Nie mów wszystkiego

Na zewnątrz wciąż poniedziałek,
w środku sobota i trwa katastrofa.
Istniejemy pozornie w poniedziałku,
jesteśmy uśmiechniętym mistrzem kamuflażu.
Przydałby się rym i rytm, to wiele ułatwia,
wciąż jednak trudno stwierdzić czy to opera buffo czy tragedia.
Jesteśmy tylko biednymi przelotnymi faktami.
Dusza boli tym bardziej, im bardziej jej nie ma.


O zmierzchu

Znowu ta stara śpiewka, że nie chce się dorastać
Do nocy, która staje się domem, rozstajem,
Zabierającym nas daleko w sen. Głucha miłość.

Znowu koncert.
Patrzysz skupiony na scenę.
Inne spojrzenia są jak ślizgawka.

All becomes alive, gra Wadada,
i naprawdę przez cud muzyki
jesteś tam ze mną.
Z uszami pełnymi jazzu widzę, czego nie ma.
Otwieram oczy na ciszę.


Guta

Ćwiczył codziennie, zakładał twarze
i zdejmował jak ubrania.
Każdemu pokazywał inną.
Zły wygląd to tylko przesąd, mówił.

Umiał być ekonomem, ulicznikiem, hrabią.
Jedno spojrzenie wystarczyło, znikał,
jakby się zapadł pod wodę.

Te dwie były pszenno blond. Błękitne oczy starszej
już dawno zamieszkały w krainie melancholii,
młodsza stała się jej matką.

Prosił, tak ją prosił,
wracał za mur, wychodził, wracał.
Chodź, mówił, chodź, tam już kwitną kwiaty.
Mam karabin, uratuję nas.

Akurat to była niedziela, kręciła się karuzela.
W językach ognia zobaczył ich jasne włosy.


Krajobraz z dziurą w środku

Trafiasz na niego przypadkiem, może ktoś ci go polecił?
To nieważne, ważne, że przykuwa uwagę. Postanawiasz spenetrować
go dokładnie. Linia brzegowa, pozornie nieskomplikowana,
okazuje się poszarpana, ujawnia tak nieoczekiwane widoki,
że po pewnym czasie zaczynasz podejrzewać je o autokreację.
A jednak nie, są prawdziwe, tyle że każdy profil okazuje się inny.

Zwiedzasz więc, zwiedzasz i nagle trafiasz na krater.
Z drugim brzegiem łączy go tylko cienka, mocna linka.
Na przejście krateru trzeba dużo czasu i siły.
O jego zawartości badacze milczą.

Kiedy osiągasz drugi brzeg, odkrywasz nowe,
fascynujące krajobrazy; niczym nie przypominają tamtych,
ale mają równie intensywne kolory.
Droga w kraterze przebyta w milczeniu
jest izolowana. Czasem próbuje utworzyć nową odnogę.
Krajobraz stara się uczynić ją ślepą. Prowadzi cię nową.


Ratatouille

Kolaps to takie ładne słowo. I niebezpieczne.
Wsysa jak szarość i saksofon Hendersona.
Lejek zwęża się i im niżej jesteś,
tym trudniej wrócić.
Tyle odwagi w szczęściu jak psi ogon,
ile w krzyku, który może się wykrzyczeć.
To lepsze od plucia w lustro, ale ponosisz
ryzyko drwiny.
Za chwilę może mnie nie być,
ale szukam siły w krzyku i śmiechu
bez powodu. Bez uzasadnienia,
bez przerwy.

Elżbieta Lipińska – Pięć wierszy
QR kod: Elżbieta Lipińska – Pięć wierszy