Postanowiła, że dziś nałoży szminkę w kolorze fuksji. Patyczkiem do uszu wydłubała resztkę pomadki ze starej tubki, po czym rozprowadziła różową maź w miejscu, gdzie kiedyś znajdowały się jej usta i mlasnęła z zadowoleniem. Resztą szminki pomazała lewy policzek, na prawy już nie starczyło. Idealnie! – szepnęła do siebie odbitej w okienku telefonu. Dochodziła dziesiąta. Starannie przysłoniła twarz nowiutką maseczką i wyszła. Na klatce schodowej poczuła, jak przeciągają się w niej koty a nastroszona sierść delikatnie muska ściśnięty żołądek.

Grupka klientów czekała pod Netto.

Pierwszy doskoczył do niej młody mężczyzna w płaszczu narzuconym na piżamę – Pani Janeczko złota, ja jak zwykle dwie grahamki i soczek, najlepiej z jarmużem, a jak nie będzie to zwykły jabłkowy. Proszę, tu napisałem, chyba się pani doczyta? Nie ukrywam, że mi się śpieszy, mam kola za 20 minut.

Kobieta z niemowlakiem na ręku spojrzała na mężczyznę z pogardą i podała Janinie puste opakowanie po chusteczkach nawilżonych. – Ale dokładnie takie jak to poproszę, sensytyw musi być, bo inaczej od razu ma wysypkę.

Janina bez słowa zbierała zamówienia, kiwała głową, że rozumie, wrzucała karteczki z listami zakupów do woreczków strunowych razem z kartami płatniczymi lub z odliczonymi banknotami. Coraz wyraźniej czuła swoje koty, lizały ją w środku szorstkim języczkami.

Wreszcie stanęła przed drzwiami rozsuwanymi do Netto, dokładnie naprzeciw dużej kartki z napisem: GODZINY DLA SENIORÓW 10-12. To był jeden z ważniejszych momentów, nie chciała tego skopać. Trzeba było ustawić się na tyle blisko, żeby drzwi się rozsunęły i wystarczająco daleko, aby można było wydłużyć pierwszy krok, nadać mu odpowiednio uroczysty charakter. Przeciągnęła się dyskretnie, chciała mocniej poczuć dotyk spojrzeń znad niebieskich i białych maseczek. Powoli wysunęła nogę a wtedy drzwi drgnęły, GODZINY DLA SENI pojechało w lewo a ORÓW 10-12 w prawo.

Weszła. 

Najpierw piekarnia.

– Dwie grahamki, drożdżówka z budyniem, krojony na maślance i pół razowego bez ziaren – wyrecytowała głośno i wyraźnie, żeby jej komunikat głosowy przebił się przez ekran z pleksi.

– Znowu im pani kupuje, jakby poczekać nie mogli te dwie godziny –  w oczach Gabrysi z piekarni błysnął podziw i chyba zazdrość.

Potem mięsny. Musiała chrząknąć, żeby siedząca na zapleczu dziewczyna podniosła głowę znad krzyżówki i kubka z kawą. – I pani sama zje tyle kabanosów, pani Janeczko? – Monika z mięsnego mrugnęła filuternie i uśmiechnęła się zza plastikowej przyłbicy, stukając długopisem w zafoliowany terminal płatniczy.

Janina szła a raczej kroczyła alejką, pomiędzy warzywami i produktami eko. Nieśpiesznie pchała wózek w stronę nabiałów. Powinna się streszczać, klienci czekali, ale nie chciała odmawiać sobie tej chwili rozkoszowania się władzą, jaką miała nad nimi. Koty mościły się w niej, mruczały alikwotowo, wprawiając całe ciało w delikatny rezonans. Sery i jogurty wylądowały w wózku, została tylko chemia i artykuły dla niemowląt. Przy półce z chusteczkami wyjęła okulary do czytania i przez krótką chwilę udawała, że studiuje drobne druczki na opakowaniach. Doskonale wiedziała, które są sensytyw, ale chciała jeszcze w tym pobyć, poprzeciągać się, wylizać futerko.

Wreszcie do kasy. Przed nią był tylko zgarbiony mężczyzna z piwem i włoszczyzną, może trochę starszy od niej. Sapał i niezdarnie grzebał w podniszczonym portfelu. Janina zerknęła w stronę przeszklonych drzwi za którymi klienci nerwowo sprawdzali smartfony. Koty prężyły w niej puszyste ogony, czuła je aż w gardle. Starszy pan i kasjerka wbili wzrok w Janinę. Była bezczelnie obecna, gęsta jak sierść, nieprzepuszczalna. Co, znowu liczyć osobno? – spytała kasjerka.

Po dłuższej chwili Janina  wytoczyła się z Netto dzwoniąc wózkiem niczym bransoletkami w scenach tańca z jej ulubionych bollywoodzkich filmów. Czekała, aż wszyscy zabiorą swoje zakupy, powsuwają po 10 zł lub więcej do puszki z napisem „Fundacja Bezoar” i odejdą w pośpiechu, rzucając krótkie „do jutra!”.

W Janinie powoli uspokajało się drapanie, lizanie i ocieranie. Zawróciła wózek i weszła do Netto, już zupełnie zwyczajnie, ze znacznym ubytkiem dostojeństwa, trochę jakby mniejsza.

Serek wiejski i masło. Drożdże, to sobie znowu zrobi fałszywy móżdżek, zostało jej kilka jajek, tych z podwójnymi żółtkami, z ryneczku. Jeszcze ziemniaki. Są tylko dwukilowe worki, ale trudno, jakoś doniesie. Zatrzymała się nagle, poczuła nieprzyjemny smak w ustach, coś jak smar i przypomniała sobie, że zlizała przeterminowaną szminkę, którą się pomalowała przed wyjściem. Krzywiąc się pod maseczką ruszyła do kasy. Kasjerka nie zauważyła, że obsługuje Janinę dziś już po raz drugi.

Wyszła z Netto powoli, zakupy okazały się cięższe niż myślała. Poczłapała kawałek ale zaraz przystanęła zasapana i oparła się o słup ulicznej latarni, worek z ziemniakami położyła na chodniku.

– Pani chyba potrzebuje pomocy! – usłyszała nagle i aż się wzdrygnęła od ukłucia czujnie wyostrzonych kocich uszu. Przed nią stała dziewczyna, wysoka, czarnowłosa, z maseczką dyndającą przy uchu.

 – Boo! No chodź tu zobacz, pani trzeba pomóc, zakupy się wysypały.

Zza dziewczyny wyłonił się chłopak, szczupły, zgarbiony, rozedrgany. Janina cofnęła się odruchowo, poczuła na plecach chłód ulicznego słupa.

– Dziękuję, poradzę sobie – wymamrotała schylając się po worek z ziemniakami. Dziewczyna była szybsza, podniosła worek lekko, jakby były w nim plastikowe piłki.

– Ale serio, pomożemy, gdzie pani mieszka?

Koty w Janinie okładały się po bokach sztywnymi ogonami.

– W tamtej bramie, przy fryzjerze – powiedziała wbrew sobie i kotom.

 – No to siup, Boo bierzesz panią pod pachę, ja biorę siaty i naginamy. Które piętro?

– Trzecie. Ale nie musicie…

– Jak już niesiemy to do końca.

Chłopak złapał Janinę za łokieć nie patrząc na nią, trochę tak, jakby się jej brzydził a ona poczuła, że w sumie z wzajemnością. Weszli do bramy, potem na klatkę schodową. Dziewczyna szła przodem bębniąc paznokciami o poręcz, ramię chłopaka drżało przekazując Janinie nieprzyjemne wibracje.

– To tutaj, bardzo dziękuję – powiedziała pod drzwiami swojego mieszkania.

Dziewczyna wciąż trzymała worek z ziemniakami i reklamówkę z resztą zakupów.

– Nie zaprosi nas pani na herbatę? – spytała, wydymając wargi pomalowane na jasnoróżowo – Niech się pani nie boi, nie mamy kowida.

Janina pomyślała, że usta dziewczyny wyglądają jak polędwica łososiowa, którą kiedyś kupowała zwierzętom w charakterze smakołyku.

– Przepraszam, ale mieszkam z kotami. Nie lubią obcych.

Wyjęła klucz z wewnętrznej kieszeni płaszcza. Może uda się szybko wejść i zatrzasnąć drzwi, pal licho zakupy.

Niezdarnie przekręciła klucz w zamku, i wtedy usłyszała charakterystyczne brzęczenie i szelest. To dziewczyna potrząsała puszką z napisem „Fundacja Bezoar”.

– Hajsu pani zapomniała. Ten bezoar to jakaś choroba? Nowotwór? Boo, no weź pani drzwi przytrzymaj.

Po chwili siedzieli już przy jej stole jadalnym w dużym pokoju, o którym można byłoby powiedzieć wiele ale na pewno nie to, że był duży. Janina stała w ciemnym wiatrołapie rozważając opcję ucieczki albo chociaż wezwania policji, ale po chwili zmęczyła się samym myśleniem o tym. Chciała tylko zrobić sobie fałszywy móżdżek. Podniosła reklamówkę z zakupami i podreptała do kuchni czując się coraz słabiej. Uświadomiła sobie, że wciąż ma na twarzy maseczkę, zsunęła ją na brodę.

– A gdzie kotki? Pochowały się przed nami? – dźwięczny głos dziewczyny przedarł się przez dwie ściany po czym utonął w syku masła topiącego się na żeliwnej patelni. Janina nie czuła kotów od dłuższego czasu i domyślała się, co to może oznaczać.

Po chwili móżdżek był gotowy, Janina chwyciła patelnię, podkładkę i poczłapała do salonu z irracjonalną nadzieją, że goście już sobie poszli, zabierając ewentualnie tylko puszkę z datkami.

– Ja pierdole, co tak jebie drożdżami? – usłyszała, wchodząc do pokoju. Mimo woli spojrzała na czarnowłosą intruzkę z szacunkiem. Przeklinające dziewczyny budziły w niej szczery podziw. Ona była w stanie rzucić co najwyżej cholerą jasną i to tylko w myślach.

– Może trochę móżdżku? – spytała bez przekonania. Dziewczyna jakby jej nie słyszała, wpatrywała się w plakat Shah Rukh Khana przyklejony taśmą klejącą do tapety w wielkie kremowe kwiaty. Plakat wisiał pomiędzy zdjęciem papieża Franciszka i kocim kalendarzem z logo Fundacji Bezoar.

– Kombo w chuj – skwitowała dziewczyna – nawet bym to zostawiła, co myślisz Boo? Ale tapetę wywalamy, co nie?

– A co ze starą? – spytał chłopak wysokim piskliwym głosem a Janinie przypomniał się nagle szczur przyniesiony kiedyś z piwnicy przez jednego z kotów. Był jeszcze trochę żywy, jego oczy pulsowały, jakby chciał przekazać przed śmiercią ważną wiadomość za pomocą alfabetu morse’a.

– Z jaką starą? – spytała dziewczyna. Podeszła do ściany i zakryła dłońmi twarz z plakatu.

– Przecież tu nikogo nie ma.

Janina chciała coś powiedzieć, wyjaśnić, że to jej ulubiony bollywoodzki aktor, co grał  w takich na przykład filmach jak „Czasem słońce czasem deszcz” i „Żona dla zuchwałych” i że można oficjalnie gardzić tym gatunkiem filmowym i mówić, że to kicz, ale jednocześnie oglądać i się wzruszać i nie ma w tym żadnej sprzeczności.

Jednak nie powiedziała nic, czuła, że to byłby zbyt duży wysiłek. Znowu miała na ustach maseczkę, która utrudniała oddychanie. Nie miała siły jej zdjąć.

Spojrzała na chłopaka, który nerwowo manipulował przy puszce z pieniędzmi, próbował odgiąć wieczko drżącymi palcami.

– Weź się tak nie męcz, Boo – mruknęła dziewczyna – po nożyczki idź do kuchni. Na pewno są w szufladzie z babciowymi pierdołami.

Chłopak wstał i posłusznie ruszył w stronę kuchni, a Janina otworzyła usta. Chciała wytłumaczyć, gdzie dokładnie są te nożyczki, żeby nie grzebał bez sensu w kredensie.

Nie powiedziała jednak nic. Maseczka przykryła całą jej twarz, przylgnęła ściśle, skleiła się ze skórą. Janina musiała wytężać wzrok, szukać mikrofragmentów obrazu pomiędzy włóknami cienkiego materiału. Po chwili zrozumiała, że to nie maseczka tylko płatki kremowych kwiatów zasłaniają jej widok pokoju.  Nie była pewna, czy to, co widzi, to dziewczyna pochłaniająca łapczywie jej jeszcze ciepły fałszywy móżdżek.

Janina rozpraszała się, mieszała z cząsteczkami tynku pod tapetą. Jednocześnie wyostrzał jej się słuch i węch. Wyraźnie słyszała trzaski dochodzące z kuchni. Czuła oleisty zapach przeterminowanej szminki, mdły odór kurzu, pleśni i kociej kuwety. Pomyślała, że jutro rano nie pojawi się pod Netto i przez moment zatęskniła za odgłosem przesuwających się drzwi.

Przenikliwy pisk, który wdarł się w szum tonów o umiarkowanej częstotliwości wcale jej nie zaskoczył.

– Boo! – dziewczyna poderwała się z krzesła – Boo, kurwa, co się stało?

Pisk urwał się nagle a Janina wychwyciła znajome dźwięki na granicy słyszalności, delikatne chrupanie, mlaskanie, skrobanie pazurkami po zużytym linoleum.

Obserwowała dziewczynę spomiędzy kremowych kwiatów. Jak próbuje biec, upada, podnosi się do pozycji klęku podpartego a jej ciało zaczyna silnie dygotać. Patrzyła, jak brzuch dziewczyny napina się, jak jej twarz puchnie i czerwienieje. Spodziewała się konkretnego rzężenia albo charakterystycznych dźwięków towarzyszących wymiotom, ale usłyszała tylko kilka cichych beknięć. Wreszcie ciało zastygło na dywanie w tureckie wzory i Janina mogła spokojnie przyjrzeć się ciemnemu kłębkowi splątanych włosów wystającemu spomiędzy różowych warg. Kołtun rósł zadziwiająco szybko, zasłonił już twarz dziewczyny, połknął jej ciało jak wielki kot z kurzu. Pęczniał, rozwijał szare dredy we wszystkich kierunkach, pochłaniał podłogę, pełzał po meblach, oknach, kłębił się chaotycznie. W pokoju gęstniała ciemność, jakby jakieś wkurzone dziecko bazgrało po nim czarną kredką. Janina poczuła duszące ciepło, zapach tłuszczu i niestrawionej karmy. Ostatnim dźwiękiem, jaki odbił się od ściany, od niej, był huk tłuczonego szkła.

Barbara Sinica – Bezoar
QR kod: Barbara Sinica – Bezoar