Niedokończony żaglowiec
Pomimo że uczęszczali do tej samej szkoły, poznali się dopiero w Ognisku na Starej. Młodszy o rok Zdzisiek mieszkał w sąsiedztwie, na leżącej nieopodal ulicy Świętojerskiej. Jeden z pięciorga rodzeństwa, które dzieliło dwupokojowe mieszkanie w bloku. Do tego ojciec lubiący, po całym dniu pracy, zajrzeć do kieliszka i ledwie wiążąca koniec z końcem matka. Całodzienny rwetes i tupot nóg. Między podwórkiem a przedpokojem. Między klatką schodową i kuchnią albo sfatygowanym ze zmęczenia salonem.
Kiedy Zdzisiek wchodził pierwszy raz do mieszkania Janusza, uderzyła go przejmująca cisza i panujący porządek. Było w tym coś onieśmielającego, do tego stopnia, że z trudem stawiał kolejne kroki. Z pokoju dochodziło miarowe tykanie zegara. Wewnętrzny mechanizm obracał się powoli, przesuwając wskazówki. Czas nagle spowalniał i zakrzywiał się na krawędzi stołu. Minuty opadały leniwie, tworząc rozlewisko pośrodku pokoju. W centralnym miejscu stał zacumowany statek. Dumny trójmasztowiec skierowany dziobem w stronę okna odbijającego ostatnie promienie popołudniowego słońca.
Chłopcy pochylili się w skupieniu i drżącymi z przejęcia dłońmi dopasowywali brakujące elementy. Kotwica, żagle, okrętowe liny. Statek był pokaźnych rozmiarów i miał dwa pokłady. Po obu burtach, z małych okienek strzelniczych wystawały ustawione równo armatnie lufy. Dziób zdobił galion przedstawiający mityczną syrenę. Na mostek wchodził kapitan i wydawał polecenia załodze. Szalupy w dół! – krzyczał. Po chwili słychać było plusk wioseł przecinających toń oceanu. Kiedy łódki dobijały do brzegu, chłopcy wyskoczyli pierwsi i pokonywali ostatnie metry, brodząc po kolana w morskiej toni. Spieniona fala wypluła ich wątłe ciała na brzeg. Leżąc na ciepłym piasku, słuchali szumu morza a spoza przymrużonych powiek spoglądali na błękitne niebo, upstrzone lekkimi jak cukrowa wata chmurami. Po odległy horyzont ciągnął się nieprzebrany gąszcz tropikalnego lasu. Z odległej wioski dochodziły odgłosy afrykańskich tam-tamów.
Odgłos czyichś kroków dobiegł z korytarza. Drzwi niespodziewanie otworzyły się i w progu stanęła mama Janusza. Dwie siatki opadły ciężko na podłogę. Z opuchniętych stóp ściągnęła pantofle i przeszła do kuchni. Długi dzień dobiegał końca. Marzyła w tej chwili tylko o kąpieli. Wsparła się dłońmi o kuchenny kredens, czekając na wodę nastawioną w czajniku. Myślała o pracy, o niekończącej się i bezsensownej powtarzalności każdego dnia, o dziecku, które widuje tylko wieczorami. Woda zagotowała się. Napęczniały parą gwizdek wydał przenikliwy jęk. Chłopcy w tym czasie kończyli zbierać z dywanu niedokończone elementy żaglowca, odkładając je z namaszczeniem do blaszanego pudełka. Bez rufy i żagli wyglądał jak uszkodzony po burzy statek, który płynie bez celu, poddając się sile morskich fal. Galeon kończył ostatnią wyprawę i osiadł bezpowrotnie na mieliźnie regału.
Człowiek bez twarzy
W pokoju znajdował się kaflowy piec, obok którego stało starannie zasłane łóżko. Piec był zimny i przynosił ulgę, kiedy przykładało się do niego rozgrzane czoło. Na przeciwległej ścianie, tej z oknem, wisiało wielkie lustro, zza którego wystawał duży, plastikowy grzebień. Jak zwykle, co rano, ojciec powtarzał ten sam rytuał. Sięgał ręką w tamtą stronę i stojąc przed lustrem, zaczesywał starannie do tyłu lekko zwilżone włosy. Dłoń wędrowała po przerzedzonych kosmykach. Drobne kropelki wody zraszały palce i spadały na podłogę. Jego ruchy były zawsze tak samo pewne i szybkie, i paraliżująco obojętne. Kończył, odkładając grzebień na właściwe miejsce. Kątem oka spoglądał na chłopca, który spał jeszcze odwrócony plecami. Potem wychodził do kuchni i nastawiał wodę w czajniku.
Ogorzała, wysuszona dłoń poruszała powoli łyżeczkę, którą przed chwilą wsypano cukier do szklanki herbaty. Chłopiec, który obudził się przed sekundą, nasłuchiwał dźwięku metalu uderzającego o brzegi szklanego naczynia. Pełnym ciekawości wzrokiem wędrował po ścianach pokoju, upstrzonych zakurzonymi obrazkami świętych, by spocząć na pokrytej pajęczyną doniczce. Po chwili odrzucał kołdrę, odbijał się od łóżka i siadał przy stole, po którego środku ojciec stawiał patelnię z parującą jajecznicą. Jedli w milczeniu, przyglądając się sobie z uwagą.
Niewielki, kryty papą, parterowy dom ojca położony był na końcu nieutwardzonej drogi. Tutaj dramatycznie urywało się miasto, jakby komuś zabrakło nagle pomysłów i w pośpiechu przerwał planistyczną pracę, zostawiając wkoło wielki nieporządek. Bałagan, rozgardiasz, opuszczenie – takie słowa przychodziły na myśl, kiedy szło się wzdłuż położonych przy ulicy domostw. Można było odnieść wrażenie, że sam Bóg zapomniał o tutejszych mieszkańcach, którzy z podejrzliwością przypatrywali się każdej nieznajomej twarzy. Mieszkańcach, których nastrój wyznaczały następujące po sobie pory roku.
Bo jeśli jesień przynosiła z dżdżystymi porankami zgryzotę i melancholię, to lato dawało nadzieję i ulgę. Dzieciaki kopały szmacianą piłkę pośrodku pylistej drogi, dokazując radośnie, podczas gdy dorośli wyczekiwali ustąpienia popołudniowego skwaru. Szykowali się, aby z nadejściem wieczoru wylec z domów i zawładnąć ulicą. Zdawało się, że jest to najważniejsza część dnia, na którą wielu czekało z narastającą niecierpliwością, wierząc, że wydarzy się coś szczególnego. Coś, czego istotę dojrzeć można tylko spoglądając przez grube dno butelki wódki.
Chłopiec zapamiętał, że tamtego wieczoru ojciec mówił coraz głośniej, próbując na siłę przekrzyczeć włączony telewizor, a jego słowa grzęzły w mętnym świetle żarówki i gryzącym oczy papierosowym dymie. Nie wytrzymał. Wybiegł z domu i wyhamował dopiero przed ścianą lasu. Miał szybki i niespokojny oddech. Wpatrywał się w czarną dal, nasłuchując odgłosów dochodzących spośród ciemnej gęstwiny. Potem odwrócił wzrok i czekał, aż ojciec stanie w progu drzwi, żegnając czule ostatniego gościa. Jego sylwetka była wyraźna, odcinała się ostro w świetle dochodzącego z wewnątrz światła. Kontury ciała rzucały długi cień, w którym niknęła twarz mężczyzny.
Twarz, którą trudno sobie wyobrazić. Człowiek, którego trudno opisać. Nie ma nic. Dosłownie. Żadnych listów, zdjęć, wspomnień. Nie ma niczego, co stanowiłoby jakikolwiek ślad. Człowiek schowany w cieniu. Odwrócony plecami do światła. Zatarty, zakopany, wyrzucony z pamięci.
Tamto lato było jedynym, które spędzili razem. Do wyjazdu popchnęła go matka, choć opierał się strasznie i szukał wymówek, żeby zostać w domu. To z tamtego wyjazdu pozostała mu pamiątka w postaci zegarka, który, jak opowiada Piotrek Malak, miał zawsze przy sobie. Zegarek, który znalazł w kuchennym kredensie, wybrany spośród wielu innych podobnych mu przedmiotów. Zegarek, który nosił potem zawieszony na metalowym łańcuszku, zaczepionym na poprzeczce od urwanego paska. Zegarek, który wyglądał trochę, jak ze śmietnika. Zegarek, który był totalnie wytarty, bo choć z początku był posrebrzany, to później zrobił się miedziany. Zegarek po ojcu. Zwykły, męski zegarek na rękę.
Pisana przez wiele lat biografia Janusza Rołta, legendarnego perkusisty Brygady Kryzys, Armii i Lecha Janerki, to poetycka opowieść nie tylko o muzyce i życiu w latach 70. i 80. w PRL, ale też refleksja nad ulotnością i przemijaniem, o tym co nieuchwytne, duchowe.
Marcin Szubarczyk Nie dla nas szum samochodów
50. publikacja wydawnictwa papierwdole i Katalog Press w serii Anarchonarracje pod redakcją Jacka Żebrowskiego
Londyn-Kraków-Wrocław 2023