Rozdział II Z pomocą
Nut Ter był pilotem grawilotu ratunkowego z licencją pierwszego stopnia. Jego imię i nazwisko dopiero od kilku lat wiązało się z kulturą ludzi, z ich nowym językiem zwanym galaktycznym, w którym przeważał wciąż angielski. Roteni uśmiechali się czasem słysząc, że ich rodak nosi imię Orzech, a jego nowe nazwisko to początek słowa ziemny wygłaszanego w ludzkiej mowie. Wielu pustynnych również nie chciało przyznać się do pilota nieraz nazywając go zdrajcą. A Nut uległ po prostu kulturze ziemskiej, fascynacji obcym światem, co zresztą w pewnym stopniu pomogło mu zostać pilotem. Nie oznaczało to jednocześnie, że całkowicie zerwał z przeszłością. W domu rodzinnym jak dawniej nazywano go Tokaj (z akcentem na głoskę a). W tłumaczeniu z kolei imię to brzmiało Pierwszy. Nut był pierworodnym i nic nie mogło tego zmienić.
Pilot wyciągnął nad konsolą czerwonobrązowy palec zakończony ciemnym szponem i wcisnął przycisk kontaktu z głównym komputerem pokładowym. Urządzenie rozpoczęło już wysuwanie podwozia. Dopiero jednak po kilku sekundach Nut poczuł głuche uderzenie głowic siłowników hydraulicznych w wysokie cylindry goleni. Ekran czołowy zafalował lekko gdy pilot wykonał głębszy wdech niecierpliwiąc się trochę, a na zielonym tle obrazu pojawiła się informacja: Podwozie główne i dziobowe wysunięte!
Nut przyziemił niedaleko obozu karawany. Starał się zachować maksimum ostrożności, ale pracujące jeszcze silniki pękatego grawilotu i tak rozpętały niemałą burzę piaskową. Tumany rudawych drobin wirowały wszędzie tłukąc w poszycie kadłuba i szlifując blachy osłon szerokich łap funkcjonujących podobnie jak rakiety śnieżne. Pustynia dawała się we znaki wszystkim urządzeniom pojazdu Nuta rudymi chmurami przesłaniając obrazy rozłożonej nieopodal karawany.
Miejscowy lekarz siedzący obok pilota niecierpliwił się. Ściskał w dłoniach podręczny zestaw ratunkowy i z dezaprobatą kręcił głową. Kiedy wreszcie silniki ucichły, chmury piasku opadły pozwalając dostrzec efekt starcia karawany z dzikimi flygepardusami: jęki rannych i żałosne beczenie poszarpanych rocameli nie mogły nastrajać pozytywnie.
– Nigdy nie pojmę takiego prawa, polityki rządu i nade wszystko natury tych istot – odezwał się medyk i podbródkiem wskazał stojących najbliżej ludzi oraz Indorian.
Tymczasem Roteni zostawili ranne wierzchowce i szybko ominęli grupę obcych. Uzbrojeni wciąż w czarne karabiny nerwowymi gestami zaczęli przywoływać już przybyłych sanitariuszy.
– Na mój sygnał proszę uruchomić silniki startowe – powiedział lekarz i nie czekając na odpowiedź Nuta, otworzył drzwi kabiny grawilotu.
Pilot uśmiechnął się z nutą smutku. Dobrze rozumiał zdanie medyka o członkach pustynnej wyprawy. Wiadomo było jednak, że każdy humanoidalny ma w sobie ryzykanta. A także wojownika. Inaczej ani Roteni, ani ludzie nie staliby się gatunkiem dominującym na swoich światach. Widać tak musiało być. Trudno było jedynie stwierdzić, czy taki stan rzeczy zaplanowali Wielcy Starożytni, albo najstarsze cywilizacje kosmosu. Do tych Nut zawsze miał duży dystans.
Czerwonobrązowy lekarz wskoczył w grząski piasek, a Nut usłyszał trzask zamka u drzwi przedziału dla personelu pomocniczego. To sanitariusze. Pilot spojrzał w lewo i dostrzegł jak parami ruszyli ku karawanie. Chociaż wiatr nieco osłabł, każdy z tych Rotenów nosił ciemne gogle, a dwóch na uskrzydlonych plecach miało nieduże, smukłe roboty medyczne. Nut obserwował ich zerkając na ekran komputera, który testował podstawowe systemy grawilotu. Zanim sanitariusze doszli do pierwszego rannego, ciemnoniebieskie tło obrazu informacyjnego wypełniło się srebrnymi kolumnami liczb oraz meldunkami o pełnej gotowości poszczególnych układów. Wszędobylski piasek nie pokonał więc filtrów zainstalowanych we wlotach powietrza do silników.
Nut uśmiechnął się z zadowoleniem. W gruncie rzeczy cieszył się, że pracował z różnymi lekarzami. Wielu z nich wykazywało więcej zrozumienia dla przygody, a nawet ryzyka. Duża beztroska obcych podczas ekspedycji pustynnych spotykała się z kolei z krytyką radykałów należących do wyznawców najstarszych cywilizacji kosmicznych. Uznawano tam, że postawa członków wypraw godzi przede wszystkim w szacunek dla samego życia z niemałym wysiłkiem stworzonego w umysłach Wielkich Starożytnych. Nut przyznawał, że ryzykanctwo niekiedy jest zupełnie niepotrzebne, bywa jednak, że ratuje inne życie. Co do ortodoksów, nie miał zdania. Słyszał o nich i gdzieś w głębi duszy solidaryzował się z nimi jeśli chodzi o marzenia o drugim życiu. Wynikało to przecież z niełatwego tu i teraz i naturalnych obaw o własne istnienie w ogóle. Nut nie zagłębiał się jednak w genezę ich wiary popartą, jak głoszono, szerokimi badaniami naukowymi oraz doświadczeniami wielu osób. Był młody, świadomość przemijania bardzo rzadko go dotykała, a życie kusiło niezliczoną ilością wrażeń.
Wyprawy przez Ino przypominały Nutowi jego własne brawurowe wyczyny. Pamiętał zwłaszcza te z okresu pobierania nauki w Oddziale Cywilnym Genewskiej Szkoły Pilotażu gdzie tradycyjnie, po zakończeniu szkoleń w powietrzu, przelatywano tuż nad wieżą kontrolerów. Filia stanowiła integralną część tamtejszej uczelni kształcącej głównie przyszłych pilotów myśliwskich. Wszystkie incydenty z udziałem Nuta znane były między innymi córce dyrektora szkoły, uroczej Rasp, której imię w nowym galaktycznym oznaczało Malina. Z kolei jako uczeń Nut kształcił się w Sekcji Ratownictwa Medycznego, więc niepotrzebne narażanie życia własnego oraz innych musiało być odbierane szczególnie niekorzystnie. Młoda Rotenka zaś lubiła pilotów z ikrą i jak wiele młodych osób, określenie to myliła z ryzykanctwem. Nuta spotkała w miejskiej dyskotece, a czas pokazał jak wiele mają ze sobą wspólnego.
Któregoś dnia uzgodnili, że dziewczyna wjedzie z Nutem na jedno z dużych lądowisk gdzie przyszli piloci ćwiczyli start, manewry powietrzne i lądowanie. Rasp była osobą uprzywilejowaną i wartownicy wpuszczali ją zawsze i wszędzie. Teraz miała pojawić się w towarzystwie słuchacza ostatniego rocznika, a więc pilota z praktyką, który z kolei miał prawo potrenować jeszcze rozmaite ewolucje. Ostatecznie – zakochana po czubki spiczastych uszu dziewczyna – chciała rzec słowo ojcu. I chociaż przepisy tego zabraniały, za zgodą samego dyrektora Nut zabrał Rasp na pokład grawilotu. Przyrzekł jednak przy tym, że nie będzie robił głupstw, a urocza Rotenka, która owinęła ojca wokół palca, była w siódmym niebie. Nieoficjalnie zaś rosły pryncypał szepnął Nutowi, że udusi go własnymi rękami jeśli jego jedynej córce spadnie choćby włos z głowy. Spadł nie tylko włos, ale cała Rasp. Nut przeciążył grawilot, doznał zaburzeń widzenia i musiał awaryjnie odpalić kapsułę ratunkową. Na szczęście urządzenie okazało się całkowicie sprawne i bezpieczne. Młodzi Roteni wylądowali w trawie, dość daleko od miejsca startu.
Mimo sensownego raportu młodego pilota akcentującego nagłe pogorszenie się jego orientacji przestrzennej, zapadła decyzja o wydaleniu Nuta ze szkoły. Tłumaczono to lekkomyślnością kadeta, która doprowadziła do nadmiernych przeciążeń. Nikt nie wziął pod uwagę aspektów zdrowotnych chłopaka, a obecność Rasp na pokładzie postanowiono jakoś załatwić. Nie wspomniano również, że zgodę na lot z osobą towarzyszącą wydał sam dyrektor. Roten nie lubiący w gruncie rzeczy Nuta i chcący się go po prostu pozbyć. Nie doszło jednak do usunięcia chłopaka z grupy kadetów gdyż zdesperowana Rasp zagroziła, że skoczy z najwyższego budynku w Genewie. Ostatecznie zwyciężyła ojcowska obawa o życie dziecka i zrozumienie reakcji pilota, który zasłabł na krótko, a potem walczył o przetrwanie. Całą sprawę, łamiącą przepisy wewnętrzne, zatuszowano zaś dzięki przytomności umysłu Nuta. Kadet w porę wyłączył kamery kokpitu, raport końcowy więc nie wspominał o obecności Rasp na pokładzie. A ta oczywiście naruszałaby regulamin ćwiczebny. Zdrowie Nuta z kolei pozwoliło mu ostatecznie kontynuować latanie i zostać jednym z najlepszych pilotów w swojej klasie.
Nut spojrzał znowu na pustynię: lekarz i sanitariusze udzielali rannym pierwszej pomocy. Smukłe, czerwone roboty medyczne zostały uruchomione. Poprzez rudawy piasek skłębiany porannym wiatrem, błyskały żółte i zielone lampki sygnalizujące poszczególne operacje. Pilot przeniósł spojrzenie na włączony przed chwilą nieduży, prywatny holograf: nad owalnym postumentem urządzenia, w niebieskawej jeszcze przestrzeni, zamajaczył wielobarwny już obraz uroczej Rotenki. Jego żony Rasp. Został zięciem dyrektora genewskiej szkoły, który z każdym dniem widział w nim lepszego chłopaka i pilota, a nie tylko ryzykanta. Nut Ter niósł więc pomoc mknąc ponad piaskami wysychającego świata Syriusza, a jego brawura nierzadko była wręcz niezbędna.
Tymczasem uwagę pilota zwrócił hologram lekarza formujący się obok głównej konsoli. – Proszę uruchomić silniki! Pomarańczowy młodzik ledwo zipie! – zadysponował zaniepokojony medyk.
– Alert! – powiedział Nut, a sensory komputera uruchomiły generatory zasilające cztery silniki startowe. Cała uwaga pilota zogniskowała się na zadaniu.
Leo Sarron stał obok Lei w kręgu utworzonym przez rocamele. Dostrzegł tumany piasku znowu wzbijające się w powietrze spod niemal pionowo ustawionych dysz grawilotu. Tym razem jednak widok był bardziej spektakularny bowiem Syriusz A wychynął już zza horyzontu. Blask dziennej gwiazdy uderzał we wszystko tańcząc na rudych chmurach pustyni, na poszyciu pękatego grawilotu i na pistolecie wiszącym u boku Leo. Złotawe promienie muskały włosy Lei, dotknęły delikatnie jej uroczej twarzy.
W tej pięknej scenerii danej przez Pierwotnych, jak powiedziałoby wielu, trwała jednak walka o życie. Lekarz pokładowy obserwował młodego Indorianina niesionego na noszach. Sanitariusze uruchomili antigrav i popychali je jedynie pilnując, aby smukły robot medyczny nie zsunął się z piersi rannego. Pociągła twarz czerwonobrązowego medyka była skupiona, przebijała się z niej jednak obawa o życie ryzykanta. Na szczęście wiatr ucichł i akcja ekipy ratunkowej przebiegła sprawniej. Grawilot wzniósł się w chłodne wciąż powietrze zabierając jeszcze rannego rotafish i Rotena, jednego z poszkodowanych poganiaczy.
Leo spojrzał w górę i uśmiechnął się pełen wiary. Miał silne wrażenie, że ten obcy pilot wzorowo wykona zadanie i dowiezie rannych do genewskiego szpitala. Młodego Rotena widział jedynie z większej odległości i to dość mgliście, przez szybę kokpitu, a jednak dostrzegał w nim zawodowca. Wiedział również, że przeczucia rzadko go myliły. I rzeczywiście, gdy kilka godzin potem obudził się w klimatyzowanym namiocie, usłyszał słowa ojca:
– Udało się, synu. Dolecieli, a ranni żyją.
Chłopak znów uśmiechnął się. Tym razem również dlatego, że przypomniał sobie słowa Lei wypowiedziane zaraz po odlocie grawilotu: Zapraszam cię o szesnastej na herbatę, mój wybawco. Zamknął oczy. Chociaż nigdy nie przeżył kontaktu, wzorem innych wyznawców liczących na nową rzeczywistość i pełniejsze trwanie, chciał jeszcze podziękować Pierwotnym za całe swe życie.
Rozdział III Wodny Świat
Karawana rozpoczynała wędrówkę przed zmierzchem, a kończyła ją około trzeciej godziny następnego dnia. W ciągu całej doby zbliżonej do ziemskiej posuwano się przez osiem godzin pokonując od osiemdziesięciu do stu kilometrów. Biorąc pod uwagę rozmiary rocameli należało stwierdzić, że nie był to duży dystans. Zwierzęta te znacznie przerastały wielbłądy, a galopując przez jakiś czas, osiągały prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Należało jednak brać pod uwagę spore obciążenie roteńskich wierzchowców sięgające nawet tysiąca kilogramów. Dosiadający je podróżnicy z kolei rzadko posilali się nocą jedząc przede wszystkim po południu, zaraz po przerwie na sen. Posiłek ten składał się głównie z tradycyjnie przyrządzanych placków zbożowych. Wypiekano je na specjalnych blachach, tak, jak wszystko co było niezbędne, przewożonych na grzbietach rocameli. Placki smakowały wszystkim rasom uczestniczącym w pustynnych wyprawach, dlatego roteńskie zboża występujące jedynie w tak zwanych małych oazach były szczególnie cenne. Pustynia zwyciężała, najważniejsza natomiast woda pitna pobierana była z dwunastometrowych nawet sukulentów występujących najczęściej na obrzeżach piasków. W ten sposób zapewniano sobie jej zapas. Około szesnastej, po głównym posiłku, wypijano słynną już roteńską herbatę. Napój jak woda gasił pragnienie, leczył niektóre choroby i w ogóle posiadał wiele zalet. Parzono go przez kilka minut zanurzając drobne, sercowate liście we wrzątku, a następnie dodawano odrobinę lokalnego cukru, który był znacznie słodszy niż ziemski.
Leo Sarron stanął przed swoim klimatyzowanym namiotem i w myślach zaczął narzekać na trwający wciąż upał. Każdy pustynny wędrowiec dysponował zestawem środków do higieny osobistej. Prócz tego przewożono rozmaite kosmetyki, w tym kremy chroniące skórę i sporą ilość wody przeznaczanej do mycia. Mimo to trudno było tu mówić o właściwej kąpieli. Młody podróżnik tymczasem rozejrzał się. Czas popołudniowej herbaty dla wędrujących Rotenów stanowił rodzaj sacrum. Dlatego obóz sprawiał wrażenie uśpionego. Jedynie delikatny wiatr muskał namioty i rocamele przymykające wielkie, ciemne oczy. A dwie godziny wcześniej hałasowały jeszcze ciężkie oczyszczarki zabierając ciała flygepardusów i dwóch martwych rocameli. Wtórował im warkot pękatego grawilotu służby weterynaryjnej wnoszącej na pokład jednego z poranionych wierzchowców. Używając stosunkowo prostych robotów transportowych, wypuszczano jednocześnie trzy zamówione wcześniej rocamele. Obserwując wtedy wszystkie te działania, Leo nie mógł oprzeć się wrażeniu, że należy do rasy drapieżców.
Tak naprawdę było to nie tylko wrażenie. Wszelkie istoty humanoidalne od tysięcy lat próbowano ugłaskać wiarą w rozmaitych bogów, którzy obiecywali taki, czy inny raj za bycie dobrym. W ostatnich dekadach zaś było to przekonanie o łaskawości Pradawnych albo Pierwotnych. Nigdy nie chciano dostrzec, że dominacja leży u podstaw egzystencji tychże humanoidalnych, że zabijano nie tylko po to, by przeżyć. I że zabijanie nierzadko bywało uświęcane. Zresztą podobnie zachowywały się choćby ziemskie orki, które z kolei bawiły się ofiarą zanim zadały jej ostateczny cios. Patrząc na masywne i bezwładne ciała flygepardusów chwytane w specjalne zabieraki, chłopak odczuł dumę zwycięzcy, ale ogarnęły go także mieszane uczucia. Spojrzał wtedy w niebo i ucieszył się : jednak jako rasa ludzie potrafili współczuć braciom mniejszym uformowanym, jak wierzono, przez najstarsze kosmiczne cywilizacje. Przemierzając obóz Leo zatrzymał się przed namiotem rodziny Gotiebów i wygładził jeszcze świeżą koszulę. Na grzbiecie Inu nie znalazło się urządzenie prasujące. Uznano, że wierzchowiec Indeusa niosący Leo oraz jego ojca i tak jest przeciążony – samo siedzisko z baldachimem, obszerne i wyposażone w najrozmaitsze kieszenie, ważyło kilkaset kilogramów. Chłopak uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z dziewczyną z dobrego domu, jak powiedział zaspany wciąż Simon Sarron. Nim odchrząknął chcąc w ten sposób zdradzić swoją obecność, usłyszał znany już ciepły głos:
– Witam cię, Leo. I zapraszam.
Dopiero teraz podróżnik zorientował się, że namiot musiał być wykonany z cienkiej tkaniny umożliwiającej rozpoznanie osoby stojącej na zewnątrz. A może był to materiał przypominający dawne lustra weneckie? Tak, czy inaczej zastosowana tkanina nocą utrzymywała ciepło, a w dzień odbijała promienie słoneczne. Leo tymczasem odsunął jasny materiał wejścia i wszedł do obszernego wnętrza namiotu. Od razu ogarnął go przyjemny chłód tworzony przez zespoły nanitów zainstalowanych w jasnej tkaninie. W powietrzu natomiast unosił się trójwymiarowy, elipsoidalny obraz termometru, który wskazywał szesnaście stopni w skali Celsjusza.
Leia siedziała w niskim fotelu za okrągłym stolikiem ustawionym pośrodku namiotu. Ubrana była w białą, miękką koszulę i obcisłe, beżowe spodnie. Uśmiechała się zapraszająco zza parującej herbaty przyrządzonej w okrągłych, błękitnych filiżankach. Obok stolika stał jeszcze jeden fotel.
Leo podszedł do niej z szerokim uśmiechem, wyciągnął dłoń i powiedział:
– Cóż za wspaniały aromat i atmosfera! Dziękuję za zaproszenie. Pięknie wyglądasz!
– Dzięki! – odrzekła dziewczyna trochę speszona. – Ale za uratowanie życia to wszystko to doprawdy drobiazg!
Chłopak usiadł naprzeciw i z nieskrywaną radością przez dłuższą chwilę obserwował rudowłosą podróżniczkę. W końcu zreflektował się – na pierwszym spotkaniu nie wypadało być zbyt natrętnym, nawet w spojrzeniach. Podniósł zatem lśniącą filiżankę i wzniósł toast:
– Za naszą przyjaźń!
– Za przyjaźń, mój wybawco – powiedziała dziewczyna z wdzięcznością i po krótkim milczeniu zapytała: – Opowiesz mi coś o sobie? Sądząc po opanowaniu z jakim walczyłeś z tymi uskrzydlonymi bestiami, można mniemać, że pewnie nieraz już stawiałeś czoła podobnym zagrożeniom. Ja natomiast – tu zrobiła krótką pauzę patrząc z zawstydzeniem – chciałam przede wszystkim zaimponować otoczeniu. Wprawdzie broń noszę legalnie i wcześniej ćwiczyłam zachowanie w analogicznych sytuacjach, ale sam widziałeś, jak się to skończyło. A wszystko dlatego, że lubię ryzykantów, ludzi odważnych i sama często ryzykuję.
– Półbogiem nikt nie jest – odezwał się Leo wyczuwając, że dziewczyna zakończyła zdanie – a jednak każda znana kultura oczekuje kogoś, kogo można by z nim utożsamiać. Chodzi oczywiście o ogólne zmaganie się z życiem i o szerszą pomoc. Ludzie odważni, a nawet szaleni nierzadko przyczyniali się do tej pomocy. Wyzwalali pozytywną energię, dzięki której osiągano rozmaite cele, często o podstawowym znaczeniu. Ryzyko może czasem kojarzyć się z poświęceniem – kontynuował chłopak – albo z niezwykłością. A osoby niezwykłe, czy to ludzie, czy Gorki, to nierzadko społecznicy, dobroczyńcy, a nawet wybawcy. Choćby ci wszyscy, którzy potrafili pociągnąć tak wielu w stronę najstarszych cywilizacji kosmicznych uznawanych za dawców wiecznego życia.
– To prawda – przyznała Leia wykorzystując chwilę milczenia. – Miałeś styczność z Grupą Pierwotnych?
– Należę do niej – oznajmił chłopak z ledwie widocznym błyskiem dumy. – A jednak wciąż nie jestem gorliwym wiernym bo coraz rzadziej wypowiadam Formułę i nie rozwijam fal mózgowych alfa. Tak naprawdę bowiem nigdy nie widziałem żadnego Pierwotnego czy też Pradawnego. Widziałem tylko starcia między wyznawcami Pradawnych, a wiernymi Blue Aliena. Chociaż, muszę powiedzieć, że przeżyłem coś dziwnego. Coś, co można by było uznać za próbę nawiązania kontaktu i jednocześnie za świadectwo pomocy. Było to ponad dwa lata temu. Potem, na jakiś czas, stałem się gorliwszym wyznawcą . Wiernym tych, którzy przypominają ponoć nas samych, albo wcielają się w enigmatycznych niebieskich.
– Ja wciąż się waham – powiedziała dziewczyna patrząc gdzieś ponad głową Leo. – Moi przodkowie byli tradycjonalistami, wyznawcami Pana Zastępów, ale rodzice wierzą przede wszystkim w siebie. Odziedziczyłam to po nich. Chociaż, jak powiedziałeś, obawa o życie może zdominować odpowiednie decyzje. Jako istoty świadome własnego przemijania gotowi jesteśmy zawierzyć życie nawet kosmitom. Zwłaszcza tym, którzy trwają podobno od miliardów lat i są jak bogowie, albo aniołowie z dawnych wierzeń.
– I zostawili nam bramę w okolicach obecnej bazy wojskowej – wpadł jej w słowo Leo. – Chodzi oczywiście o Haumeę, karła z naszego systemu. Bo, jak zapewne wiesz, tylko niewielu naukowców utrzymuje, że skrót powstał naturalnie, bez udziału jakichkolwiek bogów.
– I jednocześnie bardzo wielu twierdzi, że jesteśmy dziełem Pradawnych – podsumowała Leia. – Ale żaden odpowiedzialny rodzic niczego nie daje za darmo. Zresztą wszyscy wiemy, że nagroda otrzymana bez większego wysiłku szybko staje się elementem zwykłej rzeczywistości. A jak jest naprawdę z naszymi kosmitami i bogami, tego pewnie nikt nie wie.
– Racja.
– W takim razie wrócę do swojego pytania. Powiesz mi więcej o sobie, wybawco, podróżniku i ryzykancie?
– No cóż, byłem tu i tam, widziałem to i owo, ale to raczej mój robot Max najczęściej bywał bohaterem – odrzekł Leo z wymownym uśmiechem.
– Opowiesz mi o tym ? – zachęcała dziewczyna usadowiwszy się wygodniej w fotelu. – Do wymarszu mamy co najmniej trzy godziny. Chyba, że masz inne plany?
– Nie mam – odrzekł podróżnik wypijając kolejny łyk czerwonobrązowej herbaty. – Zresztą już samo przebywanie w tak miłym towarzystwie bardzo uskrzydla i nastraja pozytywnie przed kolejnym etapem walki z pustynią.
Dziewczyna spuściła wzrok onieśmielona komplementem. Po chwili jednak spojrzała na Leo i powiedziała zachęcająco:
– A więc?
Chłopak westchnął marszcząc czoło w zastanowieniu. Spojrzał w stronę jasnej ściany namiotu jakby tam szukał ostatecznej decyzji. W końcu skupił się na czerwonawej, połyskliwej powierzchni herbaty parującej wciąż w filiżance. Trwał tak przez kilka sekund, aż wreszcie cicho zaczął:
– Twój poczęstunek i jego ciepłe barwy skojarzyły mi się z planetą zalaną wodą. Poza tym chciałbym wrócić jeszcze raz do pewnego niezwykłego wydarzenia. Przebywałem na tym świecie z rodzicami i Maxem ponad dwa lata temu. Formalnie nazywa się go Zeta Reticuli D i obok planety rasy Nok okrąża jedną z dwu gwiazd systemu oddalonego od Ziemi o prawie czterdzieści lat świetlnych. Zresztą, po co ja ci to mówię! Znasz to przecież od czasów szkolnych i pewnie byłaś na Wodanii…
– Tam akurat nie byłam – przerwała mu Leia. – Wiadomości szkolne natomiast często szybko ulatują. Tak, czy inaczej to nie to samo, co zobaczyć coś z bliska. Opowiadaj.
– Polecieliśmy liniowcem klasy p, czyli, jak wiesz zapewne, jednostką popularną, a te nie posiadają oczywiście specjalnych udogodnień. Statek ów z kolei podobny był do dawnych ziemskich żaglowców i przypomniał mi Kolumba. Kapitan szczęśliwie wykorzystał skrót z pasa Kuipera wybierając właściwe przecięcie się południka i równoleżnika sfery. Musieliśmy jednak odczekać kilka godzin bo nawaliła jedna z boi antygrawitacyjnych. Muszę ci powiedzieć – kontynuował chłopak – że niewielu podróżujących zdaje sobie sprawę, jak ważne są te urządzenia. Że lokalnie spłaszczają przecież czasoprzestrzeń zakrzywioną przez gwiazdę centralną. Tutaj można by dodać, iż naukowcy pomogli potencjalnym kosmitom, którzy przyczynili się do powstania osobliwości. Tak, czy owak nasz kapitan wszedł w skrót pod bardzo precyzyjnym kątem i niemal natychmiast znaleźliśmy się we właściwym miejscu systemu docelowego. Nim to jednak nastąpiło, przeżyliśmy szok związany z nagłym transferem naszych ciał przez osobliwą przestrzeń. Jak powiedzieliby pierwsi tacy podróżnicy, przez papierową ścianę, kiedy to dziób statku jest już za nią, a rufa jeszcze przed. Wiemy oczywiście, że owa ściana rozciąga się na niewyobrażalne odległości – ciągnął Leo – a skrót potrafi odpowiednio uformować przestrzeń. Krótko mówiąc, podczas skoku widzi się dziwne rzeczy, jak na przykład swoją przeszłość. Zwłaszcza obrazy, które bardziej wryły się w pamięć. Chciałbym też od razu zaakcentować, iż bez kłopotów przeszliśmy także przez drugą osobliwość umiejscowioną na peryferiach systemu Zety. Wodanię natomiast zobaczyłem z bliska dzięki rozległym interesom mego taty. Jestem mu za to ogromnie wdzięczny. Jak pewnie wiesz, świat ów przypomina Ziemię ze względu na ocean – mówił podróżnik uraczywszy się herbatą. – Wiadomo jednak, że żadne wody spotykane na naszej planecie nie mogą równać się z tamtejszym Wszechoceanem dosłownie zapierającym dech. Pewnie pamiętasz również, że w nowym galaktycznym, gdzie dominuje wciąż angielski, nazwano go Over. I rzeczywiście góruje nad wszystkim, co dotychczas widziałem. Lądowaliśmy w Wodonie. No cóż, stolica widziana z bliska zapiera dech ogromem technologii i wielu ludziom znana jest wciąż jedynie z holo. Nie każdy musi pamiętać, że ryby i kwiatogłowy nazwali ją Waa, co oznacza: biały. Albo też śnieżny. W szkole mówiono nam oczywiście o wodańskich językach, wiadomo jednak, że życie niesie wiele zmian, że takie wiadomości szybko ulatują, jak powiedziałaś …Tak, czy inaczej – kontynuował chłopak po wymownym milczeniu – mowa ryb i kwiatogłowów może kojarzyć się z językiem Lakota Sioux, gdyż słowo wa u tych Indian oznaczało śnieg. A ten naturalnie ma wiele wspólnego z wodą. Wiemy jednak, że ledwo zaznaczone struny głosowe pierwotnych mieszkańców Wodanii tak naprawdę uniemożliwiają rozwój języka lądowego. Nawet wtedy, gdy bierzemy pod uwagę najnowsze technologie, które wsparły naturalne niedoskonałości ryb i kwiatogłowów. Stąd więc ich stosunkowo nowa mowa to słowa bardzo oszczędne, krótkie, jakby szczątkowe, a dawne języki podwodne oparte na echolokacji, to wciąż podstawa komunikacji. My zaś przyziemiliśmy na kosmodromie miasta – grzyba zawieszonego nad Wszechoceanem na wysokości pięciu kilometrów – ciągnął Leo. – W szkole opowiadano nam rozmaite historie dotyczące owych niezwykłych budowli. Wiadomo, iż pierwotnie miały to być miasta pływające, zmieniające pozycje na mapie wodnego świata i zakotwiczane co jakiś czas. Tutaj jednak ekonomię pokonała ludzka duma. I chociaż pierwsi architekci i inżynierowie powietrznych grzybów często byli atakowani i wyśmiewani, ostatecznie przyjęto takie rozwiązania. Na pewno pamiętasz, że rok 2050 przeszedł do historii jako ten, który wyróżnił się zawieszeniem pierwszego wodańskiego miasta. Do hotelu zaś lecieliśmy wypożyczonym, obłym grawilotem pokonując sieć cylindrycznych tuneli umieszczonych na różnych wysokościach gigantycznego, grzybowego kapelusza. W holo widywaliśmy je jako dzieci, ale ich podział na poziomy ruchu oglądany z bliska robi znacznie większe wrażenie. Morze świateł pojazdów i robotów sterujących ruchem przenosi cię do zupełnie innego świata. To codzienna walka z jednej, a piękno z drugiej strony. Część mieszkalna znajdowała się w najwyższej strefie miasta. Tam, gdzie masywne bramy zewnętrzne zamontowane były w pozycji półleżącej. Sam kapelusz – mówił chłopak dopijając herbatę – wyposażono między innymi w potężne tarcze burzowe. Czasami jednak, jak słyszałem, nawet one nie chroniły Wodona przed wichurami, które rozrywały mocne poszycie, wdzierały się do tuneli komunikacyjnych i czyniły ogromne szkody. Osobiście, jeszcze jako dzieciak, oglądałem relację z katastrofy wodańskiej. Zniszczenia niewiele mi wtedy mówiły, podobnie zresztą jak śmierć wielu istnień. Tymczasem lecąc do odpowiedniej dzielnicy, przez panoramiczne okna poziomowe widzieliśmy bogatą architekturę z rozmaitych dziedzin życia. Poszczególne budowle przymocowane do tuneli wyglądały niczym owoce na gałęziach drzew. Style tak różne nawiązywały między innymi do półkul enf i do średniowiecznych, europejskich trendów. Zewnętrzny urok prysł jednak gdy już po ulokowaniu się w hotelu znaleźliśmy się w sklepach z pamiątkami. Dostrzegliśmy tam poważne problemy na linii człowiek – android. Wiadomo, że były one wszędzie, że w holo czasem wspominano o tym. Wiemy również, że nasz świat znacznie złagodził stosunki na wspomnianej linii porządkując kwestie praw robotów. Władze Wodanii zdawały się żyć jeszcze w przeszłości, kiedy to blaszak nigdzie nie miał nic do powiedzenia. Trzeba tam być, aby dostrzec jakże ludzkie zachowanie androidów skrajnie wykorzystywanych przez swych panów. Prawa robotów są tam nagminnie łamane, matryce osobowości krzywdzone. A przecież matryce to ludzkie albo inne dusze zamknięte w metalowej skorupie. Max jest ich szczególnym rodzajem – dodał Leo z wyczuwalną nutą sympatii do swego robota. – Niestety jest czasem za bardzo naiwny. Tak było i w wodańskich sklepach, chociaż można tłumaczyć mego poczciwca zwykłym niezrozumieniem problemu. Ponadto łagodzenie rozmaitych napięć leży w granicach jego matrycy. Tak, czy inaczej, Max wszedł między większe od siebie, rozwścieczone androidy próbując przekonać je, że buntownicza postawa jest niewłaściwa. Że ich właściciele na pewno o nie zadbają i przedłużą okres ich używalności porzucając jednocześnie tamtejszą modę na wciąż nowe blaszaki . W pewnej chwili usłyszeliśmy odgłos mocnego uderzenia metalu w metal. A potem ze zgrozą zobaczyliśmy głowę Maxa, która toczyła się z trzaskiem po jasnożółtej, lśniącej podłodze dużego sklepu. – Chłopak zrobił tu dłuższą przerwę i widać było, że walczy z emocjami. – Zamarliśmy. Chociaż matrycę w takiej sytuacji zazwyczaj daje się uratować, nagle bardzo się przeraziłem. Nie potrafiłem wyobrazić sobie życia bez mego poczciwca, z jego europejskimi rysami i mimiką wynikającą z takiej, a nie innej twarzy. Stojąca bliżej mnie mama jęknęła przerażona. Max zawsze bardzo jej pomagał, zwłaszcza w czasie nieobecności taty związanego interesami. Tymczasem leżał nieopodal martwy, pokonany, u stóp wielkiego, czerwonego robota zaciskającego wciąż kanciastą pięść. Sprawca był sprzedawcą oferującym rozmaite pamiątki, głównie dość wiernie oddane modele wiszących miast. W pewnej chwili jego uwagę zwrócił ktoś krzyczący w tłumie. Ktoś przerażony. Gdy czerwony tytan popatrzył w tamtym kierunku i zatrzymał złowrogie spojrzenie na drobnej, jasnowłosej dziewczynie, do bezgłowego Maxa zbliżył się niewielki, srebrzysty android. Ku zdumieniu zgromadzonych wokół rozmaitych istot, mały robot kilkoma wprawnymi ruchami dołączył głowę do złocistej szyi leżącego nieszczęśnika. Skupiony na dziewczynie kanciasty buntownik i agresor nie zwracał na niego uwagi. Tymczasem Max poruszył się! A potem zamrugał, rozejrzał się i powoli stanął na swych mocnych nogach. Kiedy po kilku sekundach ocenił już sytuację, oddalił się spiesznie w bezpieczniejsze miejsce, podczas gdy większy robot ruszył w kierunku dziewczyny. Sytuacja wymykała się jednak spod kontroli miejscowej ochrony. Ktoś wezwał oddział policji. Nim zdążyliśmy podziękować nieznajomemu i uczynnemu androidowi, w sklepie pojawiło się czterech umundurowanych ludzi i cztery mówiące ryby. Nakazano wszystkim bios opuszczenie sklepu. Oprócz ludzi zobaczyłem tam kilku Indorian oraz rodzinę enf. Po raz pierwszy, bez pośrednictwa holowizji, widziałem również superichtio – kontynuował podróżnik z wyczuwalną radością. – Exodusy nie miały masek – nawilżaczy, co utwierdziło mnie w przekonaniu do niektórych informacji od dawna docierających do naszego świata. Każdy musi przyznać, że ich okresowe oddychanie powietrzem i stojące za tym coraz nowsze technologie robią duże wrażenie. Z pozostałymi policjantami superichtio porozumiewały się w swym dziwacznym dwu – i trzygłoskowym języku wykształconym już naturalnie na lądzie. I oczywiście stały na sztywnych, rozwidlonych ogonach już pod wodą pełniących funkcję nóg. Jak zapewne pamiętasz ze szkoły, wiąże się z tym kilka hipotez, głównie ta o dawnej ingerencji wyższych istot humanoidalnych. To również dzięki owej interwencji i wyjściu exodusów na ląd, stworzono rybi alfabet, trzy znaki charakterystyczne zresztą nie tylko dla ryb. Tak uważa wielu naukowców.
– I równie wielu z nich nie wie, dlaczego superichtio stworzyły niby O, odwróconą, jakby rzymską piątkę i coś, co przypomina literę C – wtrąciła Leia kąśliwie. – Ale nie o to teraz chodzi. Opowiadaj, proszę.
– Patrząc na exodusy – ciągnął chłopak z porozumiewawczym uśmiechem – nie mogłem przede wszystkim nadziwić się ich opływowym, oliwkowym ciałom i płetwom przekształconym w rodzaj dłoni obsługującej skomplikowaną broń. Na ludzki wzór istoty te ciągle okrywają się rozmaicie. Tutaj były to brunatne mundury ze szczątkowymi spodniami. Gdy więc wszyscy bios wyszli ze sklepu, zza szyb usłyszeliśmy huk wystrzałów i ujrzeliśmy krótkie rozbłyski laserowe. Rozprawa stróżów prawa z buntownikami nie trwała dłużej niż kilka minut. Unieszkodliwiono i zniszczono kilkanaście robotów, a wśród nich pogromcę Maxa. Potem dopiero zaczęto rozmawiać z ich właścicielami. Wykorzystując z kolei ręczne służbowe projektory holo, złożono swym przełożonym wstępne raporty. W tym czasie ustabilizowano sytuację w sklepie angażując pogotowie medyczne. Niektórzy właściciele zniszczonych robotów reagowali bardzo emocjonalnie co skutkowało nawet utratą przytomności. Zgodnie z prawem wszyscy ci ludzie i tubylcy mieli otrzymać stosowne rekompensaty – kontynuował Leo z rosnącym smutkiem. – Wiadomo jednak, że podobne akcje policji niejednokrotnie wiązały się z zawieszeniem działalności gospodarczej na dłuższy czas. Do hotelu wróciliśmy w wisielczych nastrojach – ciągnął podróżnik – i do wieczora niewiele rozmawialiśmy. Właśnie wtedy szczęśliwie ożywiony Max wyszedł z propozycją wchłonięcia odrobiny kultury. Uzgodniliśmy, że pojedziemy do słynnego Teatru Nilii znajdującego się na tym samym poziomie miejskiego grzyba. Kwiatogłowy znane są przecież nie tylko na Wodanii – dodał chłopak. – Korzystaliśmy z wypożyczonego pojazdu zwanego poziomochodem. Przypominał trochę ziemskie, opływowe samochody i wodońskie grawiloty. W drodze pomógł nam mózg pokładowy ukazujący się nad postumentem interferencyjnym w postaci białego mężczyzny w średnim wieku. Max niemal zaprzyjaźnił się z nim, co w jakimś sensie byłoby normalne. Pokonaliśmy kilka mil zmieniając kierunek ruchu i przez panoramiczne okna obserwując rozmaite budynki poziomu mieszkalnego wczepione w zewnętrzną powierzchnię tuneli. Przeważały formy stworzone przez człowieka i podobne do prostopadłościanów, co z kolei jest normalne w wiszących miastach. W pewnej chwili holograficzny nawigator oznajmił uprzejmie, że zbliżamy się do celu podróży. Teatr Nilii przypominał różany kwiat , a przez wylot tunelowy zbliżały się do niego obłe, barwne pojazdy. Wcześniej przez okno tunelowe, na łuku, widać było ożywające hologramy rozmaitych sztuk, duchy czasu unoszące się nad okazałą budowlą i mieniące się wszystkimi barwami. Galerie i systemy emisyjne mieściły się na obrzeżach łukowatych i zaokrąglonych części teatru, czyli w różanych płatkach. Aby się tam dostać, piloci pojazdów pokonywali powoli łącznik tunelowy, a następnie, poprzez rozsunięte włazy, wlatywali do dolnej części budynku gdzie znajdowało się koliste lądowisko. Na wewnętrznych ścianach dużego cylindra parkingowego zainstalowano szereg wind. Należało wybrać odpowiednią, aby pojechać na właściwy poziom i jednocześnie scenę danej sztuki. Uczyniliśmy tak i my. Na ogromnej widowni położonej niżej od proscenium, znaleźli się przedstawiciele niemal wszystkich znanych ras. Tutaj znów nastąpił zgrzyt stanowiący kontynuację problemów na linii bios – robot. Do głosu doszła pogarda gdy jedna z dumnych, mówiących ryb spojrzała na Maxa i powiedziała coś o blaszanych śmieciach, niepotrzebnych w takich miejscach. Po tych słowach ostentacyjnie przesiadła się o kilka miejsc – mówił Leo z żalem. – Muszę przyznać, że poczułem się tak, jakby to mnie obrażono. Zacisnąłem jednak zęby, zerknąłem na zmartwionego robota i pocieszyłem go zapewniając o istnieniu wielu przyjaciół matryc osobowości. Dodałem, że zarówno on, jak i inne matryce w dużym stopniu są odbiciem ich twórców, a więc ludzi. Poniekąd również pozostają ich dziećmi ukształtowanymi już po przekształceniu matrycy. Po tych słowach odchodzącą superichtio obrzuciłem pogardliwym spojrzeniem. Wiem, że takie zachowanie nie sprzyja zachowaniu dobrych, międzyrasowych stosunków, ale godność wszelkich istnień noszących przedwiecznego ducha życia jest najważniejsza. Tymczasem pojawił się dyrektor teatru i serdecznie wszystkich przywitał. Muszę przyznać, że bezpośredni kontakt z kwiatogłowem robi niesamowite wrażenie – dodał chłopak w zadumie, jakby ciągle był na wodońskiej widowni. – Ryby są niezwykłe, ale nilie jeszcze bardziej. Ciągle uderza w nas ich twarz. Osobiście widzę jakby słonecznik z ciemnymi guzikami oczu i płynnie poruszające się, wydatne usta, bardziej potrzebne obecnie niż w dawnych dekadach. Wykształcone kończyny, jak wiemy już od wczesnoszkolnych lat, niezupełnie przypominają dłonie i stopy choć nauka tak je nazywa. Nieraz zastanawiałem się, jak właściwie miałbym je określać. Od początku widziałem je jako rodzaj szponów. Ich roślinny charakter kłóci się jednak z tym, co jako gatunek znaliśmy wcześniej. Podobnie, jak w przypadku ryb, dyrektor teatru okryty był czymś, co nazwalibyśmy marynarką i spodniami – ciągnął podróżnik z uśmiechem wpatrzony w siedzącą naprzeciw Leię. – Chociaż przezroczysta, ale spora i kanciasta maska nieco go oszpecała, przesłaniała. Wszelka kultura wysoka nigdy jednak nie była zbyt majętna, co akcentuje historia. Jakby dla kontrastu, wśród nilii i widzów zarazem, często widać było znacznie mniejsze urządzenia. Dyrektor tymczasem wygłosił krótką mowę nawiązując do charakteru sztuki, czyli do miłości nieszczęśliwej. Musimy przyznać, że takie właśnie uczucie jest bardziej prawdziwe – dodał chłopak zerkając wymownie na Leię. – Bohaterami przedstawienia była para kwiatogłowów. Ona, nilia o imieniu Różana, kochała bez wzajemności pewnego melancholijnego wagabundę. Ów szukał wciąż własnej recepty na życie tworząc między innymi teksty poetyckie podczas wędrówek po znanym sobie świecie. Mimo smutku obecnego niemal w każdej scenie, sztuka miała liczne walory, z odwieczną prawdą, grą aktorów i scenografią na czele. Finał przedstawienia odbył się w burzy oklasków, a nasz Max, mimo nieprzyjemnego początku w teatrze, zdawał się wręcz promienieć. Na tej dobrej fali wyruszyliśmy więc do nocnej opery przypominającej srebrną półkulę. Otoczenie budynku i lądowisko były typowe, dlatego po wylocie z łącznika siadaliśmy w barwnej chmurze reklamowej przesłaniającej trochę potężne cylindry poziomów. Poziomowej widowni zaś, do której dotarliśmy po opuszczeniu platformy zewnętrznej nadano bardziej kolisty kształt i zebrało się tam równie wiele istot, jak w Teatrze Nilii. Po partii orkiestrowej wykonywanej przez tubylców, wystąpiła słynna rybia śpiewaczka. I znowu do głosu doszedł antagonizm, tym razem bowiem ujawniła się wrogość mniejszości ludzkiej do superichtio. Do swoistego rdzenia, jaki stanowią przecież przedstawiciele kultury wysokiej danej społeczności. Rosły mężczyzna w średnim wieku z wewnętrznej kieszeni marynarki wydobył pistolet laserowy i wymierzył w gotową do wystąpienia śpiewaczkę. Należałoby tu oczywiście zaakcentować błąd miejscowych służb kontrolnych. Człowiek ten zajął miejsce w drugim rzędzie, stosunkowo blisko sceny. Tak więc zaplanował zabójstwo. Nie wziął jednak pod uwagę kogoś takiego, jak Max. Robot siedział obok zamachowca, który zdawał się nie zwracać na niego uwagi. Najprawdopodobniej zresztą był przekonany, że blaszak nie śmie w niczym mu przeszkodzić. Tymczasem Max wstał z fotela i z szybkością maszyny wytrącił broń zaskoczonemu mężczyźnie. Pistolet poszybował ponad głowami zgromadzonych istot i trochę nieszczęśliwie uderzył w głowę ubranego we frak starszego Indorianina. Chociaż ów domagał się potem zadośćuczynienia, robot został bohaterem dnia i ku zdumieniu wielu musiał udzielić kilku wywiadów. Naturalnie nieco wcześniej i Maxa, i mego tatę, jako ojca niepełnoletniego właściciela robota, przesłuchała miejscowa, mieszana policja. Do hotelu wróciliśmy dopiero nad ranem i długo spaliśmy pomimo wieczornych i nocnych przeżyć. Podczas śniadania zaś wszyscy byliśmy przekonani, że Wodania nie oszczędzi nam dalszych przykrości. Tymczasem w pobliskim lunaparku wszystko przebiegło w ciepłej, przyjaznej atmosferze. Ustrzeliłem tam piękną różę i podarowałem ją mamie, a potem śmiałem się do wszystkich jadąc zabawnym staroświeckim pociągiem. Pojazd pokonywał szereg rozgwieżdżonych tuneli, wypadał na repliki łąk i zanurzał się w podrabianych lasach. Przyjemnie było również w jednej ze słynnych restauracji piennych. Na pewno nieraz o nich słyszałaś, trzeba jednak tam zajrzeć aby naprawdę poczuć klimat przygody. Aby odczuć tę aurę wciągającą każdego ryzykanta gdy restauracja wraz z pniem soa kołysze się na wysokości nawet tysiąca metrów, a gdzieś w dole ryczy Wszechocean. Te strzeliste, podwodno – nadwodne skupiska roślin badane są przecież od wielu lat. I wciąż stanowią zagadkę i dom dla licznych stworzeń. Mnie w szkole pokazywano między innymi sigule. Osobiście widziałem w nich przede wszystkim ziemskie mewy. Soa to również azyl dla wszelkiej maści wykolejeńców co dla wielu obcych stwarza klimat niepewności, paradoksalnie jednak ściągający tam sporą liczbę podróżnych. Właścicielem restauracji kołyszącej się kilometr nad falami był starszy już nilia. Serwował smaczne dania z miejscowych głowonogów i raczył gości opowieściami o soańskich piratach stanowiących podobno rdzeń tamtejszych rozbójników – kontynuował Leo z wymownym uśmiechem. – Muszę przyznać, że mimo wszystko chciałem wówczas spotkać tych łotrzyków. Ani wtedy, ani potem tak się jednak nie stało.
– Niesamowite! – wtrąciła Leia z łobuzerskim błyskiem w oczach. – To kołysanie ze świadomością zawieszenia w przestrzeni, ze świadomością odpadnięcia od pnia lub złamania się całego soa pod naporem huraganowego wiatru… Ten lot w kipiącą przestrzeń, gorączkowe szukanie ratunku i pontonów. Walka z czasem. A na to wszystko jeszcze oko pirata śledzące bezbronne istoty unoszące się w bezwzględnym Wszechoceanie.
– To prawda – przyznał chłopak – ale my nie podpisywaliśmy już stosownych dokumentów, albo oświadczeń amatorów mocnych wrażeń. Właściciele lokali piennych od jakiegoś czasu nie chcą ryzykować zdrowia i życia klientów i gości. Zgodnie z najnowszym prawem każda restauracja czy bar wyposażone są w odpowiednie silniki. Zatem w momencie poważnego zagrożenia, knajpa staje się statkiem powietrznym kierowanym do najbliższego wiszącego miasta. Owszem, awarie zdarzają się zawsze i wszędzie…
Oboje uśmiechnęli się wymownie.
– Może to i dobrze, że ostatecznie postawiono na bezpieczeństwo – odezwała się Leia spoglądając poważnie na tego, który tak niedawno uratował jej życie. – Ale opowiadaj dalej!
– Do Wodona wracaliśmy otoczeni już ciemnymi chmurami pędzonymi wzmagającym się wiatrem – zaczął chłopak spoglądając w przestrzeń namiotu i mrużąc nieco oczy, jakby chciał jeszcze raz wrócić do tamtych chwil. – Wiedzieliśmy, że jeśli uderzający w nas żywioł nie pozwoli nam przyspieszyć, będziemy musieli wodować. Potężne bramy miasta, ze względu na bezpieczeństwo całej wiszącej konstrukcji, niebawem miały być zamknięte. Chociaż przeżycie burzy na ogromnych falach było możliwe, zawsze bezpieczniej jest oczywiście znaleźć się za grubymi, miejskimi ścianami. Przez okna obłego pojazdu widzieliśmy smagany deszczem bladobrązowy płaszcz Wodona, patrzyliśmy na mocarne silniki nośne miasta i na żółtoróżowe strumienie gazu pod nimi. To one świeciły niczym nadzieja. Kiedy już wydawało się, że ostatnie, ciężkie wrota poziomu mieszkalnego zatrzasną się z głuchym uderzeniem, otrzymaliśmy zgodę na wlot do jednego z tuneli. Nigdy nie zapomnę tamtej radości i rosnących majestatycznie ścian Wodona. Próbowałem wyobrazić sobie tych wszystkich, którzy musieli wodować. Zapewne zmagali się z własnym strachem i w wyniku błędów zdenerwowanych pilotów doznawali urazów fizycznych. Każde mocniejsze uderzenie pojazdu w powierzchnię oceanu albo nawała samych fal pozostawiają przecież jakiś ślad. Mogli zanurzyć się w przypadkowym miejscu licząc w ten sposób na słabsze oddziaływanie żywiołu, jednak złamaliby przepisy ruchu. Z uwagi na rozmaite służby objęte innymi przepisami, pod wiszącymi miastami przebiegają przecież wielopoziomowe trasy podwodne. Chodzi oczywiście o sieci dróg płaskowyżowych zbudowane przez tubylców. Kolizje z pojazdami ryb czy nilii zaś to kolejne ofiary. Tunelami znanymi ci na razie z holo dolecieliśmy do hotelu – mówił Leo patrząc na urokliwą słuchaczkę. – Sama budowla, uczepiona ciągu albo łącznika jak kwiat gałęzi drzewa, błyszczała szeregiem świateł. Atmosfera wiecznie jasnych poziomów ruchu potęgowana jest z kolei przez człekokształtnych egzekutorów znanych nam tylko ze szkoły, a wielu ludziom jedynie z napiętych relacji z tamtego świata. Czerwone olbrzymy nadal wiszą pod sufitami ciągów komunikacyjnych i stosunkowo często ściągają jakiś pojazd z danego poziomu, a obłożony mandatem kierowca – pilot wiedziony jest nawet przed lokalny sąd. W hotelu mamę rozbolała głowa – ciągnął chłopak zerkając na Leię ze śladami smutku. – Kiedy położyła się, tata osobiście ruszył do hotelowej apteki. Wodon posiadał wtedy trzy duże, przeszkolone platformy widokowe. Wykonano je z najnowszych kombinacji materiałów, w tym z najlepszych gatunków stali z elementami tytanowymi. Każda platforma mogła pomieścić nawet dwa tysiące osób. Rodzice nie mieli właściwie nic przeciwko temu, abym wybrał się tam z Maxem, dlatego pocałowałem mamę w czoło życząc jej lepszego samopoczucia i szybko zebrałem się do wyjścia. Po kwadransie staliśmy w różnobarwnym tłumie gapiącym się na coraz ciemniejsze, skłębione chmury pędzące w stronę miasta. W pewnej chwili poczuliśmy wstrząs, a Wodon zakołysał się mocniej, niż zwykle. Usłyszałem głuche jęki atakowanej wichrem konstrukcji i jakieś dalsze, dobiegające zza ścian uderzenia. Nie widziałem tej osoby, ale pamiętam przerażająco nieludzki strach obecny w krzyku kobiety stojącej bliżej przeszklenia platformy – mówił Leo z drżeniem w głosie. – Pewnie jako pierwsza dostrzegła postępujące pęknięcie specjalnej panoramicznej szyby. W ciągu kilku następnych sekund coraz większe odłamki szkła poważnie poraniły kilkanaście osób. Wśród nich widziałem parę Rotenów, Nok i trójkę enf. Gdy szyba w dużym stopniu przestała istnieć, wdzierające się do miasta skłębione powietrze uniosło nas zagłuszając ryk syren alarmowych. Zanim otwarto duże drzwi ewakuacyjne prowadzące do wysokiego przedsionka platformy, wiele istnień znalazło się już poza Wodonem. Poczułem jak chwytają mnie potężne szpony burzy i niosą nie wiadomo gdzie. Coraz trudniej było złapać oddech, czułem jednocześnie chłostę zimnych strug deszczu. Pęd powietrza, oszołomienie, rosnący strach i obecne wciąż ślady niewiary w to, co się działo. Wszystko to pozwoliło mi jednak dostrzec błysk pancerza Maxa, który włączył nadajnik alarmowy, przybrał już odpowiednią pozycję i pikował w moim kierunku. Robot walczył z czasem, ale uruchomione przez niego silniki manewrowe zamontowane w stopach i w przedramionach powinny były mu pomóc. Tak też się stało, bo w pewnej chwili poczułem, że chwyta mnie na wysokości klatki piersiowej. Nie wznieśliśmy się jednak ku miastu gdyż silniki Maxa zasilane były bardzo krótko, co pozwalało jedynie bezpiecznie wylądować na ziemi. Pod nami szalał Wszechocean, a to w żaden sposób nie kojarzyło mi się z bezpieczeństwem. Dysze robota zgasły zaraz po tym, jak mnie przechwycił. Tym niemniej nagle zwolniliśmy: Max otworzył spadochron zamontowany z kolei w jego zasobniku plecowym. Tam również znajdowała się niewielka wyrzutnia naboi sygnałowych, natomiast zasobnik piersiowy androida mieścił między innymi harpun. Spadochron sprawił, że prawie nie poczuliśmy uderzenia w powierzchnię wody, jednak w tamtym momencie zaczęła się walka o przetrwanie. Ogromne fale pochłonęły już wiele istnień wyrzuconych z miasta przez szalejący wiatr. Paraliżował mnie strach, ale Max posiadał także niewielkie komory powietrzne i wysuwane ze stóp spore płetwy. Właśnie to sprawiało, że szybko wydobywał mnie spod wody i wstrzymywanie oddechu nie przerastało moich możliwości. Byłem jednak coraz bardziej zziębnięty i zmęczony. Wiele razy wykrzyczałem Formułę, lecz pomoc Pierwotnych nie nadeszła. W końcu uznałem, że byłem letnim wyznawcą, że nikomu szczególnie nie pomogłem i dlatego nie zasłużyłem na wsparcie z góry – dodał chłopak spoglądając wymownie na Leię.
– Wybacz, ale czy na pewno taka pomoc mogła nadejść? Nawet jeśli uwierzymy w moc Pradawnych, to nie znamy przecież ich szerszych planów. Może jesteś wciąż któryś tam w kolejce? – wtrąciła dziewczyna z poważną miną wykorzystując kilkusekundowe milczenie Leo.
– To prawda – przyznał chłopak. – Od wieków tacy, czy inni wierni pozostający wybrańcami swych bogów musieli czekać. Według więc rozmaitych zapisków, pomoc często nadchodziła wybiórczo, zgodnie z zamysłami ojców danej społeczności.
– I co było dalej? – pytanie Lei wyrwało Leo z zadumy.
– Liczyłem, że Max utrzyma mnie na wodzie około godziny – zaczął chłopak po chwili. – W tym czasie spodziewałem się przybycia pojazdu ratunkowego wynajętego przez ojca, który odbierał już zapewne sygnały z nadajnika alarmowego robota. Pomyślałem o tym już wcześniej, jednakże lęk przed śmiercią obudził we mnie naturę wyznawcy. Pomoc mogła nadejść również ze strony jednostek ratunkowych Wodona. Na to jednak od początku liczyłem jakoś najmniej gdyż we wzburzonym oceanie pozostawało wciąż zbyt wiele istnień oczekujących takiej pomocy. Walczyłem więc ostatkiem sił coraz słabiej rejestrując chwile kiedy Max wyciągał mnie na powierzchnię. Tak naprawdę już wcześniej straciłem poczucie czasu. Pozostało mi jedynie zwierzęce pragnienie przetrwania, instynkt wstrzymujący oddech do granic wytrzymałości. Dlatego gdy Max wykrzyczał mi do ucha, że oprócz dalekich wciąż, żółtawych pojazdów ratunkowych widzi nietypowy, czerwony, moja wiara w ocalenie nagle ożyła. Ucieszyłem się jeszcze bardziej gdy urządzenie odbiorcze robota wygenerowało pierwsze słowa mojego taty – kontynuował chłopak z widocznym wzruszeniem. – Max wystrzelił biały nabój sygnałowy informując go w ten sposób, że wciąż trwamy i precyzując jednocześnie naszą pozycję. Myślę, że była to jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu Simona Sarrona. Od tamtego czasu i ja noszę specjalny nadajnik. Po niecałym kwadransie zaś wciągnięto za nami sznurową drabinkę wynajętego pojazdu ratowniczego, a potem lądowaliśmy w wyrzutniku miasta. Nie wszyscy musieli o nim słyszeć. To rodzaj hangaru otoczonego dyżurkami i pomieszczeniami socjalnymi. Całość znajduje się w nodze grzyba, powyżej sekcji silników głównych. Tam bazują wszelkie służby alarmowe i porządkowe. Kiedy wreszcie zjawiliśmy się w hotelu, mama nie chciała wypuścić mnie z objęć – mówił Leo z uśmiechem. – Z radości nie czuła już bólu głowy, a po tym, co opowiedziałem o poświęceniu Maxa, jeszcze mocniej uściskała blaszanego poczciwca. Życie przecież nie ma ceny. Dopiero po trzech dniach ogłoszono wstępny raport komisji do spraw katastrof – ciągnął chłopak. – Akcentowano w nim wewnętrzne wady fabryczne ważnych elementów konstrukcji trudne do wykrycia przez techników eksploatacji. Znając jednak życie wiadomo było, że osoby odpowiedzialne za użytkowanie platform poniosły odpowiedzialność karną. Już wcześniej podano zaś, że w Wodonie i potem we Wszechoceanie zginęło dziewiętnaście osób. Wśród ofiar przeważali ludzie.
– To smutne – powiedziała cicho Leia i zamilkła.
– Byliśmy już wtedy w jednym z setek podwodnych, rybich miast – rozpoczął Leo po krótkiej chwili nie chcąc wdawać się w rozmowę na temat zawiłości życia. – Zbudowano je oczywiście na lokalnym płaskowyżu. Jeśli nie pamiętasz, to przypomnę, że szczyt takiego wzniesienia sięga czasem niemal linii wodnej. Stąd zaostrzone przepisy ruchu łamane głównie podczas burz. Nasz płaskowyż, że tak się wyrażę, miał jakieś trzysta metrów wysokości, zaś między jego szczytem, a linią wodną zostawało jeszcze pięćset. Znane nam ze szkoły rowy oceaniczne rozpruwające planetę ciągle kryją ponoć wiele tajemnic, w tym nieznane gatunki zwierząt. Rybie miasta, owe podwodne sieci, z bliska przypominają wciąż półkule enf. Lecieliśmy tam wieczorem, a więc musieliśmy nurkować w pobliżu jednej z jaskrawo oświetlonych boi centralnych. Muszę powiedzieć, że wrażenia, nie przyćmiewane przekazem holo, są niezwykłe. Te ciągi pojazdów niczym węże świetlne schodzące pod zielonkawą wodę. Te podwodne, jakby staroświeckie lampy tworzące granice sieciowych dróg. Patrząc z odpowiedniej wysokości, znacznie wyraźniej niż w holo widać świetliste promienie tras łączące miasta. My lecieliśmy do trzeciego w promieniu, a więc stamtąd można już było dostrzec barwne łuki albo promienne łączniki. Podwodna architektura wciąż trochę się zmienia, przyswaja się obce wzory. Jako dzieci z rybich miast zapamiętaliśmy kształty podobne do rozmaitych muszli zniżających się stopniowo od centrum. Gdy byłem tam kilka lat temu trend budowlany przesunął się znacznie ku architekturze ludzi. Tym niemniej atmosfera dawnych miast pozostała. Czar zanurzonych w wodzie i w światłach muszli przyciągał wielu turystów chociaż główna miejska ulica po nowemu tonęła w tęczowym morzu reklam związanych przede wszystkim z rynkami zbytu. Pozostaliśmy tam przez kilka dób. Wtedy też nawaliła sygnalizacja dobowego natężenia oświetlenia. A około osiemnastej wszystko przesadnie stało się niebieskie i fioletowe. Nawiązywanie do barw naziemnych istot humanoidalnych, zwłaszcza ludzi z czasem może całkowicie zasłonić rybią kulturę. Podobne tendencje zauważyliśmy podczas zwiedzania muzeów. Znane niemal każdemu tamtejsze pierwotne style upraszczające figuratywność stopniowo zastępuje się coraz bardziej realistycznymi przedstawieniami. W podwodnej operze z kolei czułem się bardzo dobrze. Bajeczna atmosfera podsycana coraz to innymi kompozycjami świetlnymi prysła jednak gdy zaczął psuć się mój skafander. Pomocy medycznej nie potrzebowałem, ale szeroką piersią odetchnąłem dopiero w pokoju hotelowym. I nie przeszkodziła mi mieszanka dla humanoidalnych, która zalatywała jeszcze perfumami ekipy sprzątającej. Kiedy zaś po śniadaniu oglądaliśmy krótkie filmy z oceanicznych rowów, odezwała się we mnie natura ryzykanta – mówił Leo z wymownym uśmiechem. – Podsycił ją narrator opowiadając o widzianych tam ponoć fantastycznych stworach. Wiadomo, że nie chodzi o tamtejsze, podobne do kałamarnic zwierzęta. Migawki z wycieczek do wodańskich rowów oglądałem kiedyś w domowym holo. Uczestnictwo fizyczne to przecież zupełnie co innego. Nie interesowały mnie jednak stosunkowo bezpieczne wyprawy w pojazdach głębinowych uzbrojonych w paralizatory do rażenia lokalnych drapieżnych głowonogów. Chciałem oczywiście popłynąć samodzielnie wypożyczając nieduży pojazd z zainstalowanymi ładunkami paraliżującymi – dodał chłopak łobuzersko. – Jego właściciel brał jednak spore opłaty. Musiałem nakłamać opowiadając rodzicom o wycieczce w młodzieżowym gronie i o rozmaitych pokładowych atrakcjach. Nie pytali wtedy gdzie zauważyłem ten rodzaj ogłoszenia. Do dziś czuję się z tym podle, ale wiadomo, że czasu nikt już nie cofnie. Max, który miał mi towarzyszyć, od początku nie był zadowolony z mojego postępowania, jednak nosił w sobie lojalność wobec pana, czyli mnie. Ulegając więc moim zachciankom milczał jak grób. Potem dodał tylko, że będzie mnie bronił przed wszelkimi oceanicznymi potworami, choćby te miały nawet setki mocarnych ramion! Z miasta wypłynęliśmy rano obserwując jeszcze resztki świetlnych niebieskości. Wypożyczony pojazd oznaczono literą g co miało świadczyć o jego przystosowaniu do działań na dużych głębokościach. Czy mógł znieść również uścisk potężnych ramion nieznanych jeszcze gatunków wodańskich kałamarnic? Tego oczywiście nikt nie wiedział. Właściciel pojazdu zapewniał oczywiście o skuteczności ładunków paraliżujących, jednak dla wypożyczających maszynę sporządził wzór oświadczenia. Chodziło o to, że nie mógł brać na siebie stuprocentowej odpowiedzialności za zdrowie i życie kierowcy – pilota. W drodze do jednego z głębszych rowów mijaliśmy kilka wycieczek poruszających się znacznie większymi pojazdami. Powleczono je siatką ochronną kompatybilną z generatorem średniej mocy. Mijaliśmy także pilotów podobnych do mnie. Wracając do miasta pozdrawiali mnie mrugnięciem świateł pozycyjnych. Im dalej zaś byliśmy od ostatnich zabudowań, tym częściej naturalnie znikały wszelkie drogowskazy. Świat wokół ciemniał z każdą chwilą – mówił Leo z wyczuwalnym drżeniem w głosie. – Obok niewielkiego pojazdu przepływały coraz większe okazy kalmarów. Zwierzęta zdawały się patrzeć na nas, jak na intruzów. Przyznaję, że czułem się trochę nieswojo. Zwłaszcza, gdy spoglądałem w stronę najdalszych głębin ziejących niemal czarnymi wodami. Wyglądały jak niezbadana wciąż kosmiczna pustka pozbawiona ciepła słońc, albo jak horyzont zdarzeń czarnej dziury widziany w filmach z holo. I wtedy właśnie na ekranie komputera pokładowego dostrzegłem legendarnego kalmapressa. W mojej szkole podstawowej wymieniano go jedynie jako ciekawostkę. Zbadano go podobno bardzo pobieżnie. Wtedy jednak widziałem go bardzo dobrze, chociaż woda na większych głębokościach może stanowić sporą przeszkodę. Sunął niczym ogromna, ciemna torpeda omiatany światłami mego niepozornego pojazdu. Mierzył co najmniej pięćdziesiąt metrów, a jego obłe ciało było szarawe. Wokół głowy widziałem sine plamy, a macki rozciągały się na więcej niż trzydzieści metrów! – mówił chłopak drżącym głosem. – Wszyscy wiemy, że podobne giganty doskonale przystosowały się do życia w głębinach. Ciśnienie wody na Ziemi czy na Rotenii co najmniej tysiąc razy przewyższa atmosferyczne. Nieco rzadsza od wody galaretowata substancja wypełniająca cząstki tych stworzeń, znana nam już zresztą ze szkoły, rozwiązuje problem. Nawet wtedy widziałem resztki rozmaitych zwierząt, które opadały z górnych warstw oceanu. Kalmapress nie był jednak nimi zainteresowany. Płynął wprost na mnie! – kontynuował Leo ze strachem widocznym w jego jasnych oczach. – Mimo natury ryzykanta i opanowania pilota myśliwskiego, jak to kiedyś o mnie powiedziano, zapragnąłem tylko jednego: uciec stamtąd jak najdalej. Byłem jednak na tyle przytomny, że przygotowałem do odpalenia niewielkie ładunki paraliżujące umieszczone w specjalnych tulejach dziobowych. Gdyby zadziałały, miałbym czas na ucieczkę. Kalmapressy i inne zwierzęta głębinowe rzadko ponoć popełniają błąd parcia ku górze. Chociaż kiedyś w holo widziałem jedno z nich rozerwane podobno w strefie znacznie niższego, górnego ciśnienia wody. Prawie udało mi się uruchomić wyrzutnie i wprowadzić do komputera zmianę kursu. Kalmapress okazał się bardzo szybki jak na swoje rozmiary. W ciągu kilku sekund pokonał spory dystans jakby wyczuwając moje intencje. Jego mocarne ramiona zakończone ogromnymi hakami oplotły niewielki pojazd, który jęknął straszliwie! Ekran komputera zaczął pokazywać bezsensowne, sprzeczne dane. Miałem mętlik w głowie i do głosu zaczęła dochodzić panika. Gdzieś w tym wszystkim w pewnej chwili odezwał się jednak głos wyznawcy Pradawnych. Dlatego zacząłem wykrzykiwać Formułę na oszkleniu i na łukowatym, metalowym wzmocnieniu kabiny widząc ohydne, sinawe przyssawki morskiego zabójcy. Max już wcześniej wykrzykiwał coś niezrozumiale, jakby i on uległ panice zapominając o możliwej, pokładowej łączności radiowej. Robot siedzący w tylnej kabinie oddzielony był ode mnie łukowatą, przezroczystą i hermetyczną przesłoną. Dlatego zwykła rozmowa była właściwie niemożliwa. Puknąłem mocno w żółty hełmofon z nadzieją, że usłyszę głos Maxa. Wtedy rzeczywiście usłyszałem męski głos, należący jednak do kogoś nieznanego. Informator powiedział: Spójrz w lewo i zatrzymaj spojrzenie na centralnym świetle! Uczyniłem tak w oszołomieniu. Między ramionami potwora dostrzegłem dwie dziwne świecące kule. Jedna, centralna, była niebieska, a nieco mniejsza, czerwona orbitowała wokół tamtej. Poczułem się nagle trochę senny, jakby do głosu dochodziły fale mózgowe alfa. Trudno mi powiedzieć, ile czasu minęło gdy wpatrywałem się w ową niebieską osobliwość, która działała kojąco i przenosiła mnie niemal do innej rzeczywistości. Tak, czy owak ze zdumieniem stwierdziłem, że ogromny kalmapress odpływa powoli, a mój niewielki pojazd zaczyna funkcjonować prawidłowo. Wtedy też przez radio usłyszałem pierwsze zdanie Maxa. Android już wcześniej chciał wyjść z kabiny, aby ugodzić stwora swoim harpunem umieszczonym w kieszeni piersiowej. Mocarne ramiona kalmapressa przesunęły się jednak ku tyłowi pojazdu i tym samym uwięziły Maxa w odizolowanej kabinie. Dziś myślę jednak, że ów tajemniczy głos i tak zadziałał przez mego androida wykrzykującego zapewne, że jego zamiary spełzły na niczym. Z drugiej strony żaden znany mi wyznawca Pierwotnych nie wspominał o pojawiających się przed nim barwnych kulach. Mówiono jedynie o mglistych jakby, człekokształtnych istotach, które przekazywały istotne wiadomości. Na ogół były to ciepłe powitania, obietnice, ostrzeżenia albo instrukcje. Gdy byłem jeszcze pod wodą i potem, już w hotelu, wiele o tym myślałem. W swoim małym rozumowaniu nie doszedłem jednak do żadnych ważnych rozwiązań. Przeżyłem trudny czas bo powiedziałem rodzicom prawdę. Bo mama wyrzuciła mi głupotę i egoizm, a potem mocno mnie przytuliła. Bo rodzice popatrzyli na mnie dziwnie gdy powiedziałem, że ocalenie zawdzięczam tajemniczym kulom i jeszcze bardziej enigmatycznemu głosowi w słuchawkach hełmofonu. Bo tata zasugerował wizytę u psychologa chociaż sam deklarował wiarę w Pradawnych. Bo wtedy jeszcze nie byłem pilotem frachtowca i nie dysponowałem własną gotówką, która pokryłaby uszkodzenia wypożyczonego podwodnego pojazdu. Dziś pomimo tego, że jestem letnim wiernym, wierzę, że zadziałały wtedy siły niezwykłe. Że nie byli to zwykli kosmici i że był w tym jakiś szerszy cel. I że w ogóle pod wpływem stresującej sytuacji nie miałem omamów słuchowych, a kalmapress nie wystraszył się po prostu jakiegoś oświetlonego mocniej większego pojazdu. Cała sprawa zakończyła się dość szybko i bez psychologa. Tata uznał w końcu, że ze strachu można mieć rozmaite zaburzenia, a kalmapress mógł się rzeczywiście spłoszyć widząc duży, oświetlony pojazd. Na przykład jakiś wycieczkowiec głębinowy. Dodał, iż Pradawni ze swymi wyznawcami komunikują się w jasny sposób. O tym oczywiście słyszałem. Tata nie wspomniał jednak o zdaniu tych, którzy właśnie Pierwotną Kulę Centrum traktują wyjątkowo. Przypomniałem sobie wtedy również jak w kilku zdaniach opowiedział mi kiedyś o własnych przeżyciach podczas kontaktu z Pradawnymi. Było to dość dawno, ale wcześniej starał się codziennie wypowiadać Formułę i żyć przyzwoicie. Powiedział, że któregoś wieczoru zobaczył nagle trzy humanoidalne, niebieskawe postacie otoczone białym światłem. W umyśle usłyszał, że potężni obcy chcą mu pomóc. A nawet nagrodzić go nowym, długim życiem. Zaakcentował działania dobroczynne. Potem regularnie dostawał rozmaite instrukcje i ostrzeżenia pomagające mu w codzienności. Bywało tak również we śnie. A więc chodziło również o fale delta. Trzeba tu dodać, że obcy nie powiedzieli kim właściwie są. Tak, czy inaczej, musieli być kimś znacznie potężniejszym od nas.
– To niezwykłe! Osobiście nie znam osób, które przeżyły kontakt Ale zazdroszczę ci przede wszystkim tej przygody – wtrąciła Leia korzystając z chwilowego milczenia chłopaka. – A swoją drogą, była ona naprawdę zagadkowa!
– Jak wspomniałem, do dziś często o tym myślę i…nic. Niczego mądrego nie wymyśliłem pomimo wypowiadania Formuły. Milczenie góry, jaka by ona nie była, trwa – odrzekł z naciskiem rudowłosy i ciągnął: – Przy kolejnym hotelowym śniadaniu uzgodniliśmy, że udamy się już na powierzchnię Wszechoceanu rezygnując tym samym z wyprawy do miast nilijskich. Trochę szkoda, chociaż generalnie przypominają one rybie. Tak więc następnego dnia byliśmy już w drodze na północ, do wodańskiego świata enf. W szkole sporo się o nich dowiedzieliśmy ucząc się przecież ich kultury, obyczajów i języka. Ciągle jednak ów niby eskimoski może zaskoczyć. Osobiście na przykład długo wymawiałem imut zamiast inut. Pamiętasz co oznacza to słowo?
– Nasz język – odparła dumnie dziewczyna. – I bardzo lubię misiowatych. Ale opowiadaj już bo przed zmierzchem ruszamy dalej.
– Konwencja podpisana kiedyś przez enf i tubylców z oceanu mówiła między innymi o możliwości okresowej eksploatacji lądolodów przez misiowatych. W zamian ryby i nilie mogły liczyć na okresowe również odłowy enbik. Nie ma chyba także człowieka, który by ich nie jadł. Sam jestem ich smakoszem chociaż odrzucam jadalne ponoć płetwy i niektóre ości. A na północ lecieliśmy wypożyczonym pojazdem. Zbudowano go oczywiście ze stopów odpornych na niskie temperatury, ale pancerz miał jeszcze ze stosunkowo starych polimerów ceramicznych. Po kilku naszych godzinach dotarliśmy do pierwszych niewielkich wysp. Prowadził nas mózg objawiający się w formie głowy starszego Ziemianina z Europy. Muszę przyznać, że to holo denerwowało mnie trochę swoją gadatliwością. Programiści uznali widać, że opowiadanie o oczywistym zimnie i silnym wietrze jest dobre i że tak ma być. Lądowaliśmy w największym chyba mieście tamtego lądolodu. Zawsze myślałem, że cztery półkule misiowatych to jakaś stolica. W szkole akcentowano inne aspekty architektury enf. Tymczasem niemal pod biegunem wzniesiono aż pięć półkul! Do tego wszystkie były trzykondygnacyjne. W centralnej, tuż nad jednym z łączników komunikacyjnych, otworzyły się wrota jednego z lądowisk przeznaczonych dla pojazdów atmosferycznych. Niczym w holo dostrzegłem cały szereg rozmaitych grawilotów. Trzeba jednak przyznać, że enf należą do ras szczególnie miłujących precyzję. Dzięki rzetelnej pracy służb porządkowych w tak wielkiej masie pojazdów nie doszło nawet do drobnego otarcia! Do tego ponad nami przemykały statki systemowe schodząc do kosmodromu znajdującego się na najwyższej kondygnacji centralnej półkuli. Zauważyłem, że niektóre jednostki turystyczne należały do Zety Reticuli E. Nie tylko dlatego, że wyglądały jak sękate gałęzie, a za ich panoramicznymi oknami kołysały się kapsuły chroniące pasażerów przed przeciążeniami. Chyba każdy chłopak z naszej staruszki Ziemi zapamiętał ich znak: szare kolce niby futra na czerwonym kole. Tym bardziej, że Nok używają go również w wojsku. Jeszcze przed wylotem ku biegunowi zdecydowaliśmy się na festyn z okazji Święta Enbik – ciągnął chłopak z wymownym uśmiechem. – Kwestię szczytowych połowów na rodzimym świecie enf pamiętam jakoś mgliście. Interesowały mnie raczej związane z tym pojazdy latające. Sympatyczna pani Holmes ucząca nas historii galaktycznej wspominała zaś, że w dawnych czasach enbik zapewniały przetrwanie zdecydowanej części populacji misiowatych. Na festyn z kolei można było się dostać jedynie miejscowymi pojazdami poruszającymi się wyłącznie po ziemi. Cóż, takie jest prawo misiowatych. Pojazdy przypominały nasze sanie obudowane szczelnie gładkim plastmetalem. Napędzały je dwa niewielkie silniki odrzutowe na większych równinach pozwalające osiągnąć ponad sto kilometrów na godzinę. Kiedy więc już znaleźliśmy się za miastem, niezwykle zdumiony wpatrywałem się w tłumy rozmaitych istot, które gromadziły się wokół dużych ognisk. Wróciłem myślami do historii, do czasów pierwotnych, gdy mieszkańcy skutych lodem krain trzymali się blisko ognia. Zbliżyliśmy się niebawem do jednej z grup i od razu usłyszeliśmy nowy galaktyczny. Starszy enf siedzący w kręgu różnych osób opowiadał o dawnych dziejach swojej rasy. To dziwaczne połączenie chińskiego i angielskiego w ustach misiowatej istoty mogło brzmieć trochę zabawnie. Na niedalekim straganie zamówiliśmy kilka porcji enbik oraz długie rożny. Usiedliśmy potem nieopodal i wsłuchaliśmy się w opowieść. Trudno mi dziś powiedzieć, co było lepsze – podobny do ryb enbik opalony płomieniami roteńskiego ogniska, czy legenda o dobrym enf o uwspółcześnionym imieniu Ob? Opowieść nie wyróżniała się niczym szczególnym chociaż uczynność zawsze była w cenie, a połączona z nią odwaga tym bardziej. Ów Ob poświęcił wiele lat swego życia na wspieranie innych. Można rzec, że zasłużył na nagrodę. Może nawet na drugie życie? A wszystko to za pomoc ubogim w czasach wielkiego głodu, kiedy to nawet enbik nie chciały się mnożyć, jak mówił starszy enf siedzący przy ognisku. Sam enbik z kolei smakował mi chyba bardziej niż kiedyś, gdy udało mi się go kupić na Ziemi. Pewnie to zasługa świeżości konkretnej dostawy i atmosfery w podbiegunowej krainie. Obok enf najliczniej przybyli tam Nok – kontynuował chłopak zerkając na pustą już filiżankę. – Zawsze dziwiły mnie trochę ich niby kolce stworzone ze skręconych spiczasto twardych włosów futra. W mojej szkole podawano nam rozmaite związane z tym hipotezy. Potem czytałem o tym co nieco. Niektórzy autorzy artykułów naukowych zakładali, że pierwotnie Nok nie należały do ssaków. Trudno jednak wyobrazić sobie proces przemiany gada w stworzenie ciepłokrwiste…
– To prawda – przyznała Leia. – W podstawówce próbowano mówić nam coś podobnego. Chyba jednak najbardziej prawdopodobne wydaje się, że Nok na początku swej ewolucji przypominały po prostu ziemskie jeże, a więc poruszały się na czterech kończynach.
– To może być ciekawe…
– Owszem, ale to szeroki temat. Może na inne popołudnie. Tak więc opowiadaj o misiowatych z Wodanii.
– Między ogniskami rozstawiono sporo straganów – rozpoczął Leo. – Nieopodal zaś wznosiła się szara skała o płaskim szczycie. Zorganizowano tam niewielkie ognisko dla dzieci, mały płaskowyż otaczając szczelnie dość wysokim ogrodzeniem. Wydawałoby się, że nic złego stać się nie mogło. A jednak stało się. W pewnej chwili, pod naporem zaledwie kilkorga małych enf wygięła się znaczna część płotu. Obserwowałem to ze zdumieniem. Jeden z chłopców, który znalazł się najbliżej balustrady, zawisł nagle na poręczy wczepiony w nią rozpaczliwie pazurzastymi dłońmi. Co najmniej pięć metrów pod nim rozciągał się lodowy jęzor! Skoczyłem w ubity śnieg. Kątem oka dostrzegłem, że z pomocą ruszyli także inni. Widać jednak to ja miałem znaleźć się na miejscu jako pierwszy. Biegnąc zaś, słyszałem jak tłum zachęcał potencjalnych ratowników głośno wołając: Muli, muli! A więc biegłem zachłystując się lodowatym powietrzem. Pod skałą już niemal machinalnie wyciągnąłem ramiona. Malec spadł w nie dosłownie w tym samym momencie. Triumfalne okrzyki całego wachlarza istot targnęły polarną krainą. Nagradzały mnie. Oszołomiony jeszcze sukcesem, usłyszałem za sobą drobne kroki. Trzymając wciąż małego enf, powoli odwróciłem się. Stała przede mną niewielka, pokryta futrem osoba. Jasnoszara mama chłopca. W jej brązowych oczach dostrzegłem łzy radości. A kiedy oddałem jej dziecko, uściskała mnie jak mogła najczulej i wyszeptała: Dziękuję, dziękuję… Malec zaś wskazał na mnie różowawym palcem i rzekł: Przyjaciel! Wzruszyłem się. Tymczasem otaczało mnie coraz więcej osób wykrzykując pochlebstwa, podchodząc i gratulując mi zdecydowanego działania. Moi rodzice zatrzymali się nieco z boku i uśmiechali się wymownie. Kiedy zaś mogli już zbliżyć się do mnie, oznajmili zgodnie, że zawsze wierzyli w moją szlachetność. Max z kolei spojrzał poczciwie, z uśmiechem pokiwał głową i powiedział: Jest pan wielki! Dziś jestem pewien, że dawał mi wtedy fory. Wiadomo przecież jakim przyspieszeniem i siłą dysponuje. Już następnego dnia znalazłem się w Ministerstwie Pokoju – ciągnął Leo z uśmiechem – a przedstawiciel monarchy wręczył mi niebieski postument z holo świadczącym, że zostałem honorowym obywatelem Śnieżnego Świata. Muszę powiedzieć, że enf był chyba bardziej spięty niż ja, bo kilka razy zbyt wcześnie podnosił się z fotela i poprawiał srebrną szarfę. Tym niemniej do dziś nagroda ta jest dla mnie bardzo cenna. Właściwie prosto z polarnego ratusza ruszyliśmy do kosmodromu zdalnie rozliczając się z podwodnym hotelem – zaakcentował chłopak zerkając na zasłuchaną Leię. – Tata załatwił już na Zecie najważniejsze sprawy związane z interesami i odezwała się w nas tęsknota za naszym cichym domem. Na Ziemi stanęliśmy u schyłku następnej naszej doby szczęśliwie pokonując osobliwości przestrzenne. Tym razem łajba przypominała średniowieczną karawelę. Podobno takie wzory były wtedy modne. Wysiadając ze statku dostrzegłem jeszcze okrągłe, połyskliwe bazy nanotechów lecące w kierunku wypukłej burty. I pomyśleć, że emanacje i oczyszczenia naszym przodkom kojarzyły się przede wszystkim z wyznaniami religijnymi – zakończył Leo z wymownym uśmiechem.
– Tak, czy inaczej, podróże są piękne! – powiedziała Leia ze szczerym uśmiechem. – Ja także byłam tu i tam, teraz jednak nie czas na to.
– Jeszcze raz wielkie dzięki za gościnę! – Chłopak wstał, wyciągnął dłoń i uśmiechnął się uwodzicielsko. – Jutro zapraszam cię do siebie.
– A ja raz jeszcze dziękuję za ocalenie – odrzekła dziewczyna. – Jutro natomiast chętnie przyjdę by wysłuchać twojej kolejnej opowieści, mój bohaterze.
– I nie powiesz mi nic o sobie?
– W porządku – zgodziła się rudowłosa uśmiechając się pod spojrzeniem młodego amanta. – Opowiem.