Dziadek Jan

   Kiedy Polska odzyskała niepodległość, miał dokładnie 31 lat i mógł wreszcie, po dwunastu latach służby w armii carskiej, a potem w Korpusach Polskich, rozpocząć nowe życie. Na wsi pod Radomiem zbudował kuźnię i ożenił się. Wcześniej się nie dało: ludziom jego stanu historia wyznacza, kiedy mogą przeżywać swój miesiąc miodowy. Po służbie żeniaczka, nigdy odwrotnie.
 
  Dwa lata później urodził się najstarszy syn Janek, po nim przyszło na świat jeszcze trzech braci i siostra. Wszyscy dorastali w cieniu kuźni, wtopieni w rytm wiejskiego życia. Latem łapali raki w rzeczce, zimą ślizgali się na zamarzniętym stawie, kleili jakieś nieporadne latawce, atrakcją był odpust i stragany z kolorowymi cukierkami i malowanymi, drewnianymi motylami na kółkach. Gliniane kogutki i fujarki sprzedawał starszy gość z drewnianą dłonią, bo tę prawdziwą dłoń utracił podczas wojny austriackiej. Mój ojciec, który jako dzieciak był jednym z odpustowych bywalców, nie umiał po latach dociec, czy bardziej ciekawiły go towary wystawione na straganie, czy ta pomalowana na czarno ręka.
  
   Do miasteczka, do sklepu jakiegoś Lisenbauma lub Apfelgojma chodziło się po mydło, wędliny, ołówki, ubrania i buty. Oraz oczywiście sól i zapałki – bieda biedą, ale sól i zapałki trzeba w mieście kupić. W szkole polskie dzieci uczyły się razem z żydowskimi, nikt nie uczył ich nienawiści, ale nie było między nimi przyjaźni. Odmienność zbyt rzucała się w oczy. Religia, język, obyczaje – dzieciom nie trzeba więcej, żeby znaleźć powód do drwin i dokuczania. Może te polskie zazdrościły tamtym, że noszą ubrania bez łat, że mają porządne piórniki a na śniadanie przynoszą wielkie chałki lub cebularze. Żeby tę zazdrość stłamsić, podśmiewały się z ich nieporadnego języka, dochodziło do bójek, ale mali Żydzi też umieli wykorzystać swoją przewagę:
 – „Nie rziuć kamiń do głowy, mój tacie jest wójt!”

     W pamięci ojca pozostały dwa wydarzenia z dzieciństwa: wycieczka do Krakowa i zwiedzanie Zamku na Wawelu, oraz emocjonalne poruszenie wywołane śmiercią Piłsudskiego. Dla dwunastolatka cały ten zamęt i przestrach dorosłych były niezrozumiałe. Musiało to być na tyle silne, że zapamiętał.

  Jednak to, co przeraziło go najmocniej i czego również nigdy nie miał zapomnieć, rozegrało się kilkaset metrów od rodzinnego domu, na wiejskim stawie. Pewnej zimy załamał się pod nim lód na stawie. Uratowali go dwaj młodzi Żydzi idący w zimowe popołudnie do bożnicy. Nie musieli skracać sobie drogi ścieżką wzdłuż stawu. Mogli wybrać bardziej uczęszczaną drogą, gdzie można było spotkać znajomego, przystanąć, pogadać. Mogli trochę dłużej zostać w ciepłej izbie. Mogli wyjść z domu wcześniej, albo, popełniając wielki grzech, nie iść wcale tego dnia do Synagogi. Ale oni, dzięki Bogu (obojętnie jakiego wyznania) poszli. Śnieg skrzypiał pod nogami tak, jak skrzypi wielkie koło czasu zawierające obrazy wszystkiego, co było, co jest i co będzie.  Moje istnienie należy do tego “będzie”, zatem ci dwaj starozakonni zmierzający nad staw mają w nim swój udział.

   Jak to mogło być? Zima, siwo od mrozu w powietrzu, wieś pod czapami śniegu,  odgłosy szczekających psów, gdzieś na zamglonym horyzoncie jadąca furmanka, gwar dzieci ślizgających się na stawie, parujące oddechy i nagły krzyk, rozbiegająca się dzieciarnia, bezradność  i wołanie pomocy. Oblepione śniegiem kapoty i baranie czapki, przerażone oczy dzieci skupionych na brzegu i natychmiastowa decyzja tych dwóch: ruszyli biegiem i odłamawszy z płotu dwie długie żerdzie, położyli je na kruchym lodzie, dostali się do tonącego chłopaka i wyciągnęli go z wody. Przerażonego, mokrego, zapłakanego popędzili do domu, bez względu na to co go tam czeka. Chłopak przeżył, to oczywiste – inaczej nie byłoby komu opowiadać. Od matki kieliszek wódki na rozgrzanie i przykazanie, żeby przez dwa dni nie ruszał się spod pierzyny przyciśniętej baranim kożuchem. Przeziębienie nie było groźne, gorszy były utyskiwania matki i strach przed surowym ojcem, który już zapowiedział, że prędzej, czy później prawdziwa kara przyjdzie.

   Ale za co właściwie ta kara?  Za to, że lód był zbyt cienki w tym miejscu? Za udział w zabawie? – pytał mnie ojciec po latach. Bardziej prawdopodobne, że opowiadając po raz kolejny tę samą historię, pytał sam siebie. Nikt dziś nie wie, kim byli jego wybawcy. Możliwe, że wymienił ich imiona, ale umknęły mi z pamięci, wszak słuchając tych wspomnień, sam byłem dzieckiem. Tak szybko doroślejemy, bez szans na uporządkowanie danych gromadzonych w pamięci.  Więc kim byli ci, którzy wtedy szli modlić się? Czy po drodze dyskutowali o  niewidzialnych znakach nadejścia Mesjasza? Czy wierzyli w proroctwa żarliwie, czy też wątpili, jak inni dwaj idący drogą do Emaus? Kim byli? Nie dowiemy się. Łatwiej odgadnąć jak zginęli – rozstrzelani przez pijanych hitlerowców albo zagazowani w Oświęcimiu. Ich nikt cudownie nie ocalił.             

      Wojna  wybuchła w dwa tygodnie po piętnastych urodzinach ojca.  Bieda na wsi kieleckiej nie zmalała, obowiązkowe kontyngenty dla Niemców powodowały, że gospodarze odżywiali się dosłownie resztkami z pańskiego stołu. Żyli siwuchą i nadzieją, że kiedyś nastanie koniec udręki. Dziadek miał mniej zamówień. Ogień w palenisku rozpalał parę razy tygodniowo, w zimie jeszcze rzadziej. Chłopi przychodzili jak dawniej, ale bardziej na pogawędki. Zamówienie na konny wóz z kołami na żelaznych obręczach trafiało się nieczęsto, częściej chodziło  wykucie lemiesza do pługa albo pomniejsze reperacje. Przybywało na wsi biedy, ubywało ludzi. Jedni uciekli do lasu, innych rozstrzelano. Żydów wywożono do obozów, młodych Polaków zabierano na roboty. Mój ojciec był wciąż za młody i dzięki temu ominęło go, co nie ominęło najstarszego z braci Janka. Zabrany na przymusowe roboty znalazł się w Hamburgu. Zdążył napisać do rodziny parę listów, potem zamilkł. Po paru miesiącach nadeszło pismo urzędowe, z pieczęcią. Dziadek zaprzągł konia do wozu i pojechał do Przysuchy do tłumacza. Nie było problemów z odczytaniem prostego tekstu po niemiecku:  Janek pracował w miejscowości takiej, w gminie tej,  zmarł 23 kwietnia 1943 roku, o czym zawiadamia przewodniczący gminy. O przyczynie śmierci i miejscu  pochówku ani słowa. Miał chłopak dwadzieścia trzy lata,  już go nie ma. Umarł, więc nie żyje. Pozostali żyją, żeby go opłakiwać, snuć domysły na temat okoliczności tragedii. Żyją, aby po wojnie rozpocząć nowe życie. Nie wiedzieli –  żona dziadka Jana ani pozostali synowie –  że to nowe powojenne życie rozpoczną bez niego. Jesienią 1945 dziadek zmarł nagle, ogień w kuźni wygasł na dobre,  a oni żeby się wyrwać z biedy wynajętym wagonem kolejowym ruszyli na Ziemie Odzyskane.
                                                 
   Swoje istnienie zawdzięczam nie tylko tym dwóm Żydom, którzy pospieszyli na pomoc tonącemu ojcu. Wcześniej była I Wojna Światowa, podczas której moi  dziadkowie mogli się łacno wzajem pozabijać, bo służyli we wrogich armiach. Ten, który potem był kowalem i po którym noszę nazwisko, podobno z armią carską zawędrował aż na Kaukaz. Co tam robił? Możliwe, że była to jedna z karnych ekspedycji wysłanych przez carskich generałów przeciw ludom Kaukazu. Historia wskazuje na bitwy z Turkami w 1914 roku. Na szczęście bitwy wygrane, bo inaczej Turcy zrobiliby dziadkowi kęsim, kęsim. Trzeba pogodzić się z brakiem danych. Tam w wojsku dziadek nauczył się rzemiosła, dlatego później mógł wyrabiać obręcze, podkuwać konie, wykuwać lemiesze.  Tak się cudownie złożyło, że podczas wojny dziadek-kowal nie stanął oko w oko z moim drugim dziadkiem, ojcem mojej matki, który jako mieszkaniec Wielkopolski został wcielony do armii pruskiej i wysłany na front zachodni. Nie wymierzyli w siebie karabinów, nie starli się na bagnety. Na moje szczęście nigdy się nie spotkali.


Dziadek Michał

   Zdążyłem go poznać, kiedy odwiedzał nas po przejściu na emeryturę.  Na jego plecach w okolicy łopatki widziałem prawdziwe ślady po kulach. Czyje to były kule? Nie pytałem, bo oczywiste dla mnie było, że to kule wroga, ale w jakim wojsku dziadek służył – wiedziałem. Pruskie zamiłowanie do porządku dziadek miał we krwi, widziałem jak pod sznurek z precyzją nawiedzonego geodety wytyczał ścieżki w ogródku, jak zapamiętale ostrzył paliki do pomidorów powbijane potem na grządce w zadziwiającym szyku.

     Do późnych lat życia zachował wielką werwę i zmysł praktyczny. Nie pozwalał, aby w domu cokolwiek się marnowało, a jego troska, by nic z obiadu nie pozostawiać na talerzu bywała dla nas dzieci dość dotkliwa, a przede wszystkim niezrozumiała, wszak mieszkaliśmy na wsi. Ale dla dziadka dawanie psu lub kurom czegoś przygotowanego dla ludzi było świętokradztwem. Nie było to kabotyństwo, lecz efekt wojennej traumy:  na froncie I Wojny Światowej najważniejszym doświadczeniem był głód. Na tę traumę nakładało się wtłoczone w dziadkowy krwiobieg umiłowanie porządku i jeszcze raz porządku. Jako dzieciak, miałem z tym wymagającym dziadkiem pewien problem, ale szczerze podziwiałem go za dwie rzeczy:  piękne wąsy i cierpliwość. O, jaki dziadek był cierpliwy! Potrafił godzinami czekać w ogrodzie na kreta, co rył grządki i zostawiał swoje krecie kopczyki  pośrodku wschodzącej marchwi czy pieczołowicie podlewanej młodej kapusty. Zasadzał się na szkodnika zazwyczaj wcześnie rano, wychodził do ogrodu jeszcze przed śniadaniem, siadał na specjalnie wzmocnionym „taborku” i uzbrojony w  naostrzony szpadel czekał, aż powierzchnia ziemi zacznie puchnąć a to puchnienie będzie szło w jednym kierunku. Nigdy oczywiście nie widziałem kulminacyjnego momentu polowania na kreta. Kto w wieku sześciu czy siedmiu lat byłby w stanie wysiedzieć w ogrodzie kilka godzin i gapić się na spękaną ziemię? Tylko z opowieści wiem, jak wyglądało zakończenie porannych łowów: dziadek powoli podnosił się z taboretu, stawał w rozkroku, oburącz podnosił narzędzie w górę, odliczał po niemiecku aj, cwaj, draj… i uderzał z całej siły pęczniejąca ziemię rozcinając gryzonia  na pół. Mnie też nauczył liczyć po niemiecku, a także nazywać dni tygodnia. Najbardziej śmieszył mnie frajtak czyli fonetyczna wersja piątku. Dzieci różne rzeczy śmieszą. Kiedy dostrzegał, że się nudzę, pokazywał jak w praktyce wyglądała lekcja fechtunku i atak na bagnety. Za karabin służyła mu miotła brzozowa, a mnie te wypady, wykroki i zwroty niezmiennie wprawiały w zachwyt. Z wojennych dziadka opowieści zapamiętałem jedną nazwę, powtarzającą się potem na lekcjach historii – Verdun, miejsce jednej z najkrwawszych bitew tamtej wojny. Pod Verdun zginęły dziesiątki tysięcy żołnierzy wielu narodów. A dziadek ją przeżył i nawet odznaczenie dostał. W sumie spędził na froncie trzy straszne lata, najczęściej siedział w okopach i walczył. Nie tyle z wrogiem, ile z wszami, brudem, błotem, głodem, biegunką i monotonią życia według wojskowego regulaminu. Po wyleczeniu ran i zakończeniu wojny wrócił na polskie już ziemie, pod Gostyń.  Sadził pyry, chleb kroił na sznytki, po izbie chodził w laczkach, do kościoła w ancugu, i tak dalej. Kiedy po II Wojnie przeniósł się na Ziemie Odzyskane i osiadł w małym miasteczku, w jego mieszkaniu na honorowym miejscu wisiała oprawiona w ramkę fotografia przedstawiająca wóz Drzymały. Byłem za mały, żeby zapytać, czy manifestacja uczuć do Drzymały to coś więcej, niż uznanie dla upartego ziomka, po którym dziadek nosił imię. A może łączyło ich jakieś pokrewieństwo?  Nie zdążyłem zapytać. Nie zdążyłem zapytać dziadka Michała o setki spraw, ale skąd miałem przypuszczać, że będzie mnie to interesować, kiedy dorosnę?

Mirosław Drabczyk – Dzień dziadka
QR kod: Mirosław Drabczyk – Dzień dziadka