Spacerował, balansując na krawędzi krawężnika, chociaż parkujące taksówki co chwilę psuły mu tę namiastkę zabawy w linoskoczka. Traktował to ze spokojną obojętnością, cierpliwie omijając pojazdy i śpieszących się ludzi. Marzł. Nie miał rękawic, a trzymanie dłoni w kieszeniach pozbawiłoby go możliwości utrzymywania równowagi. Cieszył się, że zima znów poskąpiła śniegu, bo jego buty ukrywały nieprzyjemny sekret nieszczelnych podeszew. Śnieg obnażyłby tę słabość natychmiast.

Nie przerywając marszu spojrzał spod kaptura na tablicę informacyjną i westchnął, jakby mełł w ustach niecenzuralne słowa. Chłód przeszywał go na wylot i najenergiczniejszy marsz nie był w stanie tego zmienić. Patrzył co chwilę w rozgwieżdżone niebo, zirytowany i zniecierpliwiony. Zgrabiałymi dłońmi wygrzebał z kieszeni papierosy i zapalniczkę. Wiatr co chwila zwiewał płomień, więc obracał się, szukając osłony przed podmuchami lodowatego powietrza. W końcu tytoń chwycił żar, a on zaciągnął się dymem głęboko i łapczywie. Zesztywniałe palce dygotały, nie potrafił nad tym zapanować, ale cieszył się smakiem i zapachem, jaki wypełnił mu płuca.

Dźwięk gongu przestraszył go i wybił z rytmu. Kobiecy głos z megafonu w końcu wypowiedział słowa, na które czekał. Natchniony nimi wpatrzył się w linię horyzontu. Samolot już było widać, na razie jako rozbłyski lamp pozycyjnych, ale to wystarczyło, by mógł uznać czekanie za zakończone.

Nasłuchiwał w skupieniu, zaciągając się co chwilę. Już dobiegało go huczenie, już widział wyłaniający się z ciemności zarys kadłuba. Samolot dotknął ziemi, wizg ślizgających się opon przeszył ciszę, stracił maszynę z oczu i słyszał tylko silniki na odwróconym ciągu. Dreptał w miejscu, jakby teraz właśnie jego zniecierpliwienie osiągnęło apogeum. Wyrzucił niedopałek. Samolot kołował, słyszał go i widział poruszenie wewnątrz hali przylotów, widział taksówkarzy pośpiesznie płacących za kawę i rozbiegających się ku samochodom.

Kołysał się na przemarzniętych stopach, gdy jego komórka zagrała opętaną salsę. Nerwowo szarpał się z ciasną kieszenią. Jego oczy promieniały, kiedy na ślepo trafił palcem w zieloną kropkę.

– Grzesiu, gdzie jesteś? – telefon przemówił kobiecym głosem.

– Na wprost wyjścia – odpowiedział pośpiesznie, ledwo panując nad podnieceniem.

– Grzej samochód – usłyszał. – Nie chcę marznąć.

Posłusznie zanurzył się między rzędami pojazdów. Dotarł do swojego auta, starając się nie widzieć, jak żałośnie prezentuje się na tle lśniących sąsiadów. Otworzył oporny zamek i wsiadł. W środku było jeszcze zimniej niż na zewnątrz, prawie zaszczękał zębami.

– Zapal, skarbie! – powiedział półgłosem zanim włoży kluczyk do stacyjki. Prośba została wysłuchana i silnik zaskoczył natychmiast, rozbrzmiewając rozklekotanym rytmem.

Włączył ogrzewanie, a potem przejrzał płyty w schowku, w końcu wybrał jedną i wsunął do odtwarzacza. Dźwięk zacinał się i przeskakiwał, zdenerwowało go to, kilka razy uderzył dłonią w deskę rozdzielczą, by w końcu z rezygnacją wyłączyć denerwującą kakofonię. Z trudem opanowywał pokusę spojrzenia na zegarek. To, co by zobaczył i tak nie miało już znaczenia.

Usłyszał stuk obcasów. Była już blisko. Wysiadł, bez słowa wziął od niej bagaż. Kiedy otwierał bagażnik, mościła się już w fotelu i zapinała pas.

Trzasnął klapą i zajął miejsce obok niej. Patrzyli na siebie bez słowa, aż w końcu ona dotknęła jego dłoni.

– Jedziemy – powiedziała stanowczo.

Ruszył tak jak lubił. Ostro, z lekkim poślizgiem, w którym nie było nic przypadkowego. Wysłużony samochód jakby zatęsknił za latami świetności, przemykając przez parking i przyciągając zdumione spojrzenia taksówkarzy.

– Greg – powiedziała karcąco – wieziesz matkę dzieciom.

Spojrzał na nią zagniewany. Chyba chciał coś powiedzieć. Uprzedziła go.

– Wariacie, patrz przed siebie – poprosiła.

Uśmiechnął się. Zahamował przed czerwonym światłem.

– Widziałem dziś w telewizji Romka – powiedział.

– Ja go widziałam na jawie – wzruszyła ramionami. – Co mówił?

– Był przeciw.

Parsknęła śmiechem. Patrzył na nią uradowany. Otarła zabłąkaną łzę i rzuciwszy spojrzenie przed siebie przywołała go do porządku.

– Zielone!

Ruszył. Pokonał łuk i rozpędzał się, zmuszając silnik do wysiłku. Poczuł jej dłoń na swoim udzie. Śmiałą, żarliwą, wiedzącą czego chce. Skupiony na wyprzedzaniu jakiegoś marudera poczuł przy sobie zelżały zapach jej perfum.

– A ja jestem za – szepnęła do jego ucha, a wiedząc, że nie ma jak protestować, ugryzła go delikatnie.

– Przestań – poprosił bez przekonania.

Odsunęła się udając oburzenie.

– Nie to nie – mruknęła. – Robimy zakupy?

– Zakupy są w bagażniku.

– Cudownie – ożywiła się. – Co na kolację?

– Zobaczysz.

– Zobaczę – zgodziła się bez protestu. – Gadaj co z magisterką.

– Posuwa się – w jego głosie była niechęć.

– Nie chcesz o tym mówić? – spytała.

Znowu zatrzymał się na czerwonym i wystukiwał na kierownicy szalony rytm.

– Chcę i nie chcę.

– Grzesiu, ty wieczna zagadko – pogłaskała go czule po włosach. – Chciej!

Minął ułamek sekundy, nim dodała posłusznie.

– …proszę.

Westchnął.

– Mam już ponad połowę – zaczął niezdecydowany, ruszając tak gwałtownie, że aż wcisnęło ją w oparcie. – Mnie się podoba, ale Gorzka nie jest zadowolona.

– Od tego jest promotor – pouczyła go. – I nie mów o niej Gorzka. Przynajmniej nie przy mnie.

Spojrzał na nią ukradkiem, badając, na ile szczera jest jej lojalność.

– Profesor Gorzkiewicz – powiedział z naciskiem – ma zastrzeżenia. Na szczęście akceptuje tezy.

– Kupiłeś wino? – przerwała mu.

– Czerwone katalońskie.

– Grzeczny chłopiec – uśmiechnęła się. – Mów dalej.

Milczał udając skupienie. Kręcił głową, rozglądał się po zatłoczonym rondzie, szukał okazji, by wskoczyć w potok pojazdów. Poczekała aż ruszy.

– Mów, Greg. Słucham.

Znowu westchnął.

– Profesor Gorzkiewicz – przełknął głośno ślinę – uważa, że niestosowne jest pisanie o rzeczach centralnych felietonowym stylem. Wypaliła coś takiego na seminarium przy połowie roku.

Roześmiała się głośno.

– Znam twój styl, Greg. Mów co chcesz, Iwonka trafiła w sedno.

– O rany – żachnął się. – Nie będę pisał na kolanach tylko dlatego, że jesteście zakochane w tej samej legendzie. Wy widzicie martyrologię, ja bałwochwalczy kult. Może pora otworzyć wam oczy.

– Okulista z bożej łaski – śmiała się, ale w jej głosie pojawiło się napięcie.

– Zmieńmy temat – zaczynał być zły.

– Jeszcze nie – spoważniała. – Spodziewasz się trudności na obronie?

– Nie sądzę – znowu stali pod czerwonym światłem. – Gorzkiewicz może stroić fochy, ale wie, że nie odwalam chały. Obawiam się recenzji.

– Czyjej?

– Nie wiem – pokręcił bezradnie głową.

– Iwonka wie? – była stosownie dociekliwa.

– Pewnie wie, ale nie puszcza pary z gęby.

– Nie obawiaj się – spróbowała go pogłaskać, ale uciekł spod jej dłoni. – Gorzkiewicz jest gorzka, ale nie pozwoli zrobić ci krzywdy. Dasz przeczytać?

– Nie – powiedział bez zastanowienia.

– Czemu? – popatrzyła na niego zdziwiona.

– Bo to moja praca, nie nasza.

– Tylko twoja – nie rozumiała.

– Nie – był stanowczy. – Bo kiedy ją przeczytasz, nie odmówisz sobie długiego komentarza. A ja wezmę sobie twoją przemowę do serca i kilka akapitów zmieni się albo zniknie. I to już nie będzie moja praca, a nasza.

Wiedziała, że przekonywanie go będzie marnowaniem czasu i że tylko go rozzłości. Nie chciała tego, mając w perspektywie kolację z katalońskim winem.

– I tak ją przeczytam, przecież wiesz – to było nielojalne, ale potrzebowała rewanżu.

– Wolałem nie wiedzieć.

– Teatrologia zaliczona? – zmieniła temat, nie zmieniając go ani na jotę.

– Zaliczona – jego głos złagodniał.

– Pochwal się – prowokowała

– Pięć.

– Fiu – była pełna niekłamanego podziwu – Jestem z ciebie dumna.

– Fiu? – spojrzał na nią podejrzliwie – Nie maczałaś w tym palców?

– W czym? – nie rozumiała albo dobrze udawała.

– W tej piątce.

= Nie, Grzesiu – spoważniała. – Nie maczałam. Skąd to pytanie?

– Terasiński to twój kumpel, myślałem…

– Źle myślałeś – ucięła sucho.

Minął kwadrans, kiedy zjechali z ruchliwej drogi. Wąską, senną uliczką sunęli powoli po grzbietach wyślizganych kocich łbów. Mikre światła latarni wyławiały z ciemności dachy i kominy, rozsiewające wokół zapach drewna palącego się w kominkach. Skręt, wyboista prosta, znowu skręt. Zatrzymał się przed ciemnym i pustym budynkiem. Popatrzył na nią ponaglająco i kiwnął głową w stronę ciężkiej, kutej bramy.

Zrozumiała, zaskoczona swoim roztargnieniem. Dłuższą chwilę przetrząsała torebkę. Chciał zapalić lampkę, ale powstrzymała go gestem. Już miała w ręku pilota, wyczuła pod kciukiem przycisk i nacisnęła go.

Brama drgnęła bezgłośnie, a żółte światełko na płocie mrugnęło porozumiewawczo. Razem z bramą ruszyła mozolnie ku górze roleta garażowych drzwi. Czekali cierpliwie, wpatrzeni w otoczony iglastymi krzakami podjazd.

Wrzucił bieg, zręcznym manewrem wjechał do pustego garażu. Jeszcze jedno naciśnięcie przycisku i bramy rozpoczęły powrotny ruch. Czekali, aż stukną u kresu swojej drogi.

Pochylili się ku sobie powoli. Całował ją, najpierw leniwie, po chwili już bez opamiętania. Poddała mu się, czuła jego łapczywy dotyk, słyszała swoje serce bijące coraz szybciej. Zdecydowanym ruchem wsunęła dłoń między ich twarze.

– Jestem głodna – szepnęła, ale on nie usłuchał, próbował znowu odnaleźć jej usta.

– Wariacie, jestem głodna – odsunęła się od niego.

– Jasne – powiedział, jakby przebudzony ze snu. Wysiedli z samochodu, w półmroku otworzył bagażnik i zaczął wypakowywać wypchane zakupami plastikowe torby. Wkładał ich uchwyty w jej dłonie, na koniec chwycił rączkę walizki i zatrzasnął klapę.

– Prowadź – powiedział.

Poprowadziła. Otworzyła ciężkie, stalowe drzwi i krętymi schodkami poszła na górę. Szedł za nią, przyglądając się jej łydkom.

Dotarli na parter. Ułożyła torby na podłodze.

– Poczekaj, włączę ogrzewanie.

– Włącz – uśmiechnął się. – Poczekam.

Zdjęła buty i kożuszek i niepotrzebnym truchtem pobiegła do przedpokoju. Patrzył za nią nie roniąc ani jednego jej gestu. Poruszała się niemal tanecznie, a kiedy stanęła przed rozświetlonym panelem, chłonął jej sylwetkę i ruchy smukłych palców obracających pokrętła. Musiała poczuć jego spojrzenie, bo odwróciła się ku niemu z uśmiechem.

– Greg, kolacja! – upomniała go.

– Oczywiście, pani profesor – w jego głosie był przekąs i życzliwa gotowość. Zdjął kurtkę i buty, zebrał z podłogi rozrzucone torby i słysząc za sobą jej kroki wkroczył do kuchni.

Usiadła w wiklinowym fotelu i przyglądała się, jak wypakowuje produkty.

– Zrobisz mi herbaty? – poprosiła.

Błyszczały jej oczy i nie potrafił tego przeoczyć. Nalał wody do czajnika, włączył go, wyjął ze zmywarki kubek i zajrzał szafki. Przesuwał hałaśliwie blaszane pudełka, znalazł właściwe, wydobył z niego saszetkę, jak cyrkowiec podrzucił ją tak, aby wylądowała w kubku.

– Brawo, brawo – klasnęła kilka razy w dłonie. – Zabieraj się za spaghetti.

– To miała być niespodzianka – powiedział z wyrzutem.

– Nie była nią od chwili, kiedy zobaczyłam zawartość toreb – uśmiechnęła się.

Nalał wrzątek do kubka i przykrył go spodeczkiem. Znalazł cukiernicę, kelnerskim gestem postawił go na stole i piruetem sięgnął po parujący kubek.

S’il vous plaî

Merci – nie odrywała od niego wzroku – Kwitniesz. Cóż to się stało?

Nie odpowiedział. Posłodziła herbatę i patrzyła, jak zabiera się do pracy, jak włącza kuchenkę, ustawia garnek i rondel, kroi cebulę, czosnek i pomidory. Lubiła ten widok. Lubiła zapachy, jakie po chwili wypełniły całe pomieszczenie. Popijała herbatę powoli, a każdy łyk napoju zmywał z niej wysiłek czekania na tę chwilę.

– Co u Kamili? – spytała.

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Dobrze.

– Wraca do formy?

– Tak. Już sama chodzi.

– Zadowolona z rehabilitanta?

– Bardzo. Tchnął w nią nadzieję.

– Mówiłam, że tak będzie.

– Mówiłaś – przytaknął.

– Kamila straci rok?

– Chyba tak. Dziekan raczej nie ustąpi.

– Szkoda. Mogę pomóc – spytała, nie stwierdziła.

– Nie, nie rób tego.

– Jak chcesz – uspokoiła go. – Będzie trenować?

Spojrzał na nią nie rozumiejąc.

– Czy Kamila wróci do treningów? – upomniała go.

– Wykluczone.

– Pogodziła się z tym?

– Prawie.

– Prawie? – ze zdumienia uniosła brwi.

– Bo wszystko jest OK, dopóki nie odwiedzą jej psiapsie z klubu i nie zaczną opowiadać o zawodach.

– To wywal je na zbity pysk – zdziwiła swoją dosadnością.

– Niby jak miałbym to zrobić – odpowiedział, jakby wziął jej słowa poważnie.

– Ustaliliście termin ślubu? – spytała pomiędzy kolejnymi łykami.

– Wstępnie – próbował ukryć niechęć, ale usłyszała ją w jego głosie.

– Na kiedy? – przeciągała strunę, ale chciała to wiedzieć.

– Na czerwiec – obrócił się do niej plecami, jakby nie życzył sobie, by widziała jego oczy.

Chciała wiedzieć więcej, ale on nie chciał więcej mówić. Rozumiała to.

– A co u Romka? – to był jego rewanż. Wiedziała to doskonale. Sama podjęła tę grę i nie mogła się wycofać.

– Źle – odparła.

– To znaczy?

– Przerzuty. Czeka go powtórka chemii.

– Jak to godzi z pracą?

– Praca ponad wszystko – westchnęła. – Taki typ. Zawsze na posterunku.

Wrzucił na patelnię mielone mięso i mieszał je energicznie.

– A jak w domu?

– Jeszcze gorzej.

– Awantury?

– Drze się bez przerwy. Wszystko go drażni, wszystko mu przeszkadza.

– A dziewczyny? Jak to znoszą?

– Zobojętniały.

– Wiedzą o jego stanie?

– Domyślają się.

– Nie powiedzieliście im?

– Nie.

– Czemu? – był już gotów do dyskusji. – Powinny wiedzieć.

– Greg, co jeszcze twoim zdaniem powinny wiedzieć? – zaatakowała go z impetem, którego się nie spodziewał.

Poczuł, że wkroczył na zakazane terytorium.

– Rokowania? – uchylił się niezdarnie, niepewny, czy nie rozdrażni jej jeszcze bardziej.

– Nie wiem.

– Jak to nie wiesz?

– No nie wiem – prawie krzyknęła. – Romek nie spowiada mi się, a ja wiem tylko to, co on chce powiedzieć.

– A co chce mówić?

– Że mam się nie martwić i że w razie czego jesteśmy zabezpieczeni.

– Przykro mi – zabrzmiało nieszczerze, ale było wygodne. – Jak dziewczynom idzie nauka?

– Zaliczyły pierwszy semestr.

– Widziałem dziś Romka w telewizji – powtórzył się bezradnie.

– Greg, możemy już skończyć tego seta? – chociaż tego nie chciała, zabrzmiało to opryskliwie.

Chwilę ważył w myślach różne riposty, ale im dłużej milczał, tym bardziej wiedział, że musi jej ulec.

– Otworzę wino – powiedział wymijająco.

– Otwórz – uznała to za propozycję rozejmu.

Wyjął ze zmywarki dwa pękate kieliszki. Szukał korkociągu, otwierał na ślepo różne szuflady, aż w końcu cierpliwym gestem wskazała tę właściwą. Przyglądała się jego dłoniom, kiedy wkręcały w korek błyszczącą, stalową spiralę. Przyglądała się napięciu na jego twarzy, kiedy wyciągał korek.

Napełnił kieliszki, jeden postawił przed nią w uniżonym geście, drugi zatrzymał w dłoni i wrócił do patelni.

– Zaraz będziemy jeść – powiedział i ucieszył ją tą wiadomością. Była tym głodniejsza, im bardziej natarczywy był zapach dobiegający jej nozdrzy.

Zdjął z kuchenki garnek, odcedził makaron i z wprawą nałożył na talerze. Podniosła się zza stołu i odszukała w zmywarce parę łyżek i parę widelców. Zrobiła to w samą porę, bo już ustawiał na stole naczynia.

– Smacznego – powiedział dumnie,

Przez kilka minut jedli w milczeniu. Przerwał je pierwszy.

– Jak sprzedaż domu?

Podniosła na niego pełne obawy spojrzenie.

– Agent znalazł kogoś, kto chce wpłacić zadatek.

Zaskoczony i zdumiony zamarł z widelcem opartym o dno łyżki.

– Kiedy? – spytał.

– Nie wiem, czy w ogóle – odparła. – Mam się z nim spotkać jutro.

– A jeśli tak, to kiedy? – nalegał.

Milczała zakłopotana.

– Kiedy? – był uparty.

– Jak najszybciej – odpowiedziała cicho.

– To znaczy?

– Greg, jak najszybciej. Jeśli da się to zrobić w tydzień, to w tydzień. Potrzebujemy z Romkiem pieniędzy na dom w Warszawie. Wiesz przecież…

– Czyli… – spojrzał jej w oczy tak, że wolałaby tego nie widzieć – … to może być nasze ostatnie spotkanie tutaj?

Po co pytał? Przecież wiedział.

– Nie wiem, Grzesiu – chciała, żeby jej głos brzmiał spokojnie.

Wstał i z kieliszkiem w ręku zaczął spacerować między stołem a drzwiami.

– I co potem? – wypalił z pretensją. – Hotel? Pensjonat za miastem? A może mieszkanie moich starych? Albo hotel asystencki? A może Romek wynajmie ci kawalerkę na konsultacje z czarującym podopiecznym?

Milczała. Chciała przeczekać jego wybuch. Bała się, że cokolwiek teraz powie, wróci do niej kolejnym oskarżeniem.

– Jak ty to widzisz? Jak ty to sobie wyobrażasz? – kłamał pytając, bo wcale nie chciał tego wiedzieć. Chciał, żeby coś powiedziała, chciał ją uczynić odpowiedzialną za wszystkie złe słowa, jakie zamierzał rzucić jej prosto w oczy.

– Przecież Romek nie będzie ministrował po wsze czasy – mówił rozgorączkowany, widząc, że milczy zacięta i nieruchoma. – Przecież wrócicie tutaj, ty na profesurę, on do swoich udziałowców. Pójdziecie do bloku? Będziecie od nowa szukać domu? Czujesz to? Przecież nie zostaniecie w Warszawie, to bez sensu, życiowa prowizorka – wierzył w to co mówi, musiał myśleć za nich, skoro oni nie potrafili pomyśleć o sobie.

Zamilkł, walcząc z przyspieszonym oddechem.

– Nie wrócimy tutaj – powiedziała. – Masz rację, Romek będzie miał posadę do najbliższych wyborów, a być może…

– Być może? – ponaglił ją.

– Być może nie dożyje do końca kadencji – powiedziała to, choć chciała wierzyć, że te słowa powiedziały się same.

Wrócił do stołu i usiadł, z wysiłkiem chwytając każdy haust powietrza.

– Grzesiu, spokojnie – poprosiła, dotykając jego dłoni. – Daj wytchnąć sercu.

Posłuchał. Siedział znieruchomiały i milczący, błądząc wzrokiem w slalomie talerzy i kieliszków.

Zaczęła mówić z obawą w głosie.

– Ja też tu nie wrócę. Ewelina i Karola też nie. One już wybrały, a ja wiem, że wybrały rozsądnie. Chcę być blisko nich. To moje córki, zrozum. Doczekasz się własnych dzieci i doświadczysz tej oczywistości, jaka teraz jest we mnie. Jestem coraz starsza. Już pożegnałam się z tym miastem i tym uniwerkiem.

– I ze mną – wpadł jej w słowo.

Popatrzyła mu w oczy.

– Z tobą nie pożegnam się nigdy – zaakcentowała ostatnie słowo.

– Ależ ty lubisz patos – kpił. – Już mnie pożegnałaś. Szkoda, że dowiaduję się o tym dopiero teraz.

– Greg, proszę – wcale nie prosiła, żądała i rozkazywała. – Pytasz, jak to sobie wyobrażam. Powiedz, jak ty to sobie wyobrażasz. Za pół roku będziesz żonaty, zamieszkasz z Kamilą, będziesz miał z nią dziecko, gdzie tu jest miejsce dla mnie? Teraz mogę czasem przyjechać na kilka dni, ale jak długo można to ciągnąć?

– Rzucasz mnie? – zaczął znowu jeść, chociaż każdy kęs uwierał i przeszkadzał.

– Greg, odmieniłeś mnie. Tchnąłeś we mnie energię, uświadomiłeś taką mnie, o jakiej nie miałam pojęcia, nauczyłeś emocji, w które nie wierzyłam. To nie opuści mnie nigdy, wiesz to bez moich deklaracji. Ale wiemy, że to wszystko jest nieprawe. Niegodziwe. Poszliśmy na to zaślepieni, ale nie tak ślepi, żeby wierzyć, że będzie z nas coś więcej, niż ukradkowe schadzki. Greg, przecież wiedziałeś – chwyciła jego rękę. – Nie zaprzeczysz!

Nie odpowiedział.

– Pora się budzić, Greg, karnawał się kończy. Może powinnam była cię uprzedzić. Przykro mi, stało się. Greg, proszę…

Nie wiedziała, o co go prosi, ale czuła, że to proszenie jest mu potrzebne, że jest nikłą namiastką zadośćuczynienia, którego domagał się milcząc.

– Nie zapomnę cię nigdy – jakżeż pusta była ta deklaracja. Miał rację, lubiła patos, ile razy na seminariach rozprawiała o zanikającym kunszcie wzniosłości. – Niczego nie przekreślam.  Pewnie nieraz nasze drogi się przetną. Chcę tego.

Zamilkła. Dawała mu czas, którego potrzebował, aby nadać jej słowom własne znaczenia.

– Ale nawet jeśli to jest nasz ostatni raz… – ta pauza była w jej scenariuszu – …to niech będzie piękny.

Wstał milczący i obojętny. Poszedł do holu, chwilę szukał czegoś w kieszeniach kurtki, przesadnie spokojnym krokiem zbliżył się do balkonowych drzwi, rozsunął zasłony i wyszedł na oszroniony taras. Usiadł na kamiennym stopniu, wyciągnął z paczki pomiętego papierosa, płomień zapalniczki na chwilę oświetlił skrawek ogrodu. Zaciągnął się mocno i poczuł, jak ona, stojąc za jego plecami, kładzie mu dłonie na ramionach.

– Grzesiu… – szepnęła – to się musiało stać.

Miała rację. Wiedział to aż za dobrze, a mimo to było w nim zagniewane dziecko, które właśnie teraz chciało bić i kopać na oślep. Usłyszał, że odwróciła się od niego i wróciła do domu. Poczuł zawód, żądał od niej tłumaczeń i przekonywania. Nie wiedziała tego? Nie wyczuła?

Wróciła. Zarzuciła mu na ramiona kurtkę i otuliła go troskliwie. Zanim zdążył zaprotestować, przykucnęła obok.

– Greg, jutro o dziesiątej przyjedzie agent z kupcem.

– Rozumiem – kiwnął głową, przyglądając się rozżarzonemu papierosowi.

Chciała dodać coś jeszcze, ale jego odpowiedź wybawiła ją od dalszych uzasadnień.

– Chodź, skończmy kolację – podniosła się i wyciągnęła ku niemu dłoń.

– Już mi nie smakuje – mruknął.

– Ale mi smakuje – uśmiechnęła się przekornie. – Jak wszystko, co gotujesz. Chodź, proszę.

Zgasił papierosa w kamiennej donicy i po sekundzie wahania zostawił w niej niedopałek. Wiedział, że ona to widzi i czekał na jej reakcję. Wyczuła, że prowokuje ją i nie pozwoliła na to.

–  Chodź – pociągnęła go za ramię. – Marznę.

Poszedł za nią, układny i posłuszny. Poczekała, aż wejdzie, zamknęła drzwi i zasunęła zasłony. Kiedy odwróciła się, zobaczyła go dolewającego wina do obu kieliszków. Nie zaprotestowała. Już nie miała odwagi protestować przeciw czemukolwiek.

Kończyli posiłek jak obcy w dworcowym barze. Chciała powiedzieć coś pochlebnego o jego kucharzeniu, zasłużył na to, ale obawiała się, że w mgnieniu oka przenicuje każde jej słowo. Czuła też, że milczenie jest dla niego zbawienne, choć sam tego nie przeczuwał.

Pustka talerzy zaskoczyła ich. Zostały im tylko ponownie napełnione przez niego kieliszki. Szumiało jej w głowie, męczący dzień i wczesna pobudka nie mogły jej ujść na sucho. Alkohol robił z nią co chciał, bała się, że zaraz zabraknie jej siły, by walczyć dalej z nadciągającym znużeniem.

– Ogarniesz to? – spytała. – Pójdę pod prysznic, może mnie orzeźwi.

Kiwnął potakująco. Znowu dolał sobie wina, butelka była już pusta. Widziała w tym jakąś ostentację, jakby chciał pokazać, że jest twardszy od niej.

Patrzył na nią, kiedy wypakowywała z walizki szlafrok i ręczniki. Wiedział, że biały jest dla niej, a czarny dla niego i widział, że zabrała ze sobą oba. Kiedy zniknęła mu z oczu, nasłuchiwał jej kroków na schodach.

Oparł głowę na rękach. Trwał tak, sam nie wiedząc jak długo, jego wewnętrzny zegar to stawał, to znów gnał przed siebie. Mimowolnie ziewnął i to przywróciło go rzeczywistości. Wstał, opłukał naczynia i zaczął sprzątać.

*   *   *

Stała w strugach gorącej wody, czekając, aż zmyje z niej wszystko, czego się bała od dnia, w którym telefon agenta dopadł ją w środku nudnych ćwiczeń z nudnymi studentami pierwszego roku. Podniecony głos w słuchawce oznajmiał jej, że znalazł się kupiec, zdecydowany bez dyskusji zapłacić zadatek. Ambitny szczurek, jak nazywała w myślach gorliwego pośrednika, nie rozumiał, czemu nie nagradza go swoją radością. Z lizusowską gorliwością tytułował ją „pani profesor”, a ona wypytywała, czy to pewne, czy to na pewno i tak od początku. Domagała się haczyków, wątpliwości, ale on gasił ją swoim entuzjazmem. Dała sobie dzień, potem drugi, na trzeci zniecierpliwiony agent zadzwonił do jej męża. Musiała tłumaczyć się nawałem zajęć, bała się, że będzie drążył i dociekał, ale skończyło się na wulgarnej reprymendzie. Już nie miała wyjścia. Mogła tylko załatwić sobie wolny tydzień, przełożyć konsultacje i zabukować bilet.

Starała się nie patrzeć w lustro, które pokrywało jedną ze ścian kabiny. Ilekroć tam spojrzała, widziała zmęczoną kobietę, której ciało było cieniem lat, które przeżyła nieświadoma, ile jest w nim przyciągania. Nie wierzyła w nie, a mężczyzna, któremu oddała swoje przywiązanie, nie umiał jej przekonać, że jest godne uwielbienia. Pogodziła się z tym, być może dlatego, że nie wiedziała, że może być inaczej. Tyle razy na swoich wykładach opowiadała o uczuciach, które wplatali w osnowę słów poeci, o ich muzach, o nienasyceniu i zatraceniu. Mówiła o tym z ogniem w oczach, którego zazdrościły jej oniemiałe studentki w pierwszych rzędach. Mówiła, choć nie rozumiała o czym.

A potem był Grzegorz i to wytłumaczyło jej wszystko.

Coś stuknęło za jej plecami. Zamknęła oczy w oczekiwaniu na jego dłonie. Dotknęły jej delikatnie i łagodnie. Poddała się temu dotykowi, ufna i bezwolna.

Niech sen trwa. Niech się śni. Niech nikt nie śmie jej budzić.

*   *   *

Niósł ją na rękach przez ciemny korytarz. Wtuliła się w niego, czując przez skórę każde drgnięcie jego mięśni. Ciągle nie otwierała oczu, domyślając się tylko, gdzie teraz są. Wiedziała, że zapalił świece, bo czuła ich zapach, zapach, który zawsze będzie ich zapachem. Piętnem ich nocy i świtów.

Ułożył ją w pościeli, z delikatnością, jakiej nie doświadczyła nigdy przed nim. Teraz dopiero otworzyła oczy, zobaczyła go nad sobą. Był piękny swoją młodością. Nie wstydziła się patrzeć na niego, nie wstydziła się jego wzroku na sobie. Objęła go mocno i przyciągnęła. Miała go tylko dla siebie. Bardzo chciała w to wierzyć.

– Mówiłam ci już, że nie powinieneś się zajmować niczym innym? – szepnęła.

– Wielokrotnie…

*   *   *

Obudził ją szum wody w łazience. Odszukała wzrokiem zegar – było kilka minut po ósmej. Przepowiedziała sobie wszystko, co miała do zrobienia przed przybyciem agenta i nie mogąc odeprzeć nagłej pokusy, zawołała w stronę łazienki. Nie usłyszał, więc krzyknęła jego imię jeszcze raz. Plusk ustał. Czekała wpatrzona w drzwi, by ujrzeć go przepasanego czarnym ręcznikiem. Uśmiechał się do niej uśmiechem, który przywoływała do siebie w bezsenne, straszne noce.

Jednym, desperackim ruchem zrzuciła kołdrę na podłogę. Jakżeż chciała teraz pieszczoty jego pożądliwego wzroku. Czekała na nią i każda sekunda tego czekania napawała ją lękiem, bo wyraz jego twarzy odmieniał się nie do poznania. Poczuła się tak, jakby nagle stanęła naga przed obcym mężczyzną.

– Karnawał się skończył – powiedział obcym, nieswoim głosem. Przez chwilę widziała jeszcze jego plecy, a potem wrócił szum wody.

Kiedy znalazła szlafrok, on już krzątał się w kuchni, a w łazience unosił się zapach płynu po goleniu. Zawsze bawiła ją zazdrosna zaciekłość, z jaką Grzegorz podkradał kosmetyki jej mężowi. Nie reagowała, kiedy żartował, że dzięki nieświadomemu sponsorowi będzie wabił ekskluzywną wonią koleżanki z roku. Chciała zobaczyć w tym coś niestosownego i nie potrafiła.

Teraz wydało się jej to wstrętne i obrzydliwe.

Umyła się szybko i ubrała. Chciała być już tam, gdzie Greg przygotowywał kawę i śniadanie. Zbiegła po schodach, zanurzona w zapachu jajecznicy na bekonie. Kiedy przekraczała próg, stawiał właśnie na stole talerze i kubki.

– Jestem głodna jak wilk – oznajmiła.

– Świetnie się składa – powiedział i usłyszała w jego głosie przymus.

Nałożył na talerze równe porcje. Nalała do kubków kawy i chciała pokroić bułki, ale wyjął jej z ręki nóż i zrobił to sam. Nie oponowała.

Jadł łapczywie, co chwila spoglądając na zegarek. Ignorowała to, ale gdy zaczął nerwowo postukiwać pustym kubkiem, nie wytrzymała.

– Śpieszysz się? – spytała.

– W sumie tak – zaskoczył ją niemile. – Skoro o dziesiątej masz agenta, to ja złapię Gorzką na konsultacjach.

– Rozumiem – zniosła to dzielniej, niż przypuszczała. – Wobec tego proszę notes.

Czekał na to. Podsunął jej oprawioną w skórę książeczkę. Wzięła ją do ręki, wstała i nie śpiesząc się wyszła do przedpokoju. Wyjęła okulary z torebki od wczoraj wiszącej na poręczy. Założyła je i powolnym krokiem dotarła do salonu. Usiadła na skórzanej kanapie i rozwarła kartki tam, gdzie były założone automatycznym ołówkiem.

Przebiegła wzrokiem przez rządki starannego pisma. Czytała uważnie, nie roniąc żadnego znaku. Wiodła ostrzem ołówka przez kolejne wiersze, stawiając kropki na prawym marginesie. Zatrzymała się dłużej przy wierszach z godzinami. Nie potrafiła ich odjąć, musiała pomóc sobie licząc na palcach. Sprawdziła własny wynik z tym zapisanym na kartce. Były identyczne. Potem ołówek zaczął wędrować z ku górze, z każdym rządkiem przesuwając się nieco w lewo. Wszystko się zgadzało. Zamknęła notes.

Wróciła do przedpokoju. Czekał tam już na nią, ubrany, z kluczykami od samochodu w ręku. Przykucnęła przy torebce. Drżącymi palcami odliczała banknoty. Przeliczyła je dwa razy, uważnie i w skupieniu. Złożyła plik na pół i wsunęła pod okładkę notesu.

Kiedy wstała, czekał z wyciągniętą dłonią. Włożyła w nią notatnik.

– Pa – powiedział.

– Pa.

Zbiegał już po schodach, kiedy w torebce odnalazła pilota. Wsłuchiwała się w odgłosy z piwnicy, aż uspokoił ją pomruk otwierającej się bramy w kontrapunkcie z jazgotem rozrusznika.

Sławomir Wernikowski – Przylot
QR kod: Sławomir Wernikowski – Przylot