Inna elegia
A teraz Antoni wypływa na pełne morze i wypływa w samych kapciach.
Wychodzi na klatkę schodową, w kieszeni zapalniczka oraz puste gilzy.
Na parapecie nie ma ani okruszka tytoniu, więc wachta trwać może
wieczność całą. Chyba że Antoni pomyśli sobie o porcie w Chile.
Dobił tam kiedyś na przekór komunie, kapitanom oraz armatorom.
Bo prawda jest taka, że w San Antonio nie mają dobrego latarnika,
a kamienica naprzeciwko mieni się tysiącem okien. Cała nadzieja w kościele,
ale dzwony nie biją o pierwszej w nocy. Zatem Antoni wraca do kuchni.
Rozpala piec, który mu się nie zapali, bo gaz mu wyłączyłem przed snem,
co by nie wybuchło. Nie śpię, nasłuchuję, czuwam. Ważne jest to,
że jak Antoni w Finlandii był to suszonymi rybami zagryzali wódkę.
Grejpfruty były duże, duże, ogromne jak arbuzy. Teraz już takich
nie produkują, teraz już takich nie sprzedają, wszystko umarło.
Prawda jest też taka, że telewizor od oglądania szlak trafił, ale da się w nim jeszcze
dojrzeć skoki narciarskie oraz mecze przy odrobinie dobrej woli oraz wyobraźni.
Więc Antoni wypływa na pełne morze przy telewizorze oraz piwie tanim.
Wczoraj wyrwałem mu z rąk pistolet gazowy – znalazł w szafie z nabojami.
– My się nigdy nie poddajemy – tłumaczył babci, psu oraz mi zaciekle wtedy.
Całkiem niedawno poznałem jego brata, któremu kiedyś żonę uwiódł,
dzieci zaadoptował i mieszkanie. Wskutek czego nazywam go teraz
swoim dziadkiem, a on mnie cyckiem. Zupełnie nie pamięta kim byłem
przedwczoraj, zaś wie kim jestem dziś. Zaczynam go powoli rozumieć.
Szczególnie na ranem, gdy myję zęby oraz przed zaparowanym lustrem
golę się pospiesznie, by wyjść i uciec od siebie w siną dal, w siny spokój.
Gloucester, 25. 10. 2015
Wszystkie jutrzejsze biografie
Moja córka opiera się o barierkę balkonu na dziewiątym piętrze bloku w Gdańsku.
Patrzy na ścianę soczystych drzew, rosnących naprzeciwko. Uśmiecha się.
Jest cała w słońcu, więc jej uśmiech promienieje po dwakroć. Utonęła
w Sharpness Canal. Ją i całą tamtą zieleń zjadły bobry i wydry.
Czterech nas jest na imprezie sylwestrowej w moim lokum. Ona niebawem opuści jednego z nich
i zacznie przychodzić do mnie. Czwarty jest poza kontekstem. Uprowadzono nas wszystkich
w pociągu pod Radomiem. Konduktor wzruszył ramionami, nadaremnie wezwano policję.
Czarnobiała, gładka i płowa, nago leży w moim łóżku, szczenięco skulona.
Obojczyki, dorodna acz zgrabna kibić, drobne piersi. – Chcę mieć z tobą syna – powiedziała,
gdy nacisnąłem spust migawki. – Ale jak ja będę karmiła tymi swoimi stożkami – zażartowała
sekundę potem. Ukradli mi ją z festiwalowego namiotu, gdy spałem nieprzytomnie.
Pub Queen Vic w Stroud. Siedzę na piwie z człowiekiem, który wtedy był moim ojcem.
Nosimy się dziarsko i mamy czarne okulary. Mam na sobie koszulę w gwiazdki, tę samą,
w której spałem na plaży w Swansea dwa miesiące później, tę samą, którą dwa lata później
założyłem na pierwszą komunię córki.
Wyrzygał nas w cybernetyczny niebyt portal społecznościowy.
Choć może był to mój kaprys, a nie społecznościowy portal.
Kamień na skrzyżowaniu ulic Teodora Gruella i Jezuickiej w Lublinie.
Legenda głosi, że przynosi nieszczęście. Stoję na nim, mam na sobie
koszulę w kwiaty, znowu jest maj. Palec unoszę w geście: „uwaga!”.
Niedługo potem popadam w poważne długi. Emigracja.
Pamiętam doskonale wszystkie bezpowrotnie utracone fotografie.
Jestem w stanie precyzyjnie opisać ich pierwszy i drugi plan, każdy półcień w tle.
To majątek, którego nie sposób spieniężyć inaczej niż w spojrzeniu w lustro.
Martwy lis leżał na szosie, gdy jechałem rowerem nocą
ze Stonehouse do Stroud w kwietniu 2017 roku. Smród.
Jego zakrwawiony łeb oblałem winem, resztę wina wypiłem i zatańczyłem. Jeszcze
przez cały kwiecień mijałem ścierwo tego samego lisa, jeżdżąc rowerem w te i wewte.
Porzucajmy siebie jak własne szmaty, dopóki mamy na to czas oraz rozwiązanie.
Kruk ze złamanym skrzydłem włóczy się już trzeci tydzień przy Claypits Lane.
Nigdy nie będzie latał, ale dokarmiam go, dając szansę lisom oraz borsukom.
Dbajmy o nasze szmaty. W zwiewności mgieł cała wieczność traw,
w ogonie komety cały sens pamiętników.
Ja – Szczupak, Muzyk i Pingwin w jednej osobie,
bo takie ksywy nadawano mi kolejno w Gloucester, Kielcach oraz Stonehouse –
codziennie błagam samego siebie o siebie samego: pozostań.
Stroud, 09.2017
W marcu
Zwłoki tego zwierzęcia rozkładają się wprost proporcjonalnie do postępów wiosny.
Ja jeszcze pamiętam jakie to zwierzę. Teraz to stożek z sierści oraz błota i już
nie cuchnie. Skrzyżowanie Bath Road i Bear Hill. North Woodchester.
Tam także znalazłem czyjąś fotografię. Rodzina na tle choinki bożonarodzeniowej.
Lata siedemdziesiąte. Wyraźnie. Polaroid.
Nader często natykam się na nieomal wyzute z powietrza baloniki oraz piłki.
Pstrokacie kolorowe. Śledzą mnie.
Nowe hobby: fotografowanie martwych zwierząt. Hobby lub idée fixe.
Szczur, sarna, borsuk, gołąb, mysz, wiewiórka i lis. Albo zbieractwo –
porzucone, zniszczone zabawki. Imają się mnie.
Jest wysoka jasność powietrza. Oto dowód:
widziałem cień ptaka na żywopłocie za oknem, w momencie, gdy skakał
po dachu nade mną i słyszałem jak skacze. Zimną
muszę stać się jaszczurką, która wpełznie na deskę surfingową,
wypłynie na pełne morze i czekać będzie świtu, przypływu i fal.
Nailsworth, 03.2020
Wieniczka, ty kurwo
Twój instytut poszedł się jebać. Niektórzy chcieli zrobić redakcję, karierę,
zaś niektórzy rewolucje, trochę wypić, no i poruchać. Chuj z tym, już ci to
wyjaśniam, Wieniczka, ty kurwo. Nigdy nie obracaj wódki przeciwko życiu,
znajdziesz się o świtach w roznegliżowanych kurewkach paradoksu, i że
zdradził, ale jest bosko, bo z kolegą koleżanki, albo koleżanką kolegi, jeden
czort. Onegdaj było im po drodze, ale nigdy dosyć oraz poniewczasie jak nic.
Bo nie pamiętam. Więc już ci to wyjaśniam: otóż popili i poruchali, dyskutując.
Sprzedali mieszkania, opuścili żony. Zrobili dzieci, rozbili redakcje, umoczyli
kariery, trafili do psychuszek, nie odebrali nagród albo zapomnieli. Trzymają
się jednak układu na zasadach paradoksu. Jak wyżej, trzy po trzy, wstrząśnięte,
nie mieszane. Radzieckość we francuskim polocie écriture automatique, dystych
tego nie udźwignie, ani prozodia. Wienia, ty kurwo, polej. Czysta to inteligencja.
Gloucester, 15.01.2023
My nam is Johnny, Johnny Boy
– I don’t wanna money for a lift, mate – powiedział na starcie. – My name is Johnny, Johnny Boy
– przedstawił się i ruszył dalej z piskiem opon, swoją srebrną, wyścigową Mazdą.
Pracowaliśmy wtedy na taśmie, w magazynie, pośród zimnych, kilkukilogramowych kostek
cheddara i parmezanu. Liczył się przemiał i tylko szybki przemiał. Wszystko wysrane
przez otwarty na oścież odbyt kontenera i hurtem dalej, na taśmę. Do zmielenia.
Mieliśmy zielone czapki, noże oraz rytm. Rękawiczek nie nosiliśmy wcale, szło o rozcięcie
i wyjęcie z folii ciężkich, zimnych jak skurwysyn bloków żółtego sera. Z czasem włączono nam
nawet radio z muzyką Beethovena, AC/DC, Led Zeppelin i Wagnera.
Ostatni przed zmieleniem nachylał się nad taśmą oraz pilnował, czy aby nie wdarł się
przypadkiem do zmielenia z czyjegoś palca plaster żółty, śliski oraz zakrwawiony,
bo inaczej całą taśmę chuj by strzelił, strzeliłby chuj i cały kontener poszedłby się jebać,
a tak zmielone wióra sera wyrzygiwane były do kilkulitrowych kondomów, a te do kartonów,
do kartonów szczelnie taśmą zaklejonych, i dalej, dalej do kontenerów, kontenerów,
wyłożonych klockami kartonów, szeregiem, szeregiem w trybie szachownicowym i hurtem,
wszystko higienicznie wysrane, żółte, białe, szybko, zimne, mokre i śliskie.
– I have a son, he’s so big – rzucił ukradkiem Johnny Boy, oderwał rękę od kierownicy
swojej srebrnej, szybkiej Mazdy, gest uczynił wytatuowaną dłonią, wysysając do końca skręta
ze szczyptą mocnej, mocnej trawy, pstryknął kiepem przez okno, wydmuchał dym, zamknął
okno i odwiózł pod tamten pub w samym sercu Lydney. Na koniec uśmiechnął się szczerbacie.
– Tomorrow you are going to work by yourself, mate – rzekł i ruszył dalej, z piskiem opon,
ja zaś z cudem zdążyłem wysiąść, wyskoczyć właściwe, zostawiając swoją torbę na tylnym
siedzeniu, a dokładniej trzysta funtów tygodniówki w środku i telefon komórkowy.
Nigdy mi nie powiedział mi za co poszedł wtedy siedzieć, ja zapytać nie zdążyłem,
nie chciałem oraz nie śmiałem, co na jedno wychodzi.
Na drugi dzień zwolniono mnie z roboty za dwugodzinne spóźnienie – nie miałem jak zadzwonić,
do magazynu poszedłem o świcie sam, piechotą. A Johnny, Johnny Boy nie pojawił się.
Gloucestershire Royal Hospital, 07.11.2022