firmy. Że owa ryba zamieni się kiedyś w wędkę.

   Tymczasem na jednym z mniej obleganych stoisk pan Gotieb wybrał kilka starodruków. Dziwnie niespokojny sprzedawca zapewniał, że są oryginalne. Że w dobie wzrokowców pochłaniających trójwymiarowe obrazy dla wytrawnego czytelnika staną się czymś wyjątkowym. Ku zaskoczeniu podróżników ojciec Lei zerknął porozumiewawczo na młodego handlarza, który mógł być zamieszany w kradzież po czym spokojnie zapłacił za książki. Nie spytał w jaki sposób rotafish wszedł w posiadanie nietuzinkowych rzeczy. Leia zaś kupiła obok niewielką alabastrową statuetkę króla walczącego kiedyś o niepodległość. Władcy  toczącego ciężkie boje z Ind. Na stoisku obok państwo Sarron zakupili również papierowe książki, ich sprzedawca posiadał jednak wszelkie możliwe zgody na handel, co od razu uwidocznił. Stojący tam Leo nabył niewielkie malowidło przedstawiające jedno z miast rotafish z lotu ptaka. Dzieło odzwierciedlało poniekąd i jego zapędy, lubił bowiem czasami coś stworzyć używając narzędzi rysunkowych.  

   Pan Gotieb tymczasem zatrzymał się trochę z boku i przez dłuższą chwilę pocierał dłonią czoło. Potem stanowczym krokiem wrócił do młodego handlarza, położył przed nim starodruki i zażądał zwrotu pieniędzy. Rotafish drgnął, łypnął kilka razy jasnymi oczyma okazując niezadowolenie, ale pieniądze oddał. No cóż, nie chciał zapewne dodatkowych kłopotów. Nadeszły jednak niespodziewanie zaraz po tym, jak po raz kolejny nie okazał stosownych pozwoleń barczystemu Rotenowi oglądającemu jego towary. Obserwujący handlarza pan Gotieb wezwał najbliższych policjantów, a po krótkich zeznaniach ruszył z córką i rodziną Sarronów w stronę wyjścia.

   – Mam wrażenie, że jakieś prastare zło opętało mnie w momencie zakupu tych książek – wyznał starszy mężczyzna zaraz po opuszczeniu sklepów. – Przypomniałem sobie jednak treść Formuły i wypowiedziałem ją w myślach. To zadziałało jak cudowny lek! Zresztą mogłem się tego spodziewać od czasu pojawienia się mocy u Leo.

   – Może chodzi o kolejną harpię, która chce jakoś pomścić śmierć swojej siostry, albo o samych trójokich? – zauważył Simon Sarron. – Bogowie Ind nie brali jeszcze udziału w nękaniu nas.

   – To prawda – zgodził się stojący obok Leo – ale stawię im czoła tak, jak harpiom jeśli tylko pozwoli na to wszechobecny Byt Kuli albo Wieczny Niebieski.

   Leia podeszła do niego, bez słowa objęła go i położyła głowę na jego piersi.

Rozdział XVI
Polodowcowy świat

Kolacja w hotelowej restauracji minęła w przyjaznej atmosferze podsycanej zwycięstwem pana Gotieba nad złem. Sam starszy mężczyzna nie po raz pierwszy akcentował, że sukces ów zawdzięcza pomocy z góry.

   Siedzieli w okrągłej sali z zawieszonymi rozmaitymi hologramami. Trójwymiarowe obrazy przedstawiały głównie barwne oferty kulinarne i przeważały lokalne dania morskie. Podróżnicy zamówili płetwę stworzenia podobnego do ziemskiej orki oraz sałatkę warzywną. Wokół, przy okrągłych stolikach ozdobionych stepowymi kwiatami, rozmawiali przedstawiciele niemal wszystkich znanych ras. Gestykulowano energicznie komentując poszczególne zestawy dań, a nowy galaktyczny mieszał się ze szczekliwymi zdaniami Gorków, z pustynną mową Rotenów i z innymi językami.  

   Do apartamentu powrócili podróżnicy w dobrych nastrojach. Leia już od jakiegoś czasu zerkała na Leo chcąc powiedzieć mu coś dla niej ważnego, ale nie śmiała przerywać rozmowy dorosłych skupiającej się zresztą na lokalnych wrażeniach. Dopiero gdy młodzi ludzie na chwilę zostali sami, dziewczyna uśmiechnęła się szerzej, poprosiła Leo do swego pokoju, usiadła na sofie i powiedziała:

   – Kilka dni temu wspomniałeś o podróży na Tau Ceti 4, którą przed trzema ziemskimi latami odbyłeś z rodzicami i Maxem.

   – To prawda – odrzekł chłopak siadając obok. Przypomniał sobie pewien wieczór, kiedy to mówił o waleczności, między innymi Gorków i o podróży na ich planetę. Teraz zaś delikatnie objął Leię, która położyła głowę na jego ramieniu i poprosiła:

   – Opowiesz mi o tym?

   – Było to 25 lipca 2228 roku – zaczął podróżnik – i na Gorkalii również panowało lato. Oczywiście, jak zapewne pamiętasz z wczesnej edukacji, znaczną część tego świata obejmuje wciąż klimat polodowcowy, a lato w niektórych strefach nie jest nawet letnie. Tak, czy inaczej ma ono swe uroki – dodał chłopak. – Wtedy jeszcze tata dosyć intensywnie kooperował z szarozielonymi, jak mawia się czasem o Gorkach oferując im między innymi dobrych inżynierów z rozrastającej się własnej firmy. Ja cieszyłem się szczególnie, gdyż, oprócz krótkiego pobytu na Glebonii, nie opuszczałem Ziemi. Wtedy też żyło we mnie silne pragnienie przygody, co trochę wcześniej uwidaczniało się chociażby w szkole. Tam z niejakim Robinem Lindem psociliśmy niemal wszędzie, a nasza biedna wychowawczyni załamywała ręce i wzywała rodziców. Krótko jednak byliśmy grzeczni. Robin chciał być pilotem myśliwców i mam nadzieję, że ukończył szkołę i walczył z Ind. Ostatni raz widziałem go koło Lozanny, w przytulnej knajpce, ale od tamtego dnia minęły już całe lata – zaakcentował Leo i przerwał na dłuższą chwilę. –  Tymczasem lądowaliśmy w Hork. Jak uczono nas w szkołach, stolica Gorków pozostaje największym skupiskiem kulturowym tamtego świata i leży na terenach dawnych Gork. Ale nawet tam, stosunkowo daleko od strefy biegunowej i jeszcze zaraz po wycofaniu się lodowca na okres dwóch miesięcy, temperatura za dnia nie podnosi się powyżej pięciu stopni. Zimne jeziora i rzeki pełne ponoć smacznych, rybokształtnych stworzeń niosą resztki kry, która ponownie powstaje nocami. Na Ziemi takiego czasu nikt nie nazwałby latem – Leo uśmiechnął się wymownie. – Jeszcze przed skokiem zapoznaliśmy się z szeregiem ofert dla turystów – po krótkim milczeniu chłopak zmienił temat. – Na początek postanowiliśmy odwiedzić słynne lodowe miasta gdzie można przeżyć festyn słuchając opowieści o mitycznych herosach. Zabawa przy ognisku na pewno wskazana była w tak szorstkim klimacie. Hork zaś to miasto wielu kontrastów, bogatej architektury i zamożnych przedsiębiorców, wśród których niemało jest obcych. Inwencja Gorków znana jest przecież od dawna, wyróżnia ich obok odwagi, a zatem nawet tam, na zimne pola potrafi przyciągnąć inwestorów. Obok strzelistych, roteńskich gmachów i rotund stoją więc miejscowe, przysadziste budowle  przypominające trochę ebo enf. Pośród takich piętrowców i baryłkowatych domów zaznacza się między innymi łącząca rozmaite style architektura ludzi. Tam właśnie dostaliśmy stosunkowo duże pokoje, daleko od rozległego, krytego kosmodromu. Sięgający tacie do piersi szarozielony recepcjonista zapewniał, że ogrzewanie jak zawsze działa na galaktycznym poziomie. I mówił prawdę. Obserwując go z kolei przez dłuższą chwilę myślałem o barwie skóry tubylców. Tych humanoidalnych najbardziej chyba przypominających nas, ludzi. Pamiętasz jeszcze traktaty o Gorkach i o promieniowaniu gamma? Chodzi oczywiście o bardzo dawne czasy – chłopak przerwał na chwilę, a Leia pokręciła głową, ale odparła:

   – Tak naprawdę niewiele mi z tego zostało w głowie.

   Pilot uśmiechnął się ze zrozumieniem i kontynuował:  – Sprawa wydaje się istotna, ale przyzwyczajamy się przecież do zastanego porządku i przechodzimy do innych kwestii. Tak więc owe traktaty akcentowały przede wszystkim wpływ promieniowania  na kolor skóry naszych przyjaciół, konkretnie zaś na ich odległych przodków. Pisano przy tym, że to wysokoenergetyczne promieniowanie ukształtowało również gwałtowną, wojowniczą naturę Gorków. No cóż, to tylko hipotezy, ale ciekawe. Pytano oczywiście o źródło emisji gamma, o potencjalnych inicjatorów takiego działania oraz o ich cele. Jak się zapewne domyślasz, żadnej pewności nie osiągnięto. Dodawano tylko, że manipulacje aminokwasowe powodujące zmianę stanu skupienia melaniny, przeprowadzone naturalnie przez najlepszych biologów, mogą przyczynić się do uzyskania niemal każdej barwy skóry. Ale, jak już powiedziałem, hipotetyczni sprawcy tego dzieła pozostali nieznani. W ostatnich latach również nie słyszałem o rozwiązaniu tego zagadnienia. Skoro zaś jesteśmy przy Gorkach wspomnę jeszcze, że słowo gork to fonetycznie zmieniona przez nas dawna łacińska nazwa demonów brzmiąca ork. A chodzi tu o istoty ze świata podziemnego, o których pisał słynny niegdyś Tolkien. Z owych orków stworzył on odrębną rasę walczącą z siłami dobra. Tymczasem znane nam Gorki, nazywające siebie garh, wspomniane demony przypominają przecież jedynie fizjonomią, a i to w niewielkim stopniu. Stąd, jak pewnie słyszałaś, nazywane są brzydkimi ludżmi, chociaż ich kobiety nieraz zaskakują urodą. Już w latach wczesnej edukacji informowano nas, że język Gorków mnoży chyba najwięcej pytań. Podobny jest jednak do słabo poznanych języków wymarłych jeszcze w XX wieku i dlatego trudno szukać jego źródeł. Myślę, że u ciebie było podobnie? – chłopak odczekał kilka sekund, a Leia potwierdziła ostatnie jego zdania.

   – Wracam więc do opowieści – powiedział podróżnik uśmiechając się do dziewczyny. – Gdy już ulokowaliśmy się w hotelowych pokojach, przez pewien czas stałem przy wysokim, łukowatym oknie, za którym widziałem przede wszystkim świecącą różowawo centralną gwiazdę tamtego systemu. Mniejsze od naszego słońce Gorków, oglądane przez szybę, różni się oczywiście od tego z holo. Trudno opisać o co tak naprawdę chodzi, w każdym razie było wtedy piękne. Miałem wrażenie, że wszystko na zewnątrz przykryte jest delikatnym, czerwonawym welonem emanującym ciepło, chociaż wzmagająca się zawierucha zapowiadała bardzo zimną noc. Rano wyruszyliśmy na pobliskie targowisko i do kilku sklepów. Pobyt na Tau Ceti 4 rozpoczeliśmy więc od zakupu niewielkich pamiątek. Ubrani letnio, czyli w naturalne futra – kontynuował Leo z uśmiechem – chodziliśmy przez jakiś czas wzdłuż straganów pokrytych jeszcze nocnym śniegiem. Obok przemieszczali się inni turyści, przeważnie Gorki, ale całkiem sporo zjawiło się tam również  jeżowatych Nok oraz enfów. Cóż, klimacik sprzyjał tym stworzeniom. W takim otoczeniu, w sklepiku pod chmurką, kupiliśmy rzadką już oczywiście papierową książkę, statuetkę dawnego wojownika ze słynnego północnego plemienia Gork oraz rysunek miejscowego artysty przedstawiający zimowy pejzaż. Książkę nabyła mama biorąc pod uwagę między innymi jej temat, czyli stary romans. Tatę ucieszył wojownik wykonany z lokalnego drewna, a ja poprzestałem na wspomnianym rysunku stworzonym z kolei czymś, co przypominało ziemską sangwinę. Dzieło podpisano naturalnie jednym rodzajem hieroglifu, o czym niestety wciąż nie wszyscy wiedzą myląc pismo Gorków chociażby z roteńskim. A przecież jeden z podstawowych piktogramów opisujący samych szarozielonych ludzi powinien kojarzyć się nam szczególnie.  

   – Ja widzę w nim odwrócone y – wtrąciła Leia.

   – Dokładnie o 180 stopni – przyznał chłopak – a mi zawsze kojarzył się z człowieczkiem bez rąk. Z postacią idącą i lekko pochyloną.

   – Na ów hieroglif można patrzeć rozmaicie. Ale opowiadaj już, podróżniku!

   – Kolejny dzień był trochę cieplejszy i jaśniejszy – zaczął Leo. – Wzorem wielu innych turystów postanowiliśmy więc wybrać się do słynnych lodowych miast. Zapewne pamiętasz, że prawie koliście otaczają one gorkaliański biegun. Korzystaliśmy wtedy z pękatych grawilotów kursujących między strefą umiarkowaną, a polarną. Zdanie to trochę mnie bawi gdy wezmę pod uwagę tamto lato. Ale nic to, jak mawiał pewien mały rycerz z bardzo dawnej powieści – dodał chłopak z uśmiechem. – Za okrągłymi oknami pojazdów widzieliśmy coraz mniej zabudowań i coraz więcej śniegu, a czasem też jakieś włochate zwierzęta. Pamiętałem nawet nazwy niektórych z nich kojarzone jeszcze ze szkołą, istotniejsze jednak były ich formy, niekiedy bardzo zbliżone do ziemskich. W końcu jedno z lodowych miast o nazwie Org pojawiło się na sinym horyzoncie. Zobaczyliśmy je przede wszystkim na monitorach zamontowanych przed fotelami. Przysadziste, jasne budowle tworzące widoczne już wtedy zakole wydawały się baśniowym tworem. Pośrodku szklistego łuku górował obiekt przypominający stary, ziemski zamek. Całość przykryto przezroczystą kopułą najeżoną składanymi, szarymi antenami. Przyziemiliśmy na jednym z trzech lądowisk położonych niedaleko zakola tuż przed kolejnym zamknięciem dachu. Lądujące obok  szaroniebieskie grawiloty omiotła jeszcze śnieżna kurzawa. Miejskim pojazdem w formie półcylindra szybko dotarliśmy do dużego parkingu położonego przed lodowym hotelem. Jak wszyscy korzystaliśmy z tunelu komunikacyjnego rozciągniętego między lądowiskiem, a parkingiem. Chodziło oczywiście o zaoszczędzenie turystom dodatkowej utraty ciepła.  W ogóle, jak może wiesz, istnieją tam systemy równowagi. Z jednej strony utrzymują one ciepło wewnątrz poszczególnych budowli, z drugiej – zamrażają te sektory, które z jakiegoś powodu utraciły przypisaną im formę. Mogło do tego dojść choćby w wyniku zderzenia lodochodów poruszających się często z dużymi prędkościami. Uderzenie takiego pojazdu w lodową konstrukcję może poważnie ją naruszyć, albo nawet zniszczyć, a to z kolei nieraz ponoć osłabiało podstawowe elementy budynku wykonane z trwalszych materiałów – dodał podróżnik. – Lodowe twory miasta piętrzyły się w rozmaitych, często fantastycznych kształtach – ciągnął chłopak. – Próbowano naśladować różne style, ze względu na bezpieczeństwo trzymano się jednak masywności kompleksów. Niewątpliwym ogniwem systemu ochronnego były kuliste, czerwone roboty unoszące się między szklistymi budowlami. Maszyny zbierały dane o stanie ścian, stropów i dachów i współdziałały oczywiście z systemami  równowagi. Szarozieloni przewodnicy wskazywali kolejnym przyjezdnym portal hotelowy zwieńczony lodowymi płaskorzeźbami. Dzieła te przedstawiały twarze projektantów osobliwego miasta. Już wewnątrz lód przeplatał się z rozmaitymi technologiami – kontynuował Leo z lekkim uśmiechem. – Obok rur systemu ciepłowniczego zbierały się szkliste sople, a przy robotach kontrolnych piętrzyły się przezroczyste bryły kolejnych pomieszczeń. Ich podłogi nierzadko pokrywały grube dywany, a na ścianach wisiały przeróżne dzieła sztuki. Często stanowiły one stałą ekspozycję i zebrano je chyba z każdego znanego zakątka kosmosu. Tu i ówdzie widniały również szyby pancerne ochraniające obrazy albo płaskorzeźby. Być może słyszałaś kiedyś o malarzach europejskich zwanych impresjonistami, a jeśli nie – to nie ma oczywiście problemu. Tak, czy owak żyli oni jakieś czterysta pięćdziesiąt lat temu i malowali obrazy obserwując zmieniające się światło dnia. Wychodziły z tego migotliwe powierzchnie, dzieła naznaczone tysiącami kolorowych plamek.  Zainteresował mnie obraz niejakiego Claude’a Moneta przedstawiający odnogę Sekwany. Natomiast już w naszym apartamencie widziałem tylko kiepskie reprodukcje, chociaż gospodarze starali się, aby pokoje przypominały trochę nasz świat. Na początku wspomniałem o festynie – powiedział  chłopak delikatnie przytulając Leię. – A ów miał się rozpocząć tego samego dnia. Ucieszyło mnie to szczególnie, gdyż wtedy jeszcze byłem wielkim miłośnikiem wojska i wojen, chciałem być pilotem myśliwskim czyli wojownikiem z czarnych przestrzeni, a na owym festynie, przy ogniskach, miały rozbrzmiewać niezwykłe opowieści o dawnych gorkaliańskich herosach.  Nawiasem mówiąc, w szkole coś tam o nich nam mówiono. Zanim jednak na dłużej wyszliśmy na świeże powietrze, zjedliśmy obiad w jednej z pobliskich, lodowych restauracji. Sufit i ściany lokalu znaczyły naturalne zmarzliny, a kelnerzy nosili ciepłe, żółte kombinezony. Podawano między innymi pieczeń z miejscowych drapieżników oraz pięć rodzajów herbaty. Gośćmi byli przeważnie inni humanoidalni, z czego całkiem sporo ludzi i Indorian. Pomarańczowi żyli wprawdzie w cieplejszym klimacie, podobnie jak Roteni, ale tak jak wszyscy byli przekorni i ciekawscy. Wieczór w tamtych rejonach odbiegał od przekazów holo – ciągnął Leo z wymownym uśmiechem – i mienił się niepowtarzalnymi błękitami oraz fioletami. Same miejskie budowle z kolei wyglądały wtedy naprawdę baśniowo i kojarzyły mi się z tekstami pamiętnego Andersena. Z każdą chwilą przybywało osób zainteresowanych plenerową zabawą. Zorganizowano ją zaś z okazji kolejnej rocznicy urodzin nieżyjącego już architekta miasta. Festyn reklamowany był z wykorzystaniem trójwymiarowych filmów pokazujących rozmaite historie z życia zapomnianego trochę Gorka. Pośród lodowych drzew z kolei, wyrzeźbionych przez grupę młodych artystów i tworzących rodzaj parku, rozstawiono barwne stragany. Kupowano tam miejscowy alkohol oraz pieczenie ze zwierząt żyjących pod lodami niewielkich gorkaliańskich jezior. Szybko można było zauważyć, że humanoidalni trzymali się razem, Nok oraz enf zaś tworzyli większe nawet oddzielne grupy. Mimo wcześniejszych śladów awersji, widocznych również na naszym świecie, na festynie nie dostrzegłem szczególnej, międzyrasowej niechęci. Wszyscy uczestnicy zabawy siedzieli na specjalnych, ogrzewanych krzesłach łypiących zielonymi sygnalizatorami czuwania. Czekano niecierpliwie na pierwszych gawędziarzy oraz znawców mitologii dawnego plemienia Gork. Jeszcze ze szkół pamiętam, iż waleczni Szarozieloni z północy nazywali siebie garh.

   – A podstawą tej mitologii była góra Arh, czyli wysoka – wtrąciła Leia zaskakując chłopaka. Przez dłuższą chwilę wahał się, nie wiedział jak kontynuować opowieść.

   – Leo, w szkole wszyscy to przerabiali, ale szarozieloni znawcy tematu na pewno podjęli go w wyjątkowy sposób – dodała rudowłosa z zachęcającym uśmiechem. – Poza tym takie rzeczy ulatują przecież z pamięci, a ciebie podziwiam za pamięć i za barwne szczegóły. Prócz nazwy wiadomej góry bardzo mało z tego wszystkiego zostało mi w głowie, opowiadaj więc podróżniku!

   – No dobrze – westchnął młody pilot frachtowca i zaczął ponownie: – W pewnej chwili w naszej grupie pojawił się jeden z tubylców i ekspertów od wspomnianej mitologii. Opowieść rozpoczął od Ehk, czyli północnego kontynentu zwieńczonego poniekąd wiadomą górą. W jego wypowiedziach gorkaliańscy bogowie i herosi stawali się coraz barwniejsi. Szczególną uwagę zwrócił na Urka, śmiałka stawiającego czoła niektórym bogom. Chodziło o niespełnione obietnice – bóstwa miały opiekować się istotami przyziemnymi, stwarzać zwierzęta jako pokarm i łagodzić klimat. Tymczasem potężne istoty okazały dumę, zlekceważyły Gork i pozostawiły ich samym sobie. Zawiedzeni tubylcy właśnie w Urku dostrzegli wybawienie, a on sam zabił boga śniegu, mrozu i lodu, okrutnego Ahka. Czyn herosa spowodował cofnięcie się lodowca, co umożliwiło plemieniu przeżycie. Aby nie było tak łatwo należy dodać, że Urk współpracował z boginią Auh, czyli lokalnym słońcem. Bogini zbyt mocno zapatrzyła się w przywódcę szarozielonych i dała mu promień śmierci, do dziś tajemniczą broń, dzięki której Urk stopił wiadomego boga. Trzeba też dodać, że bogowie przybierali czasem postać cielesną. Ahk nosił wtedy biały płaszcz, a bogini poczęła syna z Urkiem. Nadano mu imię Unk, czyli wódz. Po latach na czele Gork Unk pokonał południowych Gehk. Związek bogini ze śmiertelnikiem nie spodobał się jednak najwyższemu bóstwu tamtego panteonu, Arhkowi. W gniewie przyćmił on Auh, na długo zasłonił ją chmurami i mgłą, Urka zaś zabił mrozem podczas jednej z wypraw przeciwko Gerk, to jest plemieniu zamieszkującemu strefę okołobiegunową. Tutaj z kolei trzeba dodać, że Arhk przejął moc Ahka władającego klimatem. Może pamiętasz, iż tak zwany Słup Urka stoi wciąż na Ehk?

   – Coś mi świta – odrzekła Leia. – Forma człekopodobna, jakaś imitacja stworzona pewnie na potrzeby mitu i komercji. Może nawet widziałam ją kiedyś w holo.

   – Dokładnie – podsumował Leo.  – Można by dodać, że ostatecznie zwyciężyli bogowie, czyli jak to w życiu, gdzie silniejszy pokonuje słabszego. Odwaga czy nawet zuchwałość potrzebne są z kolei do osiągnięcia chociażby niewielkich celów. Przy tamtym ognisku, całkiem blisko mnie, siedział miejscowy chłopiec – kontynuował podróżnik. – Dzieciak jeszcze, bardziej zielony niż szary. Jego drobna twarz wykrzywiała się w łobuzerskim uśmiechu, w dłoniach trzymał bowiem dwa metalowe kufle pieniące się gorkaliańskim piwem. W pewnej chwili, zachęcany przez rówieśnika, przyjąłem podgrzany alkohol i ukradkiem zacząłem go próbować. Rodzice z Maxem siedzieli nieco dalej, zasłuchani i milczący. Zanim więc opowieść tubylca dobiegła końca, czułem, że mogę latać…Tata zauważył w końcu, że zachowuję się dziwnie, wszystko wyszło na jaw i poczułem się po prostu głupio. Z życia przyjąłem to, co jedynie na pierwszy rzut oka wydaje się atrybutem dorosłości. Ciemna strona natury, domena harpii lub trójokich, pochłania także nas, albo raczej jest częścią nas – dodał Leo z naciskiem. – Wcześniej niż przewidywali, rodzice wrócili ze mną do hotelu, a ów szarozielony entuzjasta grzanego piwa nigdy więcej już się ze mną nie spotkał. Z głupią miną zniknął na zawsze, mam jednak nadzieję, że odnalazł mocniejsze podstawy swojej wschodzącej przecież egzystencji. Przez cały kolejny dzień niewiele rozmawialiśmy, ale milczenie było aż nadto wymowne – ciągnął młody pilot ze smutkiem. – Max próbował powiedzieć coś mądrego, lecz gubił się w zawiłościach natury swego młodego pana. Przedłużające się milczenie przerwał wreszcie tata. Usiadł naprzeciw mnie, położył dłoń na moim ramieniu i opowiedział mi po prostu o własnych, młodzieńczych wygłupach. Tak naprawdę były podobne do moich. Tata uśmiechał się przy tym trochę smutnie, potem wyraził silną wiarę w ród Sarronów akcentując zdrowy rozsądek i odpowiedzialność. Widząc moją głęboką skruchę rodzice zdecydowali, że kolejny dzień powinien przynieść jakąś  radość i zarazem nowe atrakcje. Długa pokuta wskazana była w przypadku ciężkich przewinień, albo przestępstw.  Po ciepłym śniadaniu wróciliśmy zatem do lodowego parku. Odbywały się tam tradycyjne skoki na specjalnych, metalowych amortyzatorach przytwierdzonych do wzmocnionych butów. Zabawa polegała na wskakiwaniu do śnieżnych tulei i można było potraktować ją jako rodzaj konkursu. Aby zwyciężyć w danej serii należało trzy razy z rzędu wskoczyć do owych cylindrów nie uszkadzając ich i już wewnątrz utrzymać równowagę przez co najmniej pięć sekund. Naprawdę nie było to łatwe nawet dla wprawionych w tej konkurencji tubylców. Mimo to postanowiłem spróbować i – ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich istot tam zgromadzonych – zająłem drugie miejsce! Ustąpiłem jedynie szarozielonemu młodzieńcowi, podobno lokalnemu mistrzowi. Aby wydostać się z jednej tulei i stanąć na odskoczni w trakcie trwania danej serii zawodów, należało poczekać na robota podobnego do koparki, który niszczył śnieżną ścianę i uwalniał w ten sposób zawodnika. Zwycięzcę nagradzano statuetką skoczka, za drugie miejsce otrzymywano dziesięć kredytów, za trzecie – pięć. Za mną zaś uplasował się enf, chyba nieco młodszy od pozostałych zawodników. Inną konkurencją było nurkowanie w dużych zaspach, albo udawanie kreta – ciągnął Leo z uśmiechem. – Każdy uczestnik zawodów otrzymywał specjalny, puchaty kombinezon i podpisywał oświadczenie o pełnym zdrowiu. Tutaj znów otwierało się pole do popisu dla młodych, gdyż zawodnicy musieli przebywać pod śniegiem co najmniej kilkanaście sekund. Tyle bowiem trwało drążenie choćby krótkiego korytarza prowadzącego do przeciwległego, ukośnego krańca zaspy. Organizatorzy nie przydzielali masek tlenowych ale w pobliżu, w pełnej gotowości, stały poszczególne ekipy ratownicze wspierane drużynami robotów. Konkurencja dla prawdziwych mężczyzn przyciągała szeroką publiczność i wzmacniała wszechobecną komercję. W tunelach zwyciężał ten, kto oczywiście pierwszy przebił się przez zaspę. Nie mógł w tym uczestniczyć Max ani inny, podobny robot. Jak słusznie uważano, żaden zawodnik nie miałby szans z androidem albo z blaszakiem. Cóż – podróżnik przerwał na chwilę – tam również szerzyła się dyskryminacja tych wrażliwych w gruncie rzeczy tworów. A ja zająłem wtedy trzecie miejsce ustępując dwóm enf, czyli naturalnym kopaczom. W lodowym parku pozostaliśmy do wieczora – zaakcentował Leo – zapowiedziano bowiem występ kolejnego znawcy historii plemienia Gork. Tym razem podjął on temat hymnu wspomnianych istot, który stał się uroczystą pieśnią wszystkich Gorków. Opowieść tubylca miała charakter legendy, a jej bohaterami byli starożytni wojownicy. Przeprawiano się głównie przez Ehk ku cieplejszym obszarom aby prowadzić wojny z równikowymi Gehk. Gawędziarz akcentował, iż wyprawy Gork były odwetem za wcześniejsze najazdy południowych plemion. Walczono również z północnymi Gerk, którzy mieli ambicje imperialne. Szczególnym męstwem pośród Gork wykazał się wtedy niejaki Gaarh, młody wódz żyjący w warownej osadzie stanowiącej zalążek dzisiejszego Hork. Ów szarozielony przywódca potrafił bardzo zręcznie prowadzić rozmaite kampanie i jednym cięciem topora ścinał trzy głowy wrogów. Bały się go wszystkie nieprzyjacielskie armie bo niezwykłą siłę zawdzięczał ponoć bogu wojny, Hurkowi. Ten ostatni z kolei jako człekopodobna, ognista postać stawał czasem za plecami Gaarha prowadzącego wojsko do bitwy. Gaarh uzdolniony był również literacko i napisał między innymi Pieśń wojowników, która stała się hymnem największych plemion, a potem całej Gorkalii. Utwór ten tak bardzo mi się spodobał, że nauczyłem się go na pamięć, chociaż wszyscy młodzi Ziemianie w tej czy innej szkole pewnie o nim słyszeli. A brzmi on tak:

Nikt nie wyrwie ziemi nam
choćby gromem rzucał.
Wrogom orh* i topór złam,
niech mróz pieśń zanuci! *
(Refren): Marsz, marsz, drużyno
przez białe pustkowia.
Marsz, marsz, drużyno,
tyś zawsze gotowa!
Idżmy przez bezkresu biel,
tam, gdzie drzew korony
aby wrogom wciąż się śnił
Garh* niepokonany!...

–  Tutaj znowu następuje refren – ciągnął podróżnik – należałoby jednak wyjaśnić początkowy fragment tekstu. Orh to dawna, kamienno – żelazna broń w formie bryły nabitej metalowymi kolcami. Czasem miała dłuższy, drewniany trzonek, ale jako bryła z krótkim trzonkiem służyła generalnie do rzucania.  Z kolei Garh to nazwa własna plemienia Gork. Pozostaje jeszcze fraza  niech mróz pieśń zanuci. Moim zdaniem to po prostu zwrot poetycki, który miał na celu zaakcentowanie działań niskich temperatur jako formy sojuszu między drużyną Garh, a naturą. Trudno tu oczywiście dociekać na ile ów sojusz był rzeczywisty, a na ile stał się  jedynie pragnieniem szarozielonych wojowników, a sam mróz ich przeciwnikiem. Ogniska dopalały się już – kontynuował Leo – i cichły szczekliwe słowa gawędziarzy. Wkrótce więc wróciliśmy do naszego apartamentu planując już kolejne posunięcia, podróże po chłodnym świecie Gorków. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na uczestnictwo w jednej z wycieczek zmierzających do pobliskiego rezerwatu przyrody. Można było spotkać tam przedstawicieli psowatych przypominających przerośnięte wilki. Zwierzęta te charakteryzowały również potężniejsze kły kojarzące się między innymi z ziemskim tygrysem szablastozębnym. Rezerwat zajmował kilka tysięcy kilometrów kwadratowych i otoczony został polem ochronnym. Co kilkaset metrów pojawiały się kuliste roboty latające pełniące funkcje informacyjne. Maszyny te ostrzegały przed niebezpieczną barierą, a także przed drapieżnikami, które mogły skorzystać z awarii tejże bariery. Było na tyle chłodno, że wielu uczestników kilku jeszcze wycieczek korzystało z klimatyzowanych ubrań. Takie lato – Leo uśmiechnął się wymownie. – Nasza wycieczka składała się z dwudziestu osób rozmaitego pochodzenia. Najwięcej jednak uczestniczyło w niej tubylców.  Pod jedną z kilkudziesięciu okazałych bram rezerwatu polecieliśmy szaroniebieskim, obłym aerobusem. Usytuowano tam między innymi przysadzistą strażnicę otoczoną strzelistymi iglakami. Nasi przewodnicy, wyjątkowo rośli jak na miejscowych, wyposażeni zostali głównie w paralizatory elektryczne o stosunkowo dużej mocy. Broń tę, podobną do czarnych pałek, na skórzanych pasach zawiesili sobie na plecach. Każdy uczestnik wycieczki natomiast, po podpisaniu stosownego oświadczenia i po zapoznaniu się z instrukcją obsługi lokalnego emitera pola ochronnego, czyli LEP- a, mógł dopiero stanąć za ogrodzeniem rezerwatu. Już wtedy rosły emocje bo gorkaliańskie drapieżniki, jak głosiły rozmaite ostrzeżenia, bywały naprawdę grożne. Być może widziałem je kiedyś w holo, te ze szkolnych obrazów zaś nie utkwiły mi szczególnie w pamięci. Ów LEP z kolei wyglądał jak srebrzysty pas podzielony na kilkanaście segmentów emisyjnych. Aktywowano go niedużym przyciskiem umieszczonym w środku owalnej sprzączki.    

   

                     

Waldemar Jagliński – Domena (vol. 4)
QR kod: Waldemar Jagliński – Domena (vol. 4)