Rozdział IV
Strefa półmroku

Leo wyszedł z namiotu wprost w oślepiające światło. Dopiero po dłuższej chwili spojrzał na chronometr wyświetlany przez jednego z tubylców. Dochodziła dziewiętnasta. A więc przebywał u Lei prawie trzy godziny! Jak na pierwsze spotkanie, to całkiem sporo.

   Do wymarszu karawany zostało zaledwie kilka minut. Roteni nigdzie się jednak nie spieszyli. Chłopak doszedł więc do wniosku, że postanowili ruszyć z pewną zwłoką. Nic dziwnego – upał wciąż się utrzymywał dokuczając nawet starym poganiaczom osłoniętym ciągle pustynnymi parasolami. Najważniejsze przecież było zdrowie i bezpieczeństwo uczestników wyprawy. A wyruszyli dopiero o dwudziestej czasu ziemskiego podawanego ludziom przez osobiste urządzenia. Syriusz A dotykał już linii horyzontu i mógł w tamtej chwili przypominać dalekie Słońce. Potężne rocamele  wysłuchały jeszcze kilku czułych słów uskrzydlonych poganiaczy i szły majestatycznie wzbijając rudawe drobiny piasku. Wierzchowiec wynajęty przez pana Gotieba kroczył przez jakiś czas przed Inu kierowanym przez Indeusa. Na prośbę Lei poganiacze zrównali zwierzęta aby podróżnicy mogli porozmawiać. 

   – Patrząc na to morze gwiazd mam wrażenie, że ziemia kołysze mnie jak swoje dziecko – zagadnął Leo wpatrzony w granatowy firmament. – To może oszołamiać. Zwłaszcza w towarzystwie pięknej i dzielnej damy!

   – Dziękuję – odrzekła speszona Leia. – Ale gwiazdy oszołamiają chyba głównie pilotów wielkich frachtowców? Bo cóż ja…latam jedynie grawilotami. I to rzadko. Licencję zaś zdobyłam zaledwie rok temu.

   – Maka kołysze – wtrącił Indeus akcentując drugie i mieszając stary język Rotenów z nowym galaktycznym. Ale zaraz wyjaśnił: – Matka Ziemia kołysze nas!

   – Tak, tak, przyjacielu. Masz rację – odpowiedział mu Leo. Uśmiechnął się jednak do Lei i rzekł: – A tobie gratuluję. Latanie w atmosferze może być bowiem znacznie trudniejsze od latania na instrumentach i obserwowania holo podającego zazwyczaj gotowe rozwiązania. Wszyscy piloci to potwierdzą.

   – A zawikłane skoki? – rudowłosa spojrzała tak, jakby wygrała pewien etap sporu.

   – No cóż, tu mnie przyłapałaś – zgodził się Leo. – Każdy słuchacz szkoły latania w kosmosie niejako od początku słyszy historie, które mogą niepokoić. Udokumentowano co najmniej kilka przypadków nieprecyzyjnych skoków z pasa Kuipera. Podawano nazwy statków i skład załóg. Obwiniano głównie ludzi choć i urządzenie może przecież zawieść. Transfery takie kończyły się oczywiście bardzo daleko od punktu docelowego. Jakimś cudem sprowadzono jednak stamtąd prawie wszystkich kosmonautów. Żaden dokument nie precyzował jednocześnie, w jaki sposób tego dokonano. Od dawna wiadome jest, że rozmaite rządy mają swoje tajemnice, a technologia to podstawa. Mam tu naturalnie na myśli potencjalne konflikty zbrojne. Osobiście przez jakiś czas przeżywałem historie zaginięć tych, których nie udało się odszukać. Śniła mi się nawet trupioblada, tachionowa otoczka punktu skoku – mówił chłopak z wymownym uśmiechem.

   – Zgodnie z programem nauczania, jako przyszli piloci grawilotów liznęliśmy także nawigacji przestrzennej w szerszym rozumieniu – wtrąciła Leia. – I chyba najbardziej spodobała mi się siatka sferyczna przedpola. Chociaż mówimy tu o samych obliczeniach związanych z EST i z NORD. 

   – Myślę, że z powodzeniem mogłabyś pilotować jednostki układowe, albo nawet międzygwiezdne – podsumował Leo radośnie wciąż wpatrzony w dziewczynę.

   Leia nie zdążyła odpowiedzieć bo na czole karawany rozległ się huk wystrzału. Kilka rocameli zatrzymało się nagle wydając tubalne dźwięki kojarzone z rodzącym się strachem. A potem chłodne już powietrze  rozdarł krzyk jednego z poganiaczy: 

   – Woxa!

   Nie zatrzymano jednak karawany. Okazało się, że woxa albo flygepardus pojawił się sam i że był po prostu stary i schorowany. Pozostawiony przez stado, które w ciągu jednej nocy potrafiło przebiec nawet trzysta kilometrów! Słowo woxa użyte przez Rotena należało z kolei do grupy miejscowych wyrażeń mających nawiązywać  do nowego galaktycznego. Nawiązywało, ale do łaciny. Około trzeciej godziny doby zaś, kiedy noc rozciągała się jeszcze nad piaskami, ekspedycja znalazła się blisko jednej ze wspomnianych małych oaz. Chociaż plan typowej wyprawy nie przewidywał postoju w takich miejscach,  to w zależności od sytuacji oraz oczekiwań jej uczestników, można było  zwolnić tempo marszu aby dokonać zaopatrzenia. Liczne głosy nawołujące do krótkiego postoju zmusiły Rotenów do małej zmiany planów.

   Leo rozejrzał się. Nastający już świt ukazywał głównie większe skały, lecz nieco dalej, na szarawym jeszcze horyzoncie falowały lekko roteńskie zboża. Ich żółtorude  kłosy stapiały się  niemal z powierzchnią ziemi. Chłopak uśmiechnął się widząc tatę i pana Gotieba wracających już z małej oazy. Ojcowie, którzy mówili już sobie po imieniu  zdecydowali, że sami udadzą się po niewielkie zakupy. Być może nie chcieli, aby młodzi przenosili piwo, alkohol wyrabiany z pustynnego hoppu. Prócz tego panowie nieśli smaczne zbożowe placki.

   – To dla was – rzekł Simon Sarron wręczając synowi część prowiantu.

   Zanim chłopak zdążył cokolwiek odrzec, mężczyzna spojrzał tylko ponuro i obok ojca Lei oddalił się nieco poza granice karawany. Widać było, że coś musiało go zdenerwować.  A to zdarzało się bardzo rzadko.

   – Ekspedycja już teraz musi zataczać duży łuk!  – powiedział Simon Sarron patrząc na swego rozmówcę i otwierając ciemną flaszkę. – Przypadkiem usłyszałem rozmowę poganiaczy z mieszkańcami oazy. Mówili, że manewr rozpoczną dopiero po południu. A holomapy ma przecież każdy i dobrze wie, że ziemie Ind znalazły się bardzo blisko.  Nie wiem, o co tu chodzi? Żałuję, że nie wyjaśniłem tego od razu.  

   – Spokojnie – Teodor Gotieb uniósł butelkę w wymownym geście. – Myślę, że Roteni wiedzą, co robią i poinformują nas o wszystkim. Nie doszukiwałbym się tutaj nieczystych gier, współpracy z wrogiem. Może chodzi o pogodę? A poganiacze prześwietlani są tak samo jak inni tubylcy pracujący przy granicach. Poza tym część uczestników wyprawy będzie chciała pewnie udać się znacznie szybciej w bezpieczne miejsce.

   Simon Sarron przypatrywał się Teodorowi przez dłuższą chwilę. Trudno było szerzej ocenić kogoś, kogo poznało się zaledwie kilka dni wcześniej. Od początku jednak mężczyzna wyglądał na poczciwca i jednocześnie na człowieka, który zna życie na wylot mając do niego odpowiedni dystans. Intensywne rozmyślania Simona przerwał jeden z Rotenów. Należał do starszeństwa wyprawy i nosił czerwonobrązowy turban. Głośno wezwał wszystkich uczestników karawany na krótkie, ale ważne zebranie. 

   – Szanowni państwo! – odezwał się w nowym galaktycznym kiedy już naprędce utworzono krąg wokół prowizorycznej mównicy. – Chociaż wszyscy dysponują odpowiednim zasobem informacji politycznych, moim obowiązkiem jest poinformować was, że już dziś wyprawa znalazła się blisko ziem wojowniczych Ind. Każdy chyba wie, jaki jest ich stosunek do Federacji Dwóch, a więc i do obcych ras utrzymujących z nią między innymi kontakty handlowe. Ras pozostawiających jej sporo gotówki. Obserwując mapy, odpowiedni manewr i wzmożenie czujności chcieliśmy rozpocząć dopiero po południu ciągnąc wybraną ścieżką. Dotarły do nas jednak państwa niepokoje, co zresztą jest naturalne. Mimo tego proszę o zachowanie spokoju, jesteśmy bowiem w ciągłym kontakcie z naszymi jednostkami wojskowymi. Dzielni pogranicznicy informują, że wróg jest wciąż daleko. Że w ciągu najbliższych dób atak nie nastąpi. W każdej chwili również wesprą nas profesjonalnie mając szersze rozeznanie w uzbrojeniu Ind. A jeśli zajdzie taka potrzeba, zabezpieczą całą karawanę. Tak naprawdę bowiem chodzi nam o ominięcie dużej burzy piaskowej, o zaoszczędzenie wam ewentualnych urazów i energii. Idzie też o wierzchowce. Silniejsze na pewno przydadzą się bardziej w przypadku konieczności szybkiego wycofania się. Wiem, że ta burza wydaje się mniej ważna niż ewentualny atak Ind. Proszę jednak uwierzyć w zapewnienia naszych wojsk. Jeżeli ktoś mimo tego odczuwa zbyt silny lęk, może oczywiście na własny koszt wezwać stosowne pojazdy i pożegnać się z nami. Czekam na jak najszybsze państwa decyzje. Chodzi również o zabranie przez służby pustynne  zbędnych rocameli. Jeżeli nie ma pytań, dziękuję za uwagę!

   Po tych słowach powstał spory zamęt. Pytań do Rotena nie było, a jedynie głośno wypowiadane decyzje poszczególnych osób. W sumie około stu różnych istot postanowiło zrezygnować z dalszej podróży. Przeważali Indorianie oraz Noki akcentujący, że nie będą krzyżować broni z barbarzyńcami. Potem rozpoczęły się działania na własną rękę i uruchamianie urządzeń kontaktowych.

   – Nie wycofam się! – powiedział Leo do stojącej obok rudowłosej przyjaciółki, która zdawała się być trochę zagubiona. –  I wiem, że tata również tego nie zrobi. Ale  gdyby nawet próbował nakłonić mnie do ucieczki, nie zgodzę się! Jestem pełnoletni i jeśli będzie to konieczne, stanę w obronie uniwersalnych wartości. W końcu to nie my planujemy agresję…

   – Sądzisz, że łatwo byłoby strzelać i zabijać podobnych do nas? 

   To pytanie uderzyło w chłopaka na tyle mocno, że nie odpowiedział.

   Tymczasem najwięcej wojowniczości wykazywały Gorki. W gruncie rzeczy nie dziwiło to nikogo, kto choćby trochę je znał. Zielonkawe humanoidy rozwinęły piaskowy sztandar Federacji Dwóch, chwyciły prywatną broń i zaczęły wygrażać niewidocznym żołnierzom Ind.  W ich ślady poszło kilku roteńskich podróżników oraz rotafish. Ci ostatni jako pierwsi również zgłosili się do pełnienia obozowych wart. Poganiacze ostudzili jednak ich zapał i sami zorganizowali służbę wartowniczą. Ich starszeństwo uznało także, że postój karawany przedłużył się. Dlatego już teraz należało rozpocząć dzienny odpoczynek. W zaistniałej sytuacji, mimo zapewnień poganiaczy, bardzo trudno było o nim myśleć. Nawet po nieprzespanej nocy. Toczono więc długie rozmowy, a nawet spory dotyczące głównie stosunku cywili do potencjalnych zmagań militarnych. Przeciwnicy czynnego udziału w wojnie dołączali do wycofujących się.  Starcia słowne zdominowały  pożegnania części Indorian oraz Noków skupionych przede wszystkim na donoszeniu bagaży do przybyłych grawilotów.  Pomagali im Roteni wpędzając zbędne rocamele do większych pojazdów służb weterynaryjnych. Panowało ogólne zamieszanie i rozdrażnienie. 

   Leo poszedł w ślady wielu osób, które postanowiły jednak zdrzemnąć się choć na chwilę wierząc przede wszystkim w czujność Rotenów. Połowa z nich zajęła stanowiska wartownicze wokół obozu, a czarne lufy karabinów zdawały się być rękojmią bezpieczeństwa. Chłopak zamknął więc zmęczone powieki. Ze słabnącego natłoku myśli wyłoniła się uśmiechnięta Leia ubrana w zwiewną, różową sukienkę. Stała chyba na jakiejś słonecznej łące i przywoływała go gestem dłoni. To było piękne! W pewnej chwili jednak za dziewczyną zaczęła materializować się dziwna drapieżna istota. Przypominała trupiobladą kobietę – sowę i patrzyła z rosnącą nienawiścią! Leo zadrżał, ale poczuł zaraz wypełniającą go tajemniczą moc… Wiedział, że może użyć jej jako broni, spróbował więc ruszyć z pomocą Lei. Sylwetka dziewczyny zaczęła jednak szybko znikać ustępując miejsca coraz bardziej stanowczym szarpnięciom za ramię. Leo niechętnie otworzył oczy i ze zdumieniem zobaczył spiętą  twarz ojca. A potem poraziło go nagle światło dnia wpadające przez uchylone wejście do namiotu. W tamtej chwili zapomniał o niezwykłym śnie. 

   – Prosiłeś, abym obudził cię o piętnastej – powiedział z cieniem pretensji Simon Sarron. – Synu, jeżeli zapraszasz kogoś, zrób najpierw porządek! Dziewczyny nie lubią bałaganiarzy.

   – Śniło mi się coś ważnego, tato. Jestem o tym przekonany! – jęknął chłopak przecierając oczy. –  Za nic jednak nie mogę sobie przypomnieć, co to było!

   – Idę się rozejrzeć i wstąpię może do pana Gotieba – odrzekł mężczyzna przemilczając ostatnie słowa syna. – A ty działaj!  

   Ojciec rzeczywiście miał rację. Sam środek namiotu ‘’ zdobiła’’ pomięta koszula Leo i pistolet l31. Broń rzucona lekkomyślnie, nie była nawet zabezpieczona…Na niedużym stoliku obok pełno było z kolei resztek po roteńskich plackach i walały się tam kawałki brudnych jednorazowych ręczników. Pustynny zestaw higieniczny i porządkowy Leo wyczerpał na szczęście nieznacznie. Sięgnął więc przede wszystkim po wodę, na wszelki wypadek kryjąc się za specjalną kotarą. Jego osobisty ochroniarz, czyli blaszany poczciwiec zostawił mu informację łypiącą teraz niebieskawym światłem kanciastego komunikatora. Urządzenie postawiono obok stolika. Max wyszedł kwadrans przed ojcem aby, jak zapisał, wspomóc warty. Nikt zatem nie strzegł wejścia do namiotu. Leo zaś skorzystał jeszcze z kilku kremów i dezodorantów. Na koniec założył świeżą, jasnokremową koszulę i po raz ostatni spojrzał w lustro. Był zadowolony. Znacznie szybciej, niż zakładał, uporał się z bałaganem, a potem już przygotował stolik, dwa jasne fotele i roteńską herbatę. Mimo obaw, zdążył grubo przed czasem. Czekał więc czując przyjemny chłód zapewniany przez setki nanorobotów  ukrytych w tkaninie namiotu.   

   Leia zjawiła się punktualnie. Ubrana była w białą tunikę i jasne wąskie spodnie. Zgodnie z ziemską tradycją, pozwoliła się pocałować w wyciągniętą dłoń. Szarmancka postawa Leo widać bardzo jej się spodobała, bo uśmiechnęła się niemal uwodzicielsko. Chłopak zaprosił ją do stolika.

   – Mam nadzieję, że sztuka parzenia roteńskiej herbaty udała mi się chociaż trochę – powiedział młody gospodarz niosąc filiżanki z aromatycznym napojem. – Właściwie to powinienem zaproponować coś schłodzonego – dodał z wymuszonym uśmiechem. Zreflektował się, że mógł poprosić ojca o kupienie w małej oazie czegoś w rodzaju miejscowych lodów.

   – Twoje nano działa bez zarzutu, a tradycję należy uszanować – odrzekła rudowłosa. Leo podziękował jej za to.

   – A pamiętasz naszą wczorajszą umowę? – przypomniał z tryumfalnym uśmieszkiem rozpierając się w fotelu.

   – Owszem – przyznała dziewczyna – ale mówiła ona, że mam jedynie wtrącić co nieco o sobie, co zresztą uczyniłam jeszcze wczoraj. A zatem wiesz, co to oznacza, mój bohaterze?

   – W porządku – zgodził się chłopak. – Wygrałaś. Jednak historia, którą mam na myśli może nie być zbyt porywająca…

  – Opowiadaj – ponagliła go rudowłosa ostrożnie sięgając po filiżankę.

  – No cóż – zaczął podróżnik – świat ów jedynie w połowie jest tak rozgrzany, jak ten napój. A życie, jakie znamy możliwe jest tylko w terminatorze zwanym czasami strefą półmroku albo tang w nowym galaktycznym.

  – Carbonia, a oficjalnie Gliese 581g – stwierdziła Leia.

  – W szkole nie mogłem zapamiętać, że planeta krąży wokół czerwonego karła i swego czasu była niewidoczna – dodał Leo z uśmiechem. – Chodzi oczywiście o odkrycia między innymi niejakiego Stevena Vogta z NASA z początków XXI wieku, których do końca nie potwierdzono. Bramy rozwiązały tę kwestię dopiero w roku 2029, jeszcze w czasie nowej Zimnej Wojny między Wschodem, a Zachodem. Planetę niejako odkryto ponownie. Już od podstawówki wiemy zaś, że świat ten nosi niezwykłe życie inteligentne.    

   – Gratuluję wiedzy – wtrąciła rudowłosa. – A czego dowiedziałeś się o węglikach na miejscu?

   – Tam również znalazłem się dzięki rozległym interesom taty – zaczął chłopak. – Było to jakieś trzy nasze lata temu, kiedy kończyłem jeszcze szkołę średnią. Korzystaliśmy ze zwykłych linii przerzutowych. Niewielkie problemy pojawiły się tuż przed podejściem do kuiperowskiej sfery punktu, ale specjaliści skokowi dali radę. Bez kolejnych przeszkód przeszliśmy przez wiadomy wymiar i lądowaliśmy w samym Dark, czyli niemal pośrodku wschodniego półpierścienia terminatora. Mglista i tajemnicza zarazem atmosfera stolicy wydała mi się znacznie głębsza, niż w najnowszych przekazach holo zalewających nasz świat. Ginie w niej znana strzelistość miasta. Podobnie było potem z grzybolasem otoczonym chyba coraz wyższym ogrodzeniem. Pamiętam jak podawano kiedyś, że tubylcy postawili je głównie ze względu na obcych. Lampy kosmodromu zaprowadziły nas do kapitanatu – ciągnął Leo.  – Ale już wcześniej, zaraz po opuszczeniu pokładu gwiezdnego żaglowca, zetknęliśmy się z tubylcami. Kontakt oko w oko, jak sama wiesz, to nie to samo, co trójwymiarowy przekaz. Nawet ten najwyższej próby. Tamto spotkanie z węglikami uświadomiło mi, jak bardzo się od nas różnią, chociaż dysonans fizyczny jest oczywisty. Możemy naturalnie mówić  tutaj o prawoskrętnych aminokwasach z jadłospisu tych stworzeń, czy o ich znacznie dłuższym życiu. To jednak jeszcze nie to o czym chciałbym ci powiedzieć. Kiedy bowiem patrzy się na nich bez pośrednictwa jakiejkolwiek techniki, obcość może porazić! – mówił chłopak ze słyszalnym drżeniem w głosie. – Masz wrażenie, jakbyś w danej chwili oglądała dwie istoty. Jedna zdaje się być bliska, taka, którą można zrozumieć. Druga jest odległa i mroczna niczym próżnia, albo jak najdalsze galaktyki. Widzisz trudne do zdefiniowania przestrzenie gdzieś na dnie tego dużego oka, jak nieraz mawiała nasza nauczycielka biologii. Oddzielona bryła tułowia, żyjąca poprzez ruchy płuc, pozostała przecież sporym niesmakiem nawet dla największych autorytetów nauki. Żadna znana nam rasa nie wytwarza tak silnego biopola, rosnącego zresztą z danym osobnikiem. Biopola, które ponoć zaczęło kiedyś dominować nad kończynami i ostatecznie je zastąpiło. Wiemy jednocześnie, że węgliki potrafią wyjść nam naprzeciw – ciągnął podróżnik upijając nieco herbaty. – Że potrafią przestawić własny sposób myślenia, a to już jest co najmniej sztuka!

   – To tak, jakbyśmy my jako rasa w sposób naturalny próbowali poruszać się wzdłuż osi góra – dół – wtrąciła Leia. – Albo chcielibyśmy zatracić zdolność chodzenia żyjąc tak, jak wcześniej powiedziałam, czyli w powietrzu.

   – Dokładnie.

   – I co było dalej?

   – Stojąc potem przy oknie wynajętego pokoju hotelowego przez jakiś czas wpatrywałem się w nieduże jezioro – zaczął znowu Leo. – Wokół wód rosło niewiele postrzępionych grzybków, ale zgromadziło się tam zadziwiająco dużo rozmaitych istot. Można by rzec, że mroczność tubylców wciąż przyciąga, albo, że nie tylko my lubimy działać czemuś na przekór. Tak więc ze zdumieniem wpatrywałem się w barwne humanoidy korzystające z przystani żeglarskich i przełamujące niechęć do mrocznych i wrogich podobno węglików. Do istot opętanych  – kontynuował chłopak z wymownym uśmiechem. – No cóż, nasza stara religia pozostawiła trwałe ślady w tychże relacjach. A nowi przywódcy duchowi przyczynili się podobno do wzmocnienia więzi z węglikami – dodał pilot z naciskiem. – Ze spiczastego hotelu pokrytego czymś, co przypominało gont, udaliśmy się nad jezioro. Leżąc obok postrzępionych grzybków w pewnej chwili poczułem, że spadł na mnie dziurkowany liść. Od wczesnych szkolnych lat nie mogłem nadziwić się tym podłużnym formom. Do dziś zresztą tak jest, nauczyciele bowiem poprzestali na takich sformułowaniach, jak podłużne struktury drgające nawet przy bezwietrznej pogodzie, albo formy podobne do drzew o płaskich, strzępiastych koronach. Jako uczniowie przyjęliśmy oczywiście, że chodzi jednak o zwierzęta. O rodzaj jamochłonów. Chociaż gdy patrzę w holo, jak ektoderma oddziela się od podłoża i z tamtą mezogleą tworzy owo biopole, czuję się jakoś dziwnie. Aczkolwiek do wszystkiego można się przecież przyzwyczaić! Nie wiem czy wiesz, że ziemskie jamochłony pożerają całkiem spore zwierzęta? O powietrznym planktonie ze świata węglików z kolei mówiono zawsze, że jest stosunkowo drobny. Będąc na jeziorem przekonałem się również, że chodzący las wciąż wzbudza lęk u obcych. Trudno więc będzie chyba pozbyć się ogrodzeń, które burzą przecież naturalny bieg rzeczy.

   – To prawda – zgodziła się rudowłosa. – Ale my także tworzymy czasem niestworzone historie. A cierpi na tym chociażby grzybolas i glieseańska biocenoza. Sensacje przyciągają jednak uwagę, a w tym przypadku dają spory zysk turystyczny. Wiadomo, że tubylcy organizują wycieczki za ogrodzenia.   

   – Właśnie o tym chciałem ci opowiedzieć – wtrącił Leo korzystając z chwilowego wahania dziewczyny. – A w tym wypadku kodeks turystyczny szczególnie naciska na hermetyczne zbroje. Stojąc zatem w kręgu rozmaitych obcych wszyscy byli pewni, że potencjalne wytryski z nibyliści będą wzbudzać  jedynie dodatkowy dreszczyk emocji.  Grupę turystów i podróżników liczącą tuzin osób prowadziło trzech węglików. Wówczas po raz kolejny nie mogłem nadziwić się osobliwości tubylców. Chociaż nie po raz pierwszy miałem wrażenie, że przypominają unoszące się ziemniaki, albo odłamki skał jakby płonące od wewnątrz jeszcze dziwniejszym, tym razem karmazynowym światłem. Ogrodzenia strzegły kuliste aerobowy, a dwóch tubylców zaraz po rozpoczęciu marszu stworzyło forpocztę. Już wtedy dostrzegłem kilka gadoptaków chwytających powietrzny plankton. Powiedziano nam, iż chodzi o dodatkowe atrakcje, czyli o przyciągnięcie uwagi turystów polowaniem jamochłonów na latające stworzenia. Nasze wyświetlacze hełmowe rzucały nam na siatkówki rozmaite informacje dotyczące samego lasu. Właściwie wszystko to, co wiedziałem już od czasów podstawówki. A ciche lasery powiadamiały, że obiekty latające znajdują się w polu działania myśliwego. Urządzenia pancerzy podały również kilka odległości zamykających się w granicach pięćdziesięciu metrów. Już wtedy zrozumiałem, że chodzi po prostu o przyjęty zasięg grzybowej nici – igły. Przynajmniej tak nas uczono – zaakcentował chłopak. – Szedłem obok Maxa przed sobą mając rodziców. Moja mama jest raczej bardzo ostrożna, czasem nawet płochliwa. Rzadko więc podejmuje ryzykowne decyzje. A taką był niewątpliwie jej udział w tamtym wymarszu, chociaż wiadomo, że pancerze przeciwgrzybowe to wysoka technologia. Myślę, że mama zrobiła to trochę z przekory. Tak, czy inaczej, chyba zbyt często rozglądała się nerwowo i zerkała na Maxa, w którym zawsze widziała solidnego obrońcę. W słuchawkach hełmu usłyszałem wtedy słowa jednego z tubylców. Używał translatora i prosił o chwilowy postój. Chodziło o wspomniane dodatkowe atrakcje, gdyż nad grzybowymi drzewami zawisło pięć gadoptaków. Swoją drogą wciąż nie wiem, czy taka nazwa jest odpowiednia. Osobiście nazwałbym je drobnymi gadami o słabnących cechach lotnych, albo zanikających skrzydłach. Miałem wrażenie, że patrzę na jakieś zabawki emitujące niebieskie światło. W pewnym momencie zaś dostrzegłem zielonkawy promień i wiedziałem już, że jeden z jamochłonów zaatakował. Chyba najmniejszy z latających stworków zaskrzeczał rozpaczliwie, utracił lotność i mocniej błysnął biopolem. Jeszcze przez kilka sekund próbowało ono świecić i utrzymać go w mglistym powietrzu. Gdy nić – igła jamochłona zwinęła się całkowicie przyciągając ofiarę na płaską koronę grzyba, życiowe światło gadoptaka rozbłysło po raz ostatni. Za to myśliwy zaświecił mocnym seledynem i zdawało się, że cały osobliwy organizm uniósł się ponad ziemię. Latające stworki tymczasem ruszyły w naszym kierunku, a za nimi – inne jamochłony. Przewodnicy polecili nam cofnąć się w stronę bramy. Wprawdzie grzybolas bardzo rzadko atakuje kogoś, kogo tak po prostu nie może strawić, to ostrożności nigdy nie było za wiele. Chociaż reklamy krzyczały, że szklista powierzchnia zbroi odbija wytryśniętą, żrącą  truciznę, mogło dojść do uniesienia kogoś z pomocą nici- igły i do nerwowego odrzucenia. Spadając z kolei z większej wysokości, nie można było zawierzyć życia czemuś, co zostało stworzone w innym celu. Ruszyliśmy więc szybciej, ale skrzydła bramy wznosiły się wciąż daleko.  Max wyróżniał się oczywiście spośród całej grupy – mówił Leo z widocznym wciąż napięciem. – Może dlatego jamochłon postrzegający świat za pomocą prostych receptorów wybrał właśnie jego. Tak, czy inaczej grzybowa nić owinęła się nagle wokół mego poczciwca, a wyjątkowo długa igła wbiła się w szczelinę między głową, a szyją robota. Zawiedziony dziwnym kąskiem, jamochłon odrzucił Maxa. W ułamku sekundy dotarło do mnie wtedy jak wielką siłą dysponuje grzybolas, skoro pojedynczy organizm jest w stanie z taką łatwością unieść stosunkowo ciężkiego robota, a potem potraktować go jak szmacianą lalkę!  W tej samej chwili jamochłon otrzymał cios od jednego z przewodników grupy. Atak paralizatorem elektrycznym zatrzymał inne chodzące grzyby i otworzył drogę do Maxa leżącego jakieś pięćdziesiąt  metrów dalej. Obawiałem się o niego, jednak niepotrzebnie!  – ciągnął chłopak pogodnym tonem. – Robot podnosił się właśnie z wojowniczym wyrazem twarzy. Być może chciał użyć harpuna, albo nawet broni laserowej. Podniosłem rękę i krzyknąłem, a Max zatrzymał się. Był trochę poturbowany, miał porysowany napierśnik. Nigdy jednak do końca nie wiadomo, jak zachowa się android obronny w takiej chwili. Zgodnie z kodeksem turystycznym, w podobnej sytuacji działają przede wszystkim uzbrojeni przewodnicy. Tak, czy inaczej, cała grupa odetchnęła spokojnie gdy jamochłony ustąpiły i wycofały się daleko od bramy.  A mama powiedziała wtedy, że nigdy więcej nie pozwoli sobie na takie wyprawy! A jednak pozwoliła – kontynuował Leo  z wymownym uśmiechem. – Bo po kolejnych dwudziestu naszych godzinach, czyli następnego umownego dnia ruszyliśmy w stronę najbliższego wulkanu. Z podstawówki zostało mi niewiele wiadomości na temat fauny żyjącej u stóp glieseańskich stożków. Takie migawki holo najczęściej pozostają wówczas na drugim planie. W każdym razie widziane na żywo tamtejsze dinozaury i germanodaktyle to coś, co pozostawia ślad w pamięci. Jako mały chłopiec obrazy stworzeń z ledwo zaznaczonymi kończynami czy skrzydłami traktowałem bardzo poważnie. Dla dziecka wszystko przecież może stać się oczywiste! Nie rozróżnia jeszcze pojęcia wyższej, czy niższej grawitacji, nie wie, że biopole może być częścią motoryki i tak dalej. A dla mnie jeszcze w podstawówce stworzenia z półmroku przypominały oświetlane od środka zabawki natury – mówił chłopak w zadumie.  – I pamiętam, że średnica Gliese 581g wynosi ponad trzydzieści sześć tysięcy kilometrów.

   – Guzy tułowiowe zwierząt z tamtego świata znane jako zanikające kończyny, są dziś naturalnie tylko odległym śladem po działaniach ewolucji. A lampki biopola to siła. Zresztą im wyższa inteligencja, tym potężniejsze biopole, które stopniowo zastępuje żywą tkankę. Ale to wszystko to wciąż jakaś tajemnica – podsumowała Leia.

   – Dokładnie.

   – A co z wyprawą do stóp wulkanu?

   – Polecieliśmy tam jako kolejna grupa turystów – zaczął Leo. – W pobliżu stożka znajduje się stosunkowo duża baza aerobusów, sklepy, kilka restauracji i hotel. Wszystko to oczywiście nastawione jest na pewien zysk. Znowu jednak muszę przyznać, że widoki na żywo są o niebo lepsze niż te przekazywane przez holo. Szarobrunatny wierzchołek wulkanu na ogół przyćmiewa sama atmosfera. Czasami  ginie on całkowicie we mgle i chmurach. Wtedy znane z filmów dokumentalnych kręgi gadoptaków widziane bez pośrednictwa urządzeń zapierają dech w piersi! Setki tych stworzeń wysyłają swe światełka jak nieziemskie świetliki. Mówiono nawet, że przez ich biopole na Świecie Półmroku jest więcej nieba. Wątpię, aby jakikolwiek turysta przeszedł obojętnie obok tego zjawiska. Już na miejscu skorzystaliśmy z przystani żeglarskiej, a potem germanodaktyle towarzyszyły nam nad wodami rzucając na nie nowe wciąż wiązki światła. Nadbrzeżne grzybokrzewy, ku memu zdumieniu, tworzyły wtedy naprawdę dużo planktonu chwytanego zaraz przez gadoptaki. Po zejściu na ląd, z innymi turystami ruszyliśmy z kolei ku miejscom gniazdowania rozmaitych stworzeń. Była to zorganizowana wyprawa, na której obowiązywały zbroje, ale lżejsze i nie tak bardzo hermetyczne jak te z grzybolasu. Zawsze istnieją jakieś obawy – stwierdził chłopak – ale osobiście nie słyszałem, aby pod samym wulkanem żyły grzybokrzewy. Ich systemy plujące i tak są podobno znacznie mniej toksyczne i żrące. Byłoby to zresztą logiczne – dodał.  – Już z odległości kilkuset metrów dostrzegliśmy przemykające biopola. Wrażenie niezwykłości rosło z każdą chwilą. Rosło też napięcie karmione świadomością obecności w tamtych rejonach miniaturowego tyranozaura. Głos jednego z przewodników z kolei działał uspokajająco. Węglik mówił to, o czym wszyscy już słyszeli. Czyli, że agresja tamtejszych zwierząt  zanika wraz ze wzrostem liczby wycieczek. No cóż, czasem jednak trochę adrenaliny z nadnerczy mogłoby się przydać… Uznano więc ostatecznie, iż będzie to spokojna wycieczka krajoznawcza. Na wyświetlaczu przeziernym dostrzegłem tymczasem kilka informacji. Urządzenie przekazywało, że do celu wyprawy dzieli mnie około dwustu metrów oraz, że obiekty ożywione nie są zaniepokojone obecnością obcych form życia. Spokój został jednak zburzony – kontynuował Leo z lekko zmarszczonym czołem. – Jedno z biopól rysujące kształt miniaturowego tyranozaura ruszyło nagle w naszą stronę i przyspieszało coraz bardziej. W ciągu dziesięciu sekund agresywnie nastawiony zwierz znalazł się tuż przed moją mamą! Na szczęście, albo dzięki Pradawnym w porę zainterweniował jeden z przewodników używając paralizatora. Zatrzymane zwierzę poderwało się jednak do nowej szarży! Nie czekałem – ciągnął chłopak z łobuzerskim uśmiechem – i użyłem swojej broni. Wspomógł mnie Max. Kilka rozbłysków energetycznych całkowicie rozproszyło wycieczkę. Nikt jednak nie zginął. Niektórzy zaś w lęku wzywali Pradawnych. Kilka osób odebrało podobno ciepłą odpowiedź zawartą w splątaniu fotonowym i zapewnienie wsparcia gdyby sytuacja uległa pogorszeniu. Ja i rodzice byliśmy już sympatykami tego wyznania, lecz wtedy pozostawaliśmy jeszcze z boku. Tak, czy inaczej to był koniec wulkanicznego drapieżcy. Tyranozaur zaryczał i padł dwa kroki od mamy łamiąc przy tym kilka grzbietowych kolców. Przewodnicy wprowadzili procedurę nadzwyczajną i tym samym uporządkowany powrót do hoteli. Powiadomili również lekarzy i służby weterynaryjne. Jeden z przybyłych medyków stwierdził, że mama na szczęście nie wymaga hospitalizacji. Tak samo zresztą, jak co najmniej kilka innych osób pozostających wciąż w szoku.  Po około trzydziestu godzinach dowiedzieliśmy się, że Rada Siedmiu planuje wprowadzenie nowych przepisów dotyczących zmian w zabezpieczeniach miejsc lęgowych zwierząt spod wulkanu. Podano, że chodziłoby przede wszystkim o pole energetyczne odstraszające zbyt odważne drapieżniki oraz o zmiany w procedurach nadzorczych przewodników wycieczek. Tutaj wymieniono zwiększone limity mocy używanych paralizatorów. Za wsparcie przewodników i uratowanie wycieczki z kolei  zostaliśmy z Maxem wpisani do Księgi Pamiątkowej Ratusza. Ponadto otrzymaliśmy nagrody pieniężne. Wracając do hotelu miałem nieodparte wrażenie, że ratusz węglików to stuprocentowa skała, a jego szczyt to wbita w nią tytanowa igła. W ciągu kilku kolejnych niby – dób celowaliśmy w bezpieczne miejsca, jakby się zdawało. Byliśmy bowiem między innymi w teatrze i w operze. Obok tubylców grały tam nilie znane chyba każdemu z niezwykłego śpiewu, realizowanego oczywiście w specjalnych basenach. Węgliki z kolei starały się poruszać jak najbliżej podłogi. Tak więc ich  encyklopedyczna wodna trójwymiarowość i postrzeganie świata stanęły na głowie . Nie po raz pierwszy zapragnęły upodobnić się do nas, czy do Gorków. Tracą w ten sposób własną tożsamość i kulturę. Zamiast więc skupić się na treści sztuki, dotyczącej zresztą życia codziennego, tak naprawdę współczułem im. Na szczęście, albo dzięki Pradawnym stosunek radykalistów religijnych do tych istot zmienia się. Już w podstawówce słyszałem, że mieszkańcy Gliese 581g to najprawdopodobniej bliżej nieokreślone zło. Osobiście przekonany jestem, że żadna znana nam istota nie jest z gruntu zła, a na głupotę nie ma rady – podsumował Leo z wymownym uśmiechem. – Zresztą wszyscy chyba słyszeli, że wielu duchownych nowego wyznania staje w obronie pierwotnej natury węglików. 

   – A co z pozostałymi obszarami planety? – spytała rudowłosa korzystając z chwili milczenia Leo. – Byłeś na ciemnej stronie?

   – Tak naprawdę już od samego przylotu chciałem się tam udać – odrzekł chłopak – ale nie ja przecież o tym decydowałem. Zresztą po ataku wiadomej bestii na mamę i ja również utraciłem dość śmiałości, aby nie myśleć o ryzykownych posunięciach. Dopiero tata po kilku niby – dniach zaskoczył wszystkich tą propozycją. Powołał się wtedy na zabezpieczenia najwyższej klasy. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie mama, która nieśmiało wprawdzie, ale poparła pomysł taty. Pozostało mi jedynie uściskać mamę z wdzięczności i dodać, że w razie czego będziemy bronić jej z Maxem jak lwy! Czułem też, że zgodziła się na tę, powiedzmy: eskapadę głównie dlatego, abyśmy nie wpadli na głupi pomysł i nie udali się tam zupełnie sami. Natomiast w skład zorganizowanej  przez tubylców wyprawy oprócz ludzi weszli Roteni, kilka Noków i para enf. W sumie trzydzieści trzy osoby oraz sześciu węglików łączących zadania przewodników i ochrony. Wszyscy zaś nosiliśmy zbroje – kontynuował Leo – które w tej sytuacji musiały być oczywiście odporne na niskie temperatury. Ponadto wyposażono je w silne reflektory zamontowane na hełmach. Osobiście jeszcze w podstawówce zetknąłem się z kwestią miraży sugestywnych, o których zapomniałem na ładnych kilka lat. Na ciemnej stronie świata węglików jest to ponoć częste zjawisko i łączy się ono z autosugestią powstającą  po tubylczych prelekcjach. Mówią one między innymi o dziwnych istotach, również człekokształtnych, spotykanych na ciemnej stronie. Prelekcje mają na celu działanie na podświadomość. Całość z kolei – to element propagandowy i potencjalne zyski. W związku z działaniem na umysł, każdy uczestnik wyprawy zobowiązany został do podpisania odpowiedniego oświadczenia. I również wtedy pomyślałem, że ktoś, kogo nazywamy Pradawnym może działać na naszą podświadomość. Wierzę oczywiście, że w dobrym celu. W moim rozumieniu zaś cała sprawa związana z ciemną stroną wciąż jest zarówno intrygująca, jak i trochę nieczysta. Może nawet nieuczciwa. Tak, czy inaczej kontynuowaliśmy tę niezwykłą wyprawę – ciągnął chłopak poważnym tonem. – W naszej podstawówce Wielka Rozpadlina należała do jednego z największych zagadnień świata węglików. Jak się zapewne domyślasz, wiadomości na jej temat ulatywały tak samo szybko, jak wszystkie inne. Chyba, że mówimy o indywidualnych skłonnościach, słabościach czy w ogóle naturze danej osoby. Będąc już w szkole latania natomiast pamiętałem jedynie, że długość tej rozpadliny musi wynosić co najmniej trzysta kilometrów, że twór ów wciąż słabo jest zbadany i budzi niemal mistyczny lęk. A przecież pęknięcia skalne naszego świata powstają podobnie, chociaż sformułowanie wietrzenie mrozowe zdaje się bardziej pasować do Gliese 581g. Oglądając jednak rozpadlinę węglików  w blasku reflektorów, miałem mieszane uczucia z dominacją podziwu. Miliony gwiazd zwiększały go jedynie.  Tym niemniej z każdą chwilą ogarniał mnie większy, niesprecyzowany lęk – przyznał Leo. – Zobrazował się on jednak przed inną osobą i zmieszał z nabożną czcią. Jeden z Rotenów bowiem wyciągnął w półmrok drżące ramię i krzyknął w eter, że widzi Wielkiego Ptaka. Mężczyzna padł zaraz na kolana i rozpoczął modły. Wszyscy natomiast zdawali się być skonsternowani – ciągnął chłopak ze śladami emocji w głosie. – Na szczęście Roten dość szybko wstał z klęczek, ale znów wskazał w półmrok. Mówił z przejęciem o skrzydlatym bogu. Wtedy już jednak węgliki zadziałały zdecydowanie i nakłoniły go do kontynuacji marszu. Wiadomo przecież, że nie wszyscy uczestnicy wyprawy musieli być wyznawcami jakiegoś bóstwa, czy Pradawnych. I w ogóle zachowanie Rotena mogło być postrzegane jako dziwactwo, albo jakaś gra. Na wszelki wypadek przewodnicy wezwali lokalnego psychologa, także mieszkańca roteńskiej pustyni. Ów nie potrafił jednak wskazać poważniejszych zaburzeń psychicznych uczestnika wyprawy. Ale zgodził się jednocześnie z tezą, że subiektywna prelekcja mogła mieć na Rotena odpowiedni wpływ. Osobiście zaś tak jak kiedyś uważam, że nie było tu autosugestii i że Pradawni mogą przybierać rozmaite formy, aby powiedzieć nam, że są i objawiają się każdemu, niezależnie od rasy – powiedział Leo z powagą. – To wszystko naturalnie nie musi być akceptowane przez świat nauki, ani przez kogokolwiek poza mną.

   – Chyba jestem bliżej decyzji przyłączenia się do wyznawców Pradawnych – oznajmiła rudowłosa korzystając z chwili milczenia chłopaka.

   – Cieszę się – odrzekł Leo z uśmiechem – chociaż sam jestem letni. I wiadomo przecież jak dziś, w czasie wysokich technologii, traktuje się religijnych.

   – Myślę, że nikt nie jest stuprocentowym ateistą – powiedziała Leia z przekonaniem – chociaż wiadomo, że zdrowy rozsądek żyje w każdej istocie. Że ulegamy modom, naśladujemy ogół i kultywujemy trendy, albo tak zwaną nowoczesność. Czy poznamy kiedyś zadowalające odpowiedzi na podstawowe pytania, a wśród nich to dotyczące naszej wieczności?

   – Trwający od kilku wieków szybki rozwój technologii wciąż nie pozwala nam na to – stwierdził młody pilot. – I uważam, że nigdy nie staniemy się nieśmiertelni i nie przedłużymy znacząco życia jedynie dzięki sobie.

   – A widzenie Rotena mogło być elementem podtrzymania wiary – dodała dziewczyna – chociaż nie bardzo rozumiem dlaczego Pradawni nie objawiają się na przykład wszystkim ludziom.

   – Ścieżki bogów, albo aniołów naszych przodków zawsze były pewną tajemnicą.

   – Święte słowa! – przyznała Leia. – Opowiesz mi coś jeszcze o świecie węglików?

   – Byliśmy także na Jasnej Stronie – odpowiedział Leo. – Można jednak rzec tylko, że jest to rodzaj piekła, znany zresztą dość szeroko z holo. Osobiście zobaczyłem tam dawne wyobrażenia Wenus, ale jednocześnie żadnych osobliwości. Wkrótce też powróciliśmy do domu gdyż tata musiał załatwić kilka spraw firmowych. Konkretnie zaś chodziło o dystrybucję modułów silnikowych do frachtowców galaktycznych – zakończył chłopak i uśmiechnął się zagadkowo. Potem zapytał:

   – A pamiętasz, co mi obiecałaś?

   – Pamiętam, ale co nieco już o mnie wiesz – stwierdziła rudowłosa. – Do wymarszu natomiast pozostało naprawdę niewiele czasu, powiem więc tylko, że mieszkam z rodzicami w naszej starej Europie. A tak naprawdę często zmieniamy miejsce zamieszkania, głównie ze względu na interesy taty.

   – Dzięki i za to – powiedział Leo, a potem zmarszczył brwi z niedowierzania kiedy spojrzał na holo zegara unoszące się nieco z lewej. Był kwadrans po osiemnastej godzinie doby, a więc czas rzeczywiście naglił.

   – Boisz się ? – spytała. I nie czekając na odpowiedź oznajmiła hardo: – Wiem, co mówiłam jeszcze nie tak dawno, ale jestem gotowa do ewentualnej walki z Ind !

   – Prawda zawsze jednak nas zaskakuje – odrzekł chłopak. – I tutaj sytuacja byłaby pewnie podobna, a moja mama mogłaby nie przeżyć moich i taty decyzji. Osobiście zresztą od początku byłem gotów walczyć z każdym, kto najeżdża cudze ziemie. Chcę bronić podstawowych wartości! Jak moje zachowanie wyglądałoby w takiej rzeczywistości, do końca oczywiście nie wiem. Poza tym wierzę, że wojsko Federacji Dwóch jest  gdzieś w pobliżu, w zakamuflowanej twierdzy jakiejś tajemnej małej oazy. Musi przecież współpracować z federacyjnym wywiadem, aby ewentualnie ochronić między innymi takich, jak my. Wiadomo, że lekceważenie bezpieczeństwa rozmaitych osób może wpłynąć na szerszą politykę, czyli w tym przypadku na kontakty z sojusznikami.

   – To prawda – przyznała rudowłosa. – Tak, czy inaczej czuję, że dałabym radę. I raz jeszcze dziękuję ci za uratowanie mi skóry i za fajne opowieści.

   Kiedy wstała z fotela, Leo ledwie powstrzymał się przed pocałowaniem jej. Szli potem powoli do namiotu dziewczyny pogrążeni w myślach. Podróżnik skonstatował jednak, że Roteni trzymają wciąż straże wokół obozu chociaż część poganiaczy przygotowywała już rocamele do drogi. Ostrożności nigdy za wiele. Dało się zauważyć również, iż sam obóz znacznie zmalał. Decyzje Indorian i Nok należało jednak uszanować.  Wracając już do siebie chłopak dostrzegł Maxa połyskującego w ostrych jeszcze promieniach Syriusza. Widać było, że android mocno interesował się bezpieczeństwem wyprawy i wspierał Rotenów w pilnowaniu obozu. Chodziło też zapewne o maksimum dyskrecji podczas spotkania młodych ludzi. Leo uśmiechnął się szeroko na widok robota, przywołał go i powiedział:

   – Przyjacielu, być może jeszcze dziś przyjdzie nam stawić czoła najeźdźcy, bo wojsko Federacji Dwóch, choć odpowiedzialne i karne, nie zdąży na czas. Wiem jednak, że zawsze mogę na ciebie liczyć.

   – Będę tarczą mego pana! – potwierdził złocisty android, a jego jasne oczy zalśniły dumą i gotowością do walki.

Rozdział V
Granica

Karawana ruszyła prawie punktualnie chociaż Syriusz wciąż mocno ogrzewał powietrze dotykając jednocześnie falującej lekko linii horyzontu. Już wtedy na nieboskłonie wykwitały blado większe, albo bliższe gwiazdy. Stanowiło to dziwaczny kontrast, w którym sunął leniwie rudawy wąż rocameli. Wielkie racice zwierząt wznosiły welony rozgrzanego piasku istniejące jeszcze przez chwilę w podmuchach ciepłego wiatru. Gdy dzienna gwiazda znikła za horyzontem, karawana weszła w szeroki łuk. Początkowo poruszano się w kierunku północno – zachodnim, potem skierowano wierzchowce ku zachodowi by wreszcie ustalić południowo – zachodni kierunek. W półmroku otulającym pustynię nie widziano jeszcze świateł Genewy.

   – Nasza największa oaza napoi nas i ochroni – mówił Indeus pocieszając innych podróżnych.

   Chłopak popędził wcześniej wierzchowca, aby zrównać się z rocamelem Lei, która obiecała Leo krótką opowieść ze swego pobytu na Glebonii. Świat systemu Alfa Centauri znajdujący się tuż za rogiem kilkakrotnie już odwiedzany był przez młodego, ziemskiego pilota frachtowców. Leo zaraz po zakończeniu handlówki przewoził tam między innymi moduły silnikowe do pojazdów naziemnych oraz roboty domowe. Kiedy więc już wierzchowce znalazły się obok siebie, rudowłosa spojrzała z uśmiechem na Leo i zaczęła:

   – No cóż, polecieliśmy tam zwykłym skoczkiem średniego zasięgu jakieś dwa nasze lata temu. Nie wszyscy może pamiętają z rozmaitych źródeł, że ów Rolniczy Świat odkryto już w 2022 roku, czyli co najmniej pięć lat przed potwierdzeniem istnienia życia na jego powierzchni. Wtedy to zresztą odkrywano tysiące planet pozasłonecznych i potem długo niewiele o nich wiedziano. Jeszcze z podstawówki pamiętam z kolei, że jednym z symboli Glebonii jest niebieska krowa. Gatunek ten, jak pewnie wiesz, przypomina zwierzęta łotewskie, ale waga!..Będziesz strzelał, czy pamiętasz?

   – Buhaje mogą ważyć nawet dwie tony – odparł chłopak dumnie.

   – Brawo! – potwierdziła rudowłosa i znowu zaczęła: – Moja przygoda wiąże się ze znacznie lżejszą krową. Kiedy więc już pobieżnie zwiedziliśmy pełną gwaru strzelistą stolicę, tak, jak większość przyjezdnych ruszyliśmy ku Seledynowym Równinom. Na żywo zobaczyłam je pierwszy raz i od razu ogarnął mnie błogostan, chociaż świadomość planowanej przejażdżki wierzchem jeszcze niedawno trochę mnie niepokoiła. No cóż, z jednej strony moda, z drugiej – wrażenia. Właściciele lokalnych gospodarstw wybierają oczywiście najspokojniejsze sztuki, które przyzwyczajają się zresztą do rozmaitych jeźdźców. Obserwowałam więc na zmianę zwierzęta i wielobarwny pejzaż. Równiny wzbudzały we mnie zachwyt, krowy – rosnącą obojętność. Dlatego gdy już znalazłam się w koszu, nie obeszło mnie to jakoś szczególnie i czekałam właściwie na koniec przejażdżki. Cieszyły mnie jeszcze kwiaty, a tamte kosaćce wydały mi się wyjątkowo urokliwe. Trwało to do chwili, w której na niebie pojawiły się ptakony. Wtedy również przypomniałam sobie, że gadoptaki te mogą być czasem niebezpieczne i że negatywnie wpływają ponoć  na miejscowe zwierzęta – ciągnęła dziewczyna patrząc gdzieś w ciemną dal. – Tak naprawdę nie wiem co zdecydowało, że krowa zaczęła nagle wierzgać, podskakiwać i ryczeć. Zdawało mi się bowiem, że ptakony zainteresowane są raczej sobą. Tak, czy inaczej, w pewnym momencie poleciałam do przodu. I to na tyle dużym łukiem, że upadłam kilka kroków przed rozjuszonym zwierzęciem! Rogi krowy niebezpiecznie blisko przecinały powietrze, a biedny przewodnik ledwo utrzymywał podskakującego i ryczącego potwora! Jakimś cudem zdołałam zebrać tyle sił, by przeturlać się na bok i rzucić się do ucieczki – mówiła rudowłosa z widocznymi wciąż emocjami. – Przewodnikowi udało się w końcu uspokoić krowę. Był przede wszystkim zdumiony jej zachowaniem i przepraszał mnie kilkakrotnie. Pytał przy tym, czy na pewno nic mi się nie stało. Na szczęście nie odniosłam fizycznych obrażeń, a jedynie wystraszyłam się nieziemsko. Odmówiliśmy zatem zadośćuczynienia i wtedy krowa zaskoczyła mnie powtórnie. Podeszła spokojnie, lecz zanim zdążyłam zrobić cokolwiek, liznęła mnie w policzek swoim nieapetycznym ozorem! Zupełnie jakby chciała powiedzieć, że były to jedynie dziwaczne wygłupy.

   Po tych słowach pierwszy zachichotał Indeus. Po chwili dołączyli inni, a młody Roten wybuchł niepowstrzymanym śmiechem. Na tyle jednak zaraźliwym, że po kolejnych kilku sekundach śmiali się wszyscy znajdujący się w pobliżu Lei. Wtedy ostry, przeciągły gwizd przeszył nocne powietrze. Indeus zamarł nagle czując mocne szarpnięcie za turban, tuż nad lewym uchem. To musiał być pocisk!..Na szczęście przeleciał milimetr obok głowy rozbawionego młodzieńca. Ugodził jednak w szyję rocamela kroczącego za Inu. Zwierzę niosło parę starszych Gorków.

   -Ind!

   Krzyk poganiacza z czoła karawany wyjaśnił wszystko. Dostrzeżono niebawem sylwetki dużych uskrzydlonych jeźdźców dosiadających opancerzonych rocameli. Za nimi wypełzały z mroku kanciaste, rdzawe pojazdy – roboty. Załogi zrzuciły już lekki nocny kamuflaż i parły na tereny Federacji Dwóch jako drobna część armii rozłożonej na dużym obszarze. Ind prowadzili ofensywę we wszystkich kierunkach, promieniście wchodzili na obce terytoria. Planowano ekspansję sięgającą daleko poza strefę równikową. Federacyjni rotafish potrafili jednak walczyć. 

   – Karawana wstecz!

   Kolejny krzyk naczelnego poganiacza rozdarł nocne powietrze. Ale już wtedy poważnie rannych zostało kilka osób i rocameli. Jednocześnie otwarto silny ogień obronny, głównie z pistoletów laserowych i karabinów. Naczelnik nie czekał. Użył specjalnej racy licząc na szybką reakcję pobliskich, zakamuflowanych lub spóźniających się wojsk Sprzymierzonych. Potem wysłał rodzaj sygnału SOS. Tak, czy inaczej agresor zaskoczył wszystkich. 

   Trzydzieści cztery rocamele zawróciły posłusznie przywykłe do huku wystrzałów podczas częstych walk z flygepardusami. Trzy samce, z przedśmiertnym pochrapywaniem, padły jednak na piasek znacząc go zaraz kałużami krwi. Zgromadzeni w koszach podróżnicy bronili się, jak mogli. Na grzbiecie uciekającego Inu rozbłyskiwał pancerz Maxa. Robot zastrzelił już trzech opancerzonych jeźdźców i zniszczył wrogi pojazd. Korzystał z programu wewnętrznego, który podawał mu dostępne częściowo dane techniczne kanciastych tworów. Należało mierzyć w bardzo wąską szczelinę między korpusem, a wieżyczką inteligentnej maszyny. Max potrafił to zrobić jak nikt inny. Z okrzykami radości przyjęto więc efektowną eksplozję całego wrogiego robota. Siedzący obok Maxa Leo wspomagał w ostrzale ojca, który ze swego l31 strącił dwóch kawalerzystów. Strach mieszał się z falami odwagi i widać to było również na twarzy Simona Sarrona. Tak, jak pozostali podróżnicy nie był on przecież żołnierzem i walka ta była dla niego bardzo trudna. Leo kilkakrotnie zwracał się do Pradawnych prosząc o ocalenie każdej duszy z karawany. Strzelał zaś niemal na oślep ulegając rosnącym emocjom. Lewy nadgarstek Simona z kolei od jakiegoś czasu pulsował błękitnym sygnałem wywoławczym komunikatora holograficznego. Poprzez urządzenie przypominające dawne zegarki z lekkomyślnym mężem próbowała skontaktować się pani Gabriela. Pochłonięty walką mężczyzna skupiał się jednak wyłącznie na tylnej półsferze.

   Leia, schowana nieco za tatą, także strzelała bazując na podświadomości. To ona  przede wszystkim kazała jej bronić własnego życia. W pewnej chwili jednak błysk lasera dziewczyny skupił się na czerwonobrązowej twarzy jednego z wrogich jeźdźców. Tamten mógł być jej rówieśnikiem i wysforował się niezbyt rozsądnie. W momencie strzału zaś Ind zawył niczym zwierzę i odrzucił w tył głowę. Przeszyty śmiercionośnym promieniem spadł na piasek obok swego spiczastego hełmu ozdobionego czarnymi i czerwonymi skrzydłami przypominającymi ptasie. Leia przestała strzelać. Do głosu doszła świadomość. Wtedy, nagłym gestem, rudowłosa zakryła dłonią usta półotwarte z przerażenia. Trwała tak przez dłuższą chwilę zwracając uwagę ojca. Mężczyzna szybko zrozumiał co się stało, objął córkę ramieniem i powiedział:

   – Dziecko, przecież musiałaś to zrobić!

   Tymczasem śmierć młodego Inda nie uszła uwadze jednego ze starszych żołnierzy. Tamten długo odprowadzał Leię nienawistnym spojrzeniem ciemnych oczu. Wzywał przy tym swoją boginię służącą Blue Alienowi nazywanemu czasem Dobrotliwym Panem. Ten trójoki obcy, przez tak wielu brany za boga, obiecywał życie wieczne wszystkim walczącym w słusznej sprawie, którą tutaj miała być  niezależność. Ind nie zgadzali się na Federację Trzech gdzie Roteni mogli mieć decydujący głos. Starszy żołnierz zaś uległ nie tylko Blue Alienowi, ale również propagandzie imperialnej polegającej na manipulacji intelektualnej, na wyolbrzymieniu ambicji Rotenów i zagrożenia z ich strony. Starszy żołnierz uwierzył zatem, że jego walka jest słuszna. Gdy skarżył się jeszcze swej bladej bogini, na ciemnogranatowym nieboskłonie pojawiła się jasnoczerwona rysa, jakby dziwne pęknięcie. Po chwili jednak zjawisko znikło. Żołnierz pozostał przez jakiś czas za linią frontu, pochylił się nad martwym ciałem i krzyknął:

   – Synu, pomszczę cię!

   Poganiacze tymczasem uciekali z karawaną na północny – wschód. Ogólnie rzecz biorąc wyprawa i tak miała sporo szczęścia. Nietrudno wyobrazić sobie, co by było, gdyby natknięto się na ciężkie formacje uzbrojone przede wszystkim w duże pojazdy – roboty. Tym niemniej mnożyli się ranni, padały rocamele i zaczęło dominować zwątpienie w pomoc wojska, a potem panika zgubna w niejednej podobnej sytuacji. Należało więc zadziałać bardziej zdecydowanie. I właśnie wtedy pojawiła się największa bohaterka. Można by rzec: heros w spódnicy. Była nią młoda Gorkalianka nosząca brązowy kombinezon. Kobieta wcześniej utraciła wierzchowca, poganiacz zaś i jej mąż zostali ranni. Ona tymczasem dźwigała ciężki karabin, który już na początku wyprawy pozwolono jej zabrać nie do końca legalnie. Wiadomo było jednak, dlaczego to zrobiono. Kobieta pozostała w tyle karawany, osłaniała sobą rannych i z demonicznym wyrazem twarzy prowadziła morderczy ogień. Niejednemu przypominałaby boginię wojny, zwłaszcza, że kolor jej skóry w rozbłyskach wystrzałów robił silne wrażenie. Postawa Gorkalianki zachęciła innych do podobnych działań. Karawana zwolniła więc i zawrócono rocamele zaprzestając tym samym bezładnej ucieczki. Szybko okazało się, że obrona prowadzona przez cywili pod przewodnictwem ciężkiego karabinu jest niezwykle skuteczna. Mimo wsparcia pojazdów – robotów atak wrogiej kawalerii zatrzymał się na znacznym odcinku. Na domiar złego dla Ind na ciemnym horyzoncie pojawiły się samobieżne roboty Federacji Dwóch. Za nimi gnała kawaleria nosząca obłe hełmy ozdobione karmazynowymi pióropuszami! To musiało wywołać radosne okrzyki podróżnych. Chociaż jednak nowa ściana ognia zalała najeźdźców, nie wycofano się. Na pierwszą linię wysunięto teraz roboty, a kawalerzyści podzielili siły. Rozpoczęły się nowe starcia, co mimo wszystko pozwoliło karawanie wycofać się z dalszej walki.  Poganiacze pociągnęli wszystkich daleko za linię frontu.

   Leo rozejrzał się szukając Lei. Przykucnęła nieopodal i zdawało się, że jest czymś mocno przygnębiona. Na szczęście nie była ranna. Chłopak uśmiechnął się więc dziękując Pradawnym za ocalenie wyprawy, głównie przez dodanie odwagi wiadomej kobiecie. Dlatego postanowił najpierw podejść do bohaterskiej Gorkalianki.  Kiedy już spojrzał wymownie w jej ciemne oczy, zrezygnował ze słów. Uśmiechnęli się jeszcze do siebie unosząc dłonie w geście pozdrowienia.

   W tym czasie niebo przecięły długie ogniste warkocze wyrzucane z dysz kilku wojskowych grawilotów. Dołączyły do nich cywilne jednostki medyczne oraz transportowce przeznaczone również do przewozu zwierząt. Używając rakiet przeciwpancernych, maszyny wojskowe wsparły oddziały naziemne i niebawem odrzucono wroga daleko poza linię horyzontu. Grawiloty krążyły jeszcze jakiś czas nad placem boju i nad samą ewakuowaną karawaną, a załogi wypatrywały przede wszystkim myśliwców.

   Nut Ter, w domu rodzinnym nazywany Tokaj, przyziemił tymczasem nieopodal karawany. Obok wylądowała już inna jednostka medyczna. Pękaty grawilot Nuta pozostawał w gotowości do natychmiastowego startu, a lekarz i sanitariusze zbliżali się już do poszkodowanych osób. Pośród stojących najbliżej szczególną uwagę zwracał szczupły chłopak o rudobrązowych włosach. Osłaniając dłonią oczy przed mocnym światłem reflektorów, Ziemianin z uznaniem patrzył na pilota osłoniętego częściowo urządzeniami kokpitu. Pamiętał jak Nut startował gdy zabierał rannych po starciu z flygepardusami. Czuł zawodowstwo młodego Rotena. A przeczucia chłopaka spełniły się przecież po tym, jak jego tata przekazał mu dobre wieści z genewskiego szpitala. Patrząc na Ziemianina, Nut także przeczuwał jego niezwykłość. Już z samego zachowania, z gestów wyłaniał się obraz człowieka śmiałego. Może nawet ryzykanta i kogoś, kto gotów jest poświęcać się dla innych.

   Simon Sarron stojący w tym czasie kilkanaście kroków dalej, dostrzegł wreszcie sygnał wywoławczy komunikatora holograficznego. Zaskoczony wciąż włączył odbiór, a potem odszedł nieco na bok. Niebieskawa postać pani Gabrieli uformowała się już nad kwadratowym polem emitera.

   – Wreszcie! – zawołała zdenerwowana kobieta. – Czy nasz syn?..

   – Cały i zdrów, kochanie – uspokoił ją mężczyzna i uśmiechnął się czule. – Musieliśmy jednak podjąć walkę z oddziałem Ind, z ich kawalerią. Są ranni, ale jesteśmy już bezpieczni, chronieni przez wojsko Sprzymierzonych i ewakuowani.

   – I pomyśleć, że ja również wiedziałam o zaostrzonej sytuacji politycznej…

   – Spokojnie, kochanie – głos Simona brzmiał ciepło i optymistycznie. – Za kilka godzin spotkamy się w Genewie, a stamtąd będziemy mogli udać się w całkowicie bezpieczne miejsce.

   – Był nalot – jęknęła Gabriela, jakby chciała przyhamować optymizm męża. – Są liczne ofiary śmiertelne i duże straty materialne. Podobno jednak Sprzymierzeni daleko odrzucili tych morderców. Proszę, uważajcie na siebie! 

   – Będziemy uważać – zapewnił mężczyzna. – Czekaj na nas. Do zobaczenia!

   Kiedy wyłączył odbiór, rozejrzał się w poszukiwaniu Leo. Chłopak stał całkiem niedaleko i obserwował ewakuację rannych, wśród których przeważały Gorki. Leo podziwiał zawsze ich mocną budowę i otwartość. Uśmiechał się bo przypomniał sobie, że właśnie za gwiazdozbiór Wieloryba dostał kiedyś jedynkę. Chodziło oczywiście o mizerną znajomość tematu związanego z masywnym światem Gorków obiegającym gwiazdę ciągu głównego. Ze względu na wielkość od dawna nazywano go superziemią, zresztą jak wiele innych planet, do których nigdy nie udało się dotrzeć nawet sondom. Simon z kolei chciał podejść do syna, ale dostrzegł Leię powoli zbliżającą się do niego. Na razie więc pozostał na miejscu. Tak, czy inaczej opanowanie sytuacji w Genewie zależało głównie od wojsk Sprzymierzonych, a Leo nie mógł przecież całkowicie uspokoić matki.

   Rudowłosa tymczasem podeszła do chłopaka. Ku jego zaskoczeniu objęła go nagle, wtuliła się w niego i szlochając, wyrzuciła z siebie niemal jednym tchem:

   – Zabiłam go, zabiłam i nie potrafię sobie tego darować. Nie potrafię!..

   – Ja pewnie też kogoś zabiłem – odrzekł Leo po dłuższej chwili, kiedy już w pełni doszło do niego wyznanie dziewczyny. Jego głos drżał jednak. –  Ale czy  mieliśmy jakiś wybór? Czy mogliśmy zapanować nad pragnieniem przetrwania? To smutne, jeśli pomyślimy o zasadach życia przekazanych nam przez Pradawnych, o ich obietnicy i o naszej wierze…To smutne, ale tacy właśnie jesteśmy! Trzeba nawet powiedzieć, że dziedziczenie genów nie jest niczyją winą. I Pradawni powinni o tym dobrze wiedzieć!

   Chłopak mocniej przytulił rudowłosą, która okazała się bardzo wrażliwą osobą. Prawda o niej kryła się pod warstwami rodowej dumy, nieprzystępności wynikającej między innymi z wychowania i ryzykanctwa akcentowanego trochę na pokaz. Leo także bił się z myślami, chwilami żałując pozostania w karawanie. W końcu każdy człowiek czy Gork miał w sobie coś, co można było nazwać dobrą stroną. A ona kazała szanować każde życie. Wyswobodził się delikatnie z uścisku Lei, spojrzał w jej załzawione oczy i dodał:

   – Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć!

   Być może zabrzmiało to banalnie i mimo odwagi pobrzmiewającej w słowach podróżnika, trochę bezradnie, ale nic więcej nie przyszło mu do głowy. W tym czasie zbliżył się do nich Simon zaniepokojony zachowaniem dziewczyny, a zaraz potem dołączył pan Gotieb. On wiedział już oczywiście, co się stało i zanim Simon zapytał o to syna, starszy mężczyzna objął córkę i rzekł głośniej, jakby do wszystkich:

   – Moje dziecko walczyło o życie i śmiertelnie trafiło jednego z kawalerzystów!

   Rozległy się głosy podziwu zmieszane ze współczuciem. Wtedy jednak nocne powietrze wypełniły mocne słowa szefa poganiaczy. Roten nawoływał do przyspieszenia ewakuacji. Mimo obecności wojska, czuł się wciąż bardzo odpowiedzialny za każdego podróżnego. Zgromadzeni wokół Lei otrząsnęli się więc i ruszyli ku trzem pojazdom medycznym w dużym stopniu już zapełnionym. Czekała ich krótka, lecz niezbędna kontrola. Przechodząc do jednego z pojazdów, Leo usłyszał głos Indeusa:

   – Panie, panie! Niech Pradawni będą z wami!

   Młody pilot wzruszył się tymi słowami. Zabrzmiały tak, jak zawsze tego pragnął. Zatrzymał się więc, podszedł do Rotena stojącego już na dobrze oświetlonej rampie transportowca i podając mu dłoń, powiedział:

   – Trzymaj się, przyjacielu. Niech Pradawni i z tobą pozostaną!

   Siedząc potem obok Lei w jednym z pojazdów medycznych, mocniej objął dziewczynę. Była wciąż przygnębiona, jakby trochę nieobecna. Leo martwił się tym tak samo, jak pan Gotieb. Noc rozciągająca się za oknem rodziła kolejną niepewność, chociaż eskorta wojskowa zdawała się być solidna. W końcu żołnierze ci odrzucili Ind daleko, poza ciemny horyzont. Z mroków pustyni podnosiły się jednak cienie zabitych.

Rozdział VI
Spotkanie

Piloci Federacyjnych nisko prowadzili maszyny. Wrogie stacje echolokacyjne dalekiego zasięgu, rozmieszczone na rubieżach Autonomii, stanowiły poważne zagrożenie. Niski pułap zaś ciągle pozwalał na pewną bezkarność. Roteni pilotujący grawiloty i jednostki medyczne znajdowali się w stałym kontakcie z rotafish. Ci z kolei zanurzeni byli w wodzie wypełniającej kule wykonane z pancernego szkła i stanowiące podstawowe elementy sterówek dużych transportowców. Stosowano kod włączony do języka konspiracyjnego. Sygnały do rotafish docierały przez system rozmaitych przewodów, a już w wodzie – działał zespół nanomaszyn łączących się bezpośrednio z umysłami pilotów.

   Wojskowi liczyli, że cała grupa ewakuująca karawanę powinna zostać przechwycona przez federacyjne myśliwce. Maszyny te patrolowały pobliskie rejony i startowały z trzech niedużych baz znajdujących się na rubieżach małej oazy. Na jej terenie wzniesiono kilka niewielkich miast, samą Genewę oraz twierdze. Ostatnie budowle zostały dobrze zamaskowane. Dzięki nanorobotom niczym nie różniły się od lokalnej roślinności.

   – Woda ! – powiedział jeden z roteńskich podróżników patrząc w okno grawilotu osłaniającego grupę z lewej strony.

   Inny tubylec, który również wyszedł bez szwanku z pustynnej wyprawy rzekł, że to Wielki Ptak stworzył wodę. Większość pasażerów przemilczała to nie chcąc wzbudzać niepotrzebnych sprzeczek. Niektórzy zaś uśmiechali się tylko i podnosili dłonie w geście przyjaźni. Oaza kojarzyła się im przede wszystkim z nadzieją na ocalenie. Zaakcentował to trzeci Roten, za co otrzymał gromkie brawa.

   Pilot pojazdu medycznego lecący obok wzmocnił siłę reflektorów. W strefie kontrolowanej wciąż przez Federacyjnych było to całkowicie bezpieczne. Poza tym chciał aby ocaleni podróżnicy w pełni przekonali się gdzie znajduje się cała grupa.

   Leo tymczasem obejmował wciąż Leię. Dziewczyna położyła głowę na jego ramieniu i w smutnym zamyśleniu wpatrywała się w noc. Zdawało się jedynie, że słaby uśmiech rozjaśnił jej twarz kiedy pojazd wleciał nad małą oazę. Podróżnik nie wiedział jak mógłby jej pomóc, chłonął jednak te chwile, czuł nieopisaną bliskość i ciepło strapionej rudowłosej. Wtedy dotarł do niego głos pilota informującego przez interkom, że odebrał kodowany sygnał wywoławczy należący do federacyjnej grupy myśliwskiej.

Niebawem rzeczywiście pojawiły się cztery duże, szarawe maszyny o mocnej konstrukcji i tępych dziobach. Przejęcie eskorty nad całą grupą nastąpiło prawie niezauważalnie. Dostrzeżono jedynie szybką zmianę na jej skrzydłach. Dwa czołowe myśliwce przyspieszyły i pociągnęły za sobą resztę kierując się ku peryferiom Genewy majaczącej już na ciemnym horyzoncie. Miasto wyglądało jak półkolista jaśniejsza plama.

   Po kwadransie wszyscy znaleźli się  nad niedużą, wydzieloną częścią lądowiska należącego do armii. Przyziemienie nastąpiło bez przeszkód. Światła miasta wyglądały na przyćmione. Być może chodziło o kamuflaż skrywający istotne budowle, albo ich części. Nikt przecież tak naprawdę nie wiedział ilu agentów Autonomii Ind próbuje śledzić działania wojsk federacyjnych.

   Simon Sarron zaprosił pana Gotieba z córką do hotelu. Oprócz interesów zaczęła łączyć mężczyzn nić przyjaźni. Leo cieszył się oczywiście z obecności tej, która coraz bardziej zaprzątała jego myśli. Poza tym, tak po ludzku, chciał jakoś dziewczynie pomóc, wesprzeć ją choćby ciepłym słowem. A ona, jak wyczuwał, nie miała nic przeciwko temu.

   Kiedy już wznieśli się na pokładzie cywilnego grawilotu, Leo spojrzał na owalny ekran wiszący w przedziale pasażerskim: zamiast lądowiska zobaczył wysokie trawy oazy i kilka drzew. Zaskoczenie trwało tylko sekundę – wojsko stosowało przecież kamuflaż. Podobnie zareagowali inni, a pan Gotieb z uznaniem skinął głową.

Nanofabryk produkujących zaprogramowane matryce używały wszystkie armie, chodziło jednak o jak najwierniejsze oddanie otoczenia. Wokół masek z kolei stosowano sterowane pola ochronne oraz sygnały ostrzegawcze dla swoich. Wrogie myśliwce czy niszczyciele mogły rozbijać się przez jakiś czas o naturę oazy. W tym przypadku kamuflaż stanowił dodatkową broń. Po okresie kolizji planowano zmienić go na inny. Prostsze naturalnie kamuflaże planetarne z zastosowaniem okien elektrochromowych wykorzystywano już co najmniej od dwóch wieków, na przykład w ziemskiej Europie Środkowej. Obowiązywała tam zasada: oczy, mózg, skóra. I tak, na przykład, kiedy chodziło o zamaskowanie czołgu –  oczy, czyli kamera przesyłały obraz do komputera, to jest mózgu. Ten decydował o barwie zastosowanego kamuflażu. W tym przypadku – wozu bojowego stojącego chociażby na tle dębowych pni. Tak zwane okna stanowiące skórę całego ówczesnego systemu maskującego, zmieniały barwę poprzez przyłożenie napięcia elektrycznego. Mogły być ponadto zakładane na czołg pozostający w ruchu.  W 2231 roku, kiedy Leo lądował na Rotenii, znacznie bardziej zaawansowane technicznie kamuflaże stosowano także do chowania myśliwców w kosmosie.

   Podróżnicy tymczasem lecieli w stronę centrum Genewy. Pilot zajął jeden z pasów – poziomów ruchu w długim ciągu rozmaitych pojazdów. Znacznie wyżej, w strefach zarezerwowanych, krążyły grawiloty wojskowe, a już w stratosferze – fioletowawe myśliwce dyżurne. Wszystkie pojazdy schowane były pod ogromną czaszą podstawowego, miejskiego pola ochronnego wznoszącego się niemal na dwadzieścia kilometrów. Z odbiornika pilota zaś dobiegały nerwowe słowa komentatora wojennego skupiającego się na obronie stolicy. Tubylec informował, że siły Federacyjnych odparły już wprawdzie kilka zmasowanych ataków wychodząc okresowo poza czaszę, jednak z doniesień wywiadu wynikało, iż wróg może gromadzić wciąż poważne siły wokół miasta. Najbardziej niebezpieczne były półkilometrowe niszczyciele sunące jak rekiny i zdolne pokonać najsilniejsze pola ochronne. To mogło niepokoić. Większość ras znajdowała się jednak w opozycji do polityki Autonomii i wsparcie militarne z ich strony było bardzo realne. Biorąc zaś pod uwagę skróty – mogło nastąpić w każdej chwili. 

   Podróżnicy tymczasem przyziemili na specjalnej wysuwanej platformie hotelowej. Parking znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów nad pasem oświetlonego betonu przeznaczonego głównie dla dyżurnych pojazdów ratunkowych. Z góry przypominały one oznaczone jaskrawo, wielkie żuki, które mogły wznieść się na dowolny poziom ruchu. Na platformie zaś uwijały się człekokształtne roboty parkingowe. Wykrzykiwały czasem polecenia zbyt niesfornych pilotom, a po przyjęciu opłaty wręczały każdemu specjalne, tęczowe karty.

   Hotel, tak jak miasto, stanowił amalgamat stylów architektonicznych wielu ras. Dla Genewy najbardziej charakterystyczne były wysokie, złociste kopuły, łuki i rotundy. Wszystko zaś pełne było latających reklam, najczęściej typowych, czyli zbyt namolnych. Jasne pokoje z kolei rozmieszczono wzdłuż zaokrąglonych ścian. Rozmowny, srebrzysty android siedzący w recepcji wskazał podróżnikom apartament, w którym czekała już mocno zniecierpliwiona pani Gabriela. Chociaż Simon Sarron kontaktował się z żoną po przejęciu karawany przez myśliwce, kobieta sceptycznie wciąż odnosiła się do całej sytuacji. I w gruncie rzeczy należało przyznać jej rację.

   – Nareszcie! – powiedziała już w progu jasnofioletowych drzwi i najpierw mocno uścisnęła syna i męża.

   Podając dłoń gościom dłużej przyglądała się Lei. Urokliwa, dobrze wychowana Europejka od razu przypadła jej do gustu. To oczywiście ucieszyło Leo. Już wtedy, będąc z synem na osobności, Gabriela powiedziała, że jest w tej dziewczynie coś, co każe ją lubić.

   Podczas kolacji powrócił jednak temat wyprawy i odpowiedzialności. Tutaj Leia twardo stanęła po stronie Gabrieli kiedy ta miała słuszne poniekąd pretensje do męża i syna. Dziewczyna ‘’ karciła’’ Leo wymownymi spojrzeniami chociaż sama pozostała z karawaną. Głosem usprawiedliwienia dla wszystkich dodała jedynie, że ona także hołduje zasadzie walki o uniwersalne wartości. A pozostanie na pustyni i stawienie czoła oddziałom Ind miało być zgodne ze wspomnianą zasadą. Te ryzykowne słowa zawisły w powietrzu, ale pani Gabriela z uśmiechem spojrzała na Leię. Potem przyglądała się przez chwilę każdemu, jakby godząc się z nim. I wreszcie rzekła:

   – Bardzo się cieszę, że ze mną jesteście!

   Rozmowy o wojnie i braku bezpieczeństwa pomimo odparcia znaczących sił wroga, trwały niemal do świtu. Podróżnicy zdecydowali się jednak pozostać w Genewie, gdyż holo donosiło o obecności w mieście kilku dużych niszczycieli federacyjnych. Jednostki te, obok dziesiątek mniejszych, mogły stanowić atut Sprzymierzonych i wzbudzały coraz większe zaufanie wielobarwnej, genewskiej społeczności. Syriusz nie wynurzył się jeszcze zza bladej linii horyzontu, gdy Leia z tatą ruszyli do wolnego pokoju. Mijając Leo wychodzącego z łazienki dziewczyna życzyła mu dobrej nocy. Tak, jak wcześniej jego rodzicom.

   Leżąc już w łóżku rudowłosa walczyła jeszcze z myślami. Dręczyło ją poczucie winy, chociaż zachowała się przecież naturalnie…Umierający kawalerzysta nie pozwalał jednak o sobie zapomnieć. Gdy zmęczenie w końcu wzięło górę, dziewczyna zapadła w krótki, niespokojny sen. Obudziła się z wrażeniem, że coś musnęło ją w policzek. Otworzyła oczy. W budzącym się dniu zobaczyła zarys ciemnej postaci podobnej do czegoś znanego być może z holo…Po sekundzie wiedziała już, że ma przed sobą istotę z mitów i wierzeń. Ale jakże realną!

   Tuż nad łóżkiem unosiła się kobieta – sowa. Harpia.

   Ohydny stwór poruszał wielkimi, ciemnymi skrzydłami. Na kościstej, bladej twarzy widniał złowrogi uśmiech odsłaniający rząd trójkątnych zębów. Spojrzenie czarnych jak próżnia kosmiczna oczu wchłaniało duszę dziewczyny… Po chwili potwór zaskrzeczał:

   – Pożałujesz zabicia wyznawcy Dobrotliwego Pana!

   Krzyk Lei postawił wszystkich na nogi.

Rozdział VII
Osobliwości

Leo wbiegł do pokoju dziewczyny niesiony dziwnym przekonaniem o kluczowości własnej osoby. Generalnie jednak miał jeszcze mętlik w głowie. Przekraczając próg dostrzegł przede wszystkim stojącego tyłem pana Gotieba i szerokie plecy Maxa. Robot prowadził ogień w tym samym kierunku, co człowiek. Mężczyzna, uzbrojony w laser, bezskutecznie próbował zlikwidować coś, co już wtedy skojarzyło się chłopakowi  z wierzeniami wielu dawnych istot. A także z pustynnym snem, który nagle powrócił do jego pamięci! Stwór rodem z horroru, podobny do trupiobladej kobiety – sowy,  wisiał nad łóżkiem krzyczącej Lei. Zdawało się, że l31 nic nie znaczy wobec kogoś, kto w odczuciu Leo przybył z wysoka. Wobec kogoś, kto rozbłyski lasera traktuje raczej jak poranne promyki letniego słońca. Wreszcie wobec kogoś, kto sam w sobie stanowi moc i pancerz! Ta pewność zaczęła dominować w oszołomionym ciągle umyśle Leo.

   W pewnym momencie jednak  znów ogarnęło go to, co kilka sekund wcześniej, gdy przekraczał próg pokoju: przekonanie o kluczowości jego własnej osoby. Jakby na potwierdzenie –  poczuł przyjazną moc spływającą z samej góry. Moc odwieczną. Moc daną nielicznym. Broń, którą musiał wykorzystać! Przeniknięty już jasnością rozumowania, zrobił więc jeszcze dwa kroki i spojrzał złowrogo na skrzeczącego potwora bawiącego się jeszcze przerażeniem Lei i poważnym atakiem Maxa i ojca dziewczyny. Leo wzniósł prawe ramię wskazując harpię i wykrzyknął: 

   – W imieniu Pradawnej Mocy Kuli, giń zbuntowany bycie! 

   W tamtej chwili wokół czoła chłopaka pojawiły się jakby niebieskie ogniki. Jeden z nich, największy, wystrzelił w kierunku harpii. Potwór z kolei już od kilku sekund wycofywał się do narożnika pokoju wiedziony obudzoną, odwieczną obawą. Nie zdążył jednak uciec do swego ciemnego świata. Niebieski ogień ogarnął go w mgnieniu oka. W kolejnym mgnieniu z butnej istoty pozostała kupka popiołu. 

   Zanim przebrzmiał urwany ogniem głos przerażonej harpii, a jej istnienie zamieniło się w proch, za Leo stali już jego rodzice. W powietrzu wyczuwało się ogromną ulgę, ale również rosnącą konsternację. Przez te dwie przebijał się szloch Lei, która zasłaniała twarz drżącymi dłońmi. Pan Gotieb przemógł osłupienie, pochylił się nad córką, objął ją delikatnie i powiedział:

   – Spokojnie, moje dziecko, spokojnie. Niczego tu już nie ma. Jesteśmy z tobą!

   W tym czasie Simon Sarron podszedł do Leo z widocznym onieśmieleniem i wciąż mocno zaskoczony. Dopiero po chwili zdołał wyjąkać:

   – Synu, jestem…ee…jestem z ciebie dumny. To znaczy…ee…jesteśmy z ciebie dumni! Zszokowałeś nas wszystkich nie mniej, niż ten potwór – dodał wskazując popiół unoszony ruchem powietrza.

   – Na wyjaśnienia przyjdzie pora, tato – odrzekł Leo cichym, trochę nieobecnym głosem. Patrzył jeszcze przed siebie,  na jasną ścianę pokoju. Tam, w nieokreślonej przestrzeni, jakby na potwierdzenie jego przeczuć pulsowała wciąż niebieska kula. Wokół niej orbitowała mniejsza, czerwona. Pod kulami zaś widniał blady wizerunek zniszczonego właśnie potwora. Zjawisko widoczne było tylko dla młodego pilota. Nie towarzyszył mu jednak żaden głos, jak choćby ten z Wodanii…

   Do apartamentu wszedł tymczasem srebrzysty android z recepcji. Robot zaniepokojony był niezwykłymi wydarzeniami widzianymi w recepcyjnym holo. Jednakże, jak na maszynę przystało, spokojnie poinformował wszystkich, że musiał wezwać miejscową policję. Zgodnie z procedurami zaś, w takiej sytuacji wezwał również lekarza, osobę ze służb zajmujących się badaniem wyższych wymiarów wszechświata oraz specjalistę od badań nad osobami wykazującymi niezwykłe zdolności. Mówił tu oczywiście o Leo.

   Robot nie zdążył jeszcze wrócić do recepcji, kiedy w apartamencie zjawiły się wspomniane osoby. Roteński oficer policji noszący oliwkowy mundur rozejrzał się energicznie i poprosił, aby wszyscy zajęli miejsca w największym pokoju. Uczyniono tak korzystając z kanapy, krzeseł i foteli przyniesionych z dwóch pozostałych pokoi. Bardzo ostrożnie obchodzono się z Leią. Od początku czuwał nad nią tata, potem – przybyła lekarz i psycholog zarazem. Leo starał się być jak najbliżej dziewczyny, która uśmiechała się słabo, ale z widoczną wdzięcznością.

   – Chciałbym powitać wszystkich serdecznie – odezwał się rosły oficer na dłużej zatrzymując spojrzenie na czarnej, kulistej kamerze wiszącej przy suficie. Takiej samej, jaka znajdowała się w pokoju Lei. Potem przeniósł wzrok na Leo. Chłopak uśmiechnął się tylko i czekał. Tamten jednak kontynuował: – Nim android zajął znów swoje miejsce, pozwoliliśmy sobie z sierżantem Wasto – tu wskazał podbródkiem niższego trochę Rotena – na obejrzenie filmu ze zdarzenia. Wasto jest specjalistą od takich holo, dlatego można mu wierzyć. Sierżancie, proszę o kilka słów.

   – Witam wszystkich – odezwał się tamten w nowym galaktycznym. – Od razu chciałbym zapewnić, że wiadomy fragment nagrania jest dla nas całkowicie wiarygodny. Pokazuje prawdę. To nie jest precedens, ale jednak wciąż rzadkość. Z pewnych źródeł wiadomo nam, że harpie straszą głównie żołnierzy i jednocześnie wyznawców Blue Aliena. Dzisiejsze objawienie się potwora mogłoby jednak wzbudzić duże zamieszanie. Dlatego postaramy się uchronić was przed dziennikarzami, holowizjami i pozornym rozgłosem, ale letni wciąż stosunek ogółu do tak zwanych obcych, albo bogów musi się zmienić! Jeszcze niedawno bowiem mieliśmy do czynienia z przebierańcami, którzy chcieli uzyskać rozgłos, albo poparcie dla konkretnego kościoła. W tym przypadku chodziło również o wyznawców Blue Aliena od jakiegoś czasu pokazujących służebnice pańskie, jak zaczęto nazywać te ohydne byty. Wykorzystywali oni kostiumy i środki techniczne z urządzeniami antygrawitacyjnymi na czele. Z doświadczenia wiem zaś, jak rozróżnić taki teatrzyk od prawdy. W związku z tym współczuję przede wszystkim pani – tutaj spojrzał na Leię – i życzę szybkiego powrotu do równowagi. Nagranie będzie jeszcze wykorzystywane i ostatecznie przekazane do Archiwum Osobliwości Przestrzennych. Dziękuję za uwagę i oddaję głos porucznikowi Iso.

   – Szanowni państwo – powiedział wyższy Roten taksując zebranych spojrzeniem ciemnych oczu – zgodnie z naszymi procedurami, oprócz dowodu w postaci nagrania, musimy mieć krótki raport z zeznaniami osób bezpośrednio uczestniczących w zdarzeniu. To w jakimś zakresie taka pozostałość, sprawa archaiczna, ale niejednokrotnie potrzebna, a nawet – niezbędna. Wiadomo, że dobre holo identyfikuje wszystkich i wszystko, jednak zapisane zeznania ustne stanowią coś, co można określić jako procedurę realizowaną na wszelki wypadek. Wiemy, że zdarzają się przepadnięcia czy kradzieże znacznie ważniejsze dla ogółu, chociaż kontakty międzywymiarowe już dawno zaliczono do kwestii istotnych. Tak więc prosimy o cierpliwość i zgłaszanie się wywołanych osób.

   Po godzinie zeznania pięciu osób znalazły się w płaskiej, czarnej skrzynce należącej do policyjnego zestawu służbowego niezbędnego w takich przypadkach. Do działań przystąpili zaś pozostali członkowie przybyłej grupy: lekarka – psycholog, astrobiolog i astrofizyk o specjalności wyższe wymiary i fermiony. Psycholog podeszła przede wszystkim do Lei, a roteński astrobiolog zbliżył się do Leo. Naukowiec zaczął od standardowego badania realizowanego w takiej sytuacji.

   Chłopak dostrzegł obłe, szare urządzenie leżące przed nim na niewielkim stoliku. Wystawało z niego coś, co okazało się samoregulującymi się paskami mocującymi i  pękiem najnowszych czujników, które stosunkowo niedawno zastąpiły elektrody.

   – Podziwiam, podziwiam i…zazdroszczę. Ale nie my o tym decydujemy – odezwał się specjalista zerkając na pilota. – Na pewno wie pan, że aparat rejestruje zmiany potencjału elektrycznego skóry spowodowane aktywnością komórek nerwowych budujących korę mózgową. U pana powinna być zmiana aktywności beta – dodał obcy z nieco zagadkowym uśmiechem. – Chciałbym jednak zapewnić, że zmiany takie to głównie pozytywy, a badanie naszym EEF – BQ jest całkowicie bezbolesne. Proszę teraz zamknąć oczy – zaakcentował i wcisnął czerwony guzik znajdujący się na grzbiecie urządzenia.

   Leo cofnął się odruchowo czując lekkie uderzenie. To ten dziwaczny aparat wylądował na jego piersi i szybko ją opasał. W tym czasie czujniki obsiadły głowę chłopaka, który na chwilę otworzył oczy. Wtedy, gdy Roten podniósł dłoń.

   – Spokojnie! I przepraszam, że nie uprzedziłem. Chodzi po prostu o skoczka – napierśnika, o elektroencefalograf rejestrujący przeszłość i parę innych rzeczy. Stąd literki BQ nawiązujące do nowego galaktycznego, z czego B to po prostu back, natomiast Q to chińszczyzna – powiedział obcy z uśmiechem ukazując charakterystyczne dla swej rasy, dłuższe kły. 

   Leo wciąż milczał, a Roten wpatrywał się w niewielki monitor. Obserwował falistość linii obrazujących aktywność mózgu badanego pilota. Elektroencefalogram, zgodnie z zapowiedzią, nie mógł być jednak typowy. I nie był. Po około kwadransie, obcy jakby z zadowoleniem pokiwał głową obserwując efekt badań. Było to już po zdjęciu aparatu z piersi i z głowy Leo.

   – Osiemdziesiąt siedem minut temu, według waszego czasu, znacznie zwiększyła się u pana aktywność beta. To specyficzny stan, jak po zażyciu leków przeciwlękowych. Doskonale pan wie czym były owe leki – powiedział Roten i trochę nerwowo poruszył odsłoniętymi skrzydłami zakończonymi szponem. – W sytuacji, którą pan przeżył, od jakiegoś czasu to normalne. Miałem już możliwość kontaktu z podobną osobą. Jest pan bowiem wybrańcem potężnych istot skupionych wokół pradawnej Kuli Centrum, a my zaczynamy dopiero badania nad niebieskim światłem. Ono także pozostawiło ślad w pańskim mózgu i związało się głównie z jego korą. Pańskie pole elektromagnetyczne jest szczególne. W ustalanej ciągle skali sięga szczytu. To źródło mocy i śmiercionośnej broni – obcy spojrzał na Leo z mieszanymi uczuciami, ale w jego ciemnych oczach, obok podziwu, dominował lęk. Odezwał się ponownie dopiero po dłuższej chwili, a w jego drżącym głosie pobrzmiewała prośba:

   – W związku z powyższymi ocenami chcielibyśmy pana oznaczyć. To na wypadek wojny z tymi…tymi potworami. Wprawdzie rzadko na razie, ale wywiad przestrzenny donosi o tak zwanych pęknięciach sferycznych i mamy pewne podejrzenia i polecenia… To znaczy prawie bezboleśnie w lewe przedramię wszczepimy panu chip. Byłby pan siódmym już Niebieskim Wojownikiem.

   Leo drgnął. Spojrzał na jednego z policjantów, który krzywił się jak zawstydzony chłopiec. I patrzył podobnie. I jednocześnie szczerze.

   – No dobra – rzekł pilot wzdychając. – Jak trzeba, to trzeba.

   Kiedy było po wszystkim, astrobiolog spytał:

   – Odczuwa pan bóle głowy?

   – Nie – odrzekł Leo odprowadzając wzrokiem niewielkiego pajęczaka – zielonego robota dokonującego wszczepienia.

   – Przeżywał pan utraty świadomości?

   – Nie.

   – Ogólnie rzecz biorąc, nie ma u pana typowych zaburzeń grożących zdrowiu – podsumował Roten składając jeszcze aparat. – Życzę zatem wszystkiego dobrego.  

   – Dziękuję.

   Po kolejnych kilku minutach do młodego podróżnika podeszła roteńska psycholog. Rozmowa z nią przebiegła w miłej atmosferze, chociażby z uwagi na jej specyficzną kobiecość. Najważniejsze jednak pozostało stwierdzenie Rotenki, że Leo nie potrzebuje na razie pomocy specjalisty. Chłopak zachowywał się tak, jak zawsze. Wyniki badań elektroencefalografem typu BQ i w ogóle działania Leo wobec harpii to inna rzecz. Pewnie dlatego wszyscy spoglądali na niego trochę inaczej.

   W tym czasie w pokoju Gotiebów pojawił się astrofizyk o specjalności wyższe wymiary i fermiony. Naukowiec dysponował skomplikowanym sprzętem przypominającym rury i talerze i energicznie przystąpił do pracy. Mamrotał coś o tachionach i fermionach i w końcu wysunął ostateczny wniosek. Potwierdził po prostu wcześniejsze założenia, przede wszystkim zaś to, że doszło tam do przejścia z piątego wymiaru. Chodziło oczywiście o harpię. Specjalista już wcześniej na potrzeby badań i do archiwum zebrał proch zuchwałego drapieżcy, jak określił potwora spoglądając na to wszystko, co pozostało z boskiej służebnicy po akcji Leo.

    Leia z kolei wymagała opieki psychologicznej, dlatego pan Gotieb zdecydował się pozostać w Genewie. Rodzice Leo i on sam nadal chcieli towarzyszyć przyjaciołom, co wywołało szerszy uśmiech na bladej twarzy rudowłosej. Pozostali zatem w hotelu.

   Po kilku dniach udało im się nawiązać kontakt z laboratorium gdzie pracował astrofizyk, Roten działający w hotelu. Otrzymali jednak mętne informacje. Miejscowy laborant powoływał się na rozmaite tajemnice i wspomniał jedynie o możliwej, świadomie wywołanej superlotności harpii potrzebnej do pokonywania granic zawartych między wymiarami przestrzeni. Żadnych hipotez na temat struktury potwora. Żadnych danych na temat prochu. Tajemnice wprawdzie obowiązywały, jednak podróżnicy uśmiechnęli się wymownie. No cóż, tak bywa, kiedy świat nauki nie chce przyznać się do własnych słabości, ignorancji.

Waldemar Jagliński – Domena (vol. 3)
QR kod: Waldemar Jagliński – Domena (vol. 3)