Dopiero co
Zatrzymuję się w przejściu
pasaż wyludniony
połykam ostatni cug
nim na pęczki wrócą
Próbując znaleźć wyjście
stoję nieruchomo
na ruchomych słowach
chwytam pierwszą lepszą literkę
sekundę – znowu zwiała
Niegdyś wiedziałam
że to mój czas
teraz łapię cudzy
Anons
Przy kubku kakao
czytam wydrukowane imię
na jutrzejszym nekrologu:
Zrodzona z i dla
potrzeby ciepłych uczuć
zapadła się w sobie.
Zwykle najdłużej jest najkrócej
pomyślałam, więc
krechą półtorej tego co zwykle,
chybił trafił
podwielokrotność
wyszarpałam nocy dzień.
Umarliśmy oboje
– tylko mnie pochowano.
Innym razem
Piszę krótko, wylewnie nie umiem.
Romansuję z ciszą i pomijam myślnik
jako interpunkcję. Co więcej – aż mrużę oczy,
ale chcę podzielić się tym, jak mnie powito
z niedoczekania w kolejce po numerek.
Było zimno i nie mogłam wydobyć z siebie
głosu, by przypomnieć, że nie czuję powietrza.
Patrzyłam długo i przenikliwie do następnego razu,
kiedy to zapłakałam, jednak nikt nie usłyszał,
i ostatecznie kajtnęłam, ale nie tym razem i z innego powodu.
Masa upadłościowa
Gdy noc zmienia scenografię
potykam się o złamany cień
uciekam tam gdzie jestem niedostępna
i strząsam łzy z powiek
Bosym spojrzeniem patrzę
na zieleń pnącą się ku piekłu
w połowie źrenicy
Nie znajduj w sobie zgody
na narastanie myśli osiadłych na kartce
A kiedy wreszcie czuję zapach chleba
na odległość drogi do domu
przepoczwarzam się
wprzód umierając
naprzód żyjąc
Jestem voltą
Wszystko ma dwie strony,
tylko ja żadnej.
Wbrew wszystkiemu,
ponad niezrozumienie,
poszukuję tyle samo
ekspresji wiosny –
obraz zdalny.
Noc namacalna,
dzień wpycha się pod powieki –
zbliżenie.
Słyszysz?
Wierzby rozpuściły warkocze.