Kamil nie lubi odjeżdżać z tego przystanku przy biedronce. Zwłaszcza zimą, choć wtedy śnieg przynajmniej rozjaśnia okolicę. Na szczęście tam, dokąd zabierze go sto dwudziestka, nawet ciemne wieczory mają swój urok. Światło latarni tworzy ostrokątne trójkąty. Nigdy nie lubił geometrii, a te latarnie fotografuje. Docenia kształty. Potrafi stać chwilę, kadrować. A ten przystanek przy biedronce wydaje mu się niebezpieczny. Bałby się zrobić zdjęcie, bo typy zgarbione w kapturach krążą, w ogóle nie zagadują. Szybka akcja: wyciągasz telefon, nie masz telefonu. Rozmawiał z kolegami. Ma krzyczeć „policja!”. Łatwo powiedzieć! Pamięta, jak uciekał przed psami w Jarocinie.
Stoi na skraju przystanku, zaraz przy ogrodzeniu. Pordzewiała siatka, farba odchodzi od metalu. Tak prężą się ostatkami sił końcówki pożółkłych liści w parku przy domu. Ten park przesądził o zmianie adresu. Podważa kciukiem żółtą warstwę. Odprysk. A za ogrodzeniem skarpa. Dwa metry niżej dwupiętrowa kamienica z tych nigdy nie remontowanych i mieszkanie w przyziemiu. Kuchnię oświetla żarówka na poskręcanym kablu. Gdyby był żyrandol, kabel raz dwa by się ułożył, rozważa Kamil i już mu się przykro robi na myśl, że musiałby zamieszkać w tym miejscu, z taką żarówką. I stół bez obrusa. Przy stole mężczyzna w swetrze, koszula, krawat poluzowany. Chłopiec po lewej. Może pięć lat. Po prawej dziewczynka, z dziesięć. Trudno tak ocenić z daleka, choć Kamil stoi ledwie kilka metrów od budynku. I głębokie talerze rozłożone. A na serwetkach, raczej z tych cienkich, kiedyś nakładał takie na twarz i robił dziury językiem – łyżki. Synek się zanosił od śmiechu na widok serwetkowego potwora.
Czujny jest, rozgląda się. Za długo już wpatruje się w to pomieszczenie, w tych ludzi przy stole. Typ w kapturze się zbliża. Ale za szybko idzie, głowę unosi i wzrok kieruje daleko za przystanek. W takich krokach nie ma niebezpieczeństwa. Do kuchni wchodzi kobieta, włosy związane w kitkę. Bierze garnek z kuchenki. Dopiero teraz Kamil widzi dwupalnikową elektryczną maszynkę. Tak mówiła jego babcia. Kobieta stawia garnek na środku stołu. Całkiem spory, zupy starczy na trzy dni.
Autobus podjeżdża, ale Kamil poczeka na następny. Bo i oni czekają. Kobieta podchodzi do mężczyzny, chwyta talerz z wprawą. Kamil pamięta: tak brała talerz z zupą kucharka w przedszkolu. I jadła na stojąco. Ta ich zupa przynajmniej gorąca: para wiruje w świetle żarówki. Kamil odruchowo ściąga okulary i przeciera szkła. Kobieta nalewa dwie chochle, mężczyzna unosi dłoń. Wystarczy. Chłopiec ziewa, usta zakrywa dłonią, trze oczy. I kolejne talerze. Kobieta bierze wreszcie swój talerz, nalewa chochelkę i siada na taborecie plecami do okna. Drobne ramiona, zza bluzki prześwituje stanik. I jeszcze znak krzyża, głowy pochylone. Gwizd za plecami. Ten sam typ. Teraz już nie idzie, lecz przebiega za nim. A oni jedzą w skupieniu.
Kamil wysiada z autobusu. Jego nowe miejsce. I od razu raźniej. Przed blokiem mija sąsiada z parteru, pozdrawia go, przykłada dłoń do kaszkietu. Nigdy nie zdejmuję – stwierdza Kamil i gdy jest w windzie, dwa razy próbuje przed lustrem nowego pozdrowienia. Zdejmuje, zakłada. Zdejmuje, zakłada, bez znaczenia. O kolacji teraz myśli. Znowu zje ostatni. Nawet tamci są już po.
Kuchnia w nowym mieszkaniu ma jeszcze trochę niedoróbek, ale żyrandol jest. Wybierali z Elą cały wieczór, tyle tego w katalogu. Miał być lekki optycznie i dobrze rozpraszać światło. Kamil siada przy stole, żona sięga po talerz, Kamil zrywa się i sam nakłada spaghetti z wczoraj. A synek staje przy tacie i podbiera mu nitka po nitce. Wyciąga rękę najwyżej jak może i powoli, patrząc na rodziców, wkłada makaron do ust. Ten uśmiech dziecięcy i ząbki drobniutkie. Kamil cieszy się synkiem, lecz myślami jest w tamtej kuchni, u tamtych ludzi z wielkim garnkiem na środku stołu, u dzieci w milczeniu jedzących zupę poprzedzoną znakiem krzyża, pod zawieszoną na poskręcanym kablu żarówką. Z autobusami przejeżdżającymi za oknem.
– Wreszcie podłączyli Internet – mówi Ela.
– Wreszcie… To ile dni to trwało?
– Siedem – odpowiada synek i wybiera palcem sos z talerza. – Siedem razy siedem czterdzieści dziewięć.
– A czterdzieści siedem na siedem? – ojciec patrzy na chłopca.
– Czterdzieści dziewięć chyba – mówi synek.
– Tak, siedem – odpowiada Kamil i wkłada talerz do zlewu.
Następnego dnia Kamil od razu zatrzymuje się przy ogrodzeniu. Żarówka, talerze, łyżki rozłożone bez serwetek i garnek na kuchence. Mężczyzna wsparty o stół patrzy przed siebie. Kamil odsuwa się od siatki. Można tak patrzeć nieruchomo w jeden punkt, ale cały świat widzieć bez poruszania głową. Autobus podjeżdża. Mężczyzna stuka palcami o blat. Sięga wreszcie do kieszeni, paczka papierosów, ubija jednego o kciuk, wstaje i odpala przy oknie. Tego wieczora jakoś spokojniej i typów zgarbionych nie widać. Wchodzi kobieta, a mężczyzna zgniata palcami żar i pstryka petem za okno. Idzie w jej kierunku. Ale mijają się niezgrabnie przy elektrycznej maszynce. Dzieci wchodzą. Chłopiec patrzy na dłonie i wybiega z kuchni. Dziewczynka ściąga włosy gumką. Całkiem podobna do mamy. Garnek, talerze, znak krzyża, głowy pochylone.
– Z czego można zrobić taką najtańszą zupę? – pyta żonę Kamil.
– Taniej już nie zrobisz, warzywa coraz droższe… A co cię tak zupy nagle interesują? – niewyraźny uśmiech, z tych wątpiących.
– No a taka kartoflanka na przykład?
– Nigdy nie robiłam. Mama gotowała, na wspomnienie powojennej biedy.
– Zrobiłabyś – proponuje Kamil.
– Zrób! Przepis masz w necie.
Zżył się z tymi ludźmi. Dzień w dzień staje pod siatką i patrzy, jak jedzą. Te same czynności przerywane nowymi zdarzeniami. W środę mężczyzna odsuwa talerz z zupą i patrzy przed siebie. Kobieta przed nim. Trwają tak jak chwyceni w fotograficznym kadrze. Kobieta odkłada łyżkę i kładzie rękę na stole. Kilka sekund i mężczyzna dołącza ze swoją. Podjeżdża autobus. A w piątek kobieta wydaje się krzyczeć, gestykuluje, uderza się w czoło, raz, drugi. Takie mechaniczne ruchy, aż mężczyzna wstaje i wychodzi z kuchni. Kamilowi wydaje się, że ona pójdzie za nim, że pobiegnie nawet. A ona po prostu dolewa sobie zupy, je w skupieniu. Dziewczynka zaczyna płakać. Matka kończy zupę, wstaje i przytula córkę. Od tyłu. Jej dłonie krzyżują się na piersi dziecka, głowa na głowie, żółte światło na powykręcanym kablu. Przydałby się dywan – Kamil zauważa brązowe linoleum.
– Ziomuś, którą masz godzinę? – przed Kamilem wyrasta typ w kapturze.
– Autobus! – odpowiada Kamil i w ostatniej chwili wbiega do sto dwudziestki. Przez okno patrzy na typa: stoi przy ogrodzeniu twarzą do kuchni.
Ela pobudzona, taneczny krok między blatem kuchennym a stołem. Ścisza radio.
– Spotkałam dziś Basię Łozowską – cieszy się. – Pamiętasz Basię? Mieszkałyśmy razem w akademiku, w jednym pokoju. Mamy zaproszenie – podchodzi do Kamila, kładzie dłonie na jego ramionach, a Kamil chwyta ją za rękę, obraca. Dawno nie tańczyli.
Mężczyzna w kuchni pali przy stole. Talerze rozstawione, ale płytkie, serwetka, nóż i widelec. Chłopczyk po lewej, dziewczynka po prawej. Kobieta przy patelni. Wychodzi z kuchni. Kamil mruży oczy. To coś wygląda na mielone. Kamil nie je mięsa od wakacji. Nad elektryczną maszynką kalendarz, z tych odrywanych dzień po dniu. Nie było go wczoraj. Wkrótce święta. Kamil patrzy na zegarek. Minuta po osiemnastej. Kobieta wraca, ściąga z kuchenki patelnię, stawia na stole i nakłada kotlety na talerze. Podaje chleb na desce. Cztery kromki. I jeszcze słoik dostawia. Biorą po ogórku. Kamilowi robi się niedobrze i odchodzi od ogrodzenia. Opiera się o drzewo.
– W porządku, gościu? – słyszy głos.
Odwraca się. Typ, z tych zgarbionych. Ten sam. Po głosie poznaje. Kamil nabiera do niego sympatii.
– Tak… To znaczy nie. Słabo się poczułem. Przepraszam.
– Za co mnie, kurwa, przepraszasz? Ogarnij się!
– Autobus! – odpowiada Kamil i idzie na przystanek. Typ odprowadza go wzrokiem i staje przy ogrodzeniu. Gdy sto dwudziestka odjeżdża z przystanku, typ odwraca się i patrzy na kuchnię. Kamil zaciska dłonie: to zwykle pomaga w takich sytuacjach.
Kamil cieszy się na wizytę u znajomej. Coś nowego w stałym rytmie tygodnia. Pojadą autobusem, sprawdził na mapie, przesiadka przy biedronce. Żona również czuje się na tym przystanku niepewnie, rozgląda się nerwowo. Przesuwa torebkę na brzuch. Sobotni nieciekawy tłum. A Kamil podchodzi do ogrodzenia. Zasłony w oknach! Niepocieszony wraca do Eli, podjeżdża N-ka. Z autobusu widzi tego typa. Znowu on, z czaszką na plecach. Podchodzi do ogrodzenia, zerka na kuchnię i odchodzi.
Basia z mężem wynajmują parter w postgierkowskim klocku. Spokojna okolica i czynsz niewysoki – mówi Basia i pokazuje gościom sypialnię. A łazienka przy drzwiach. Gdy zaczynają jeść, Kamil zauważa, że salon jest umiejscowiony dokładnie tak, jak kuchnia przy przystanku. Za tarasowym oknem kawałek trawnika i ogrodzenie. I chodnik prawie na wyciągnięcie ręki. Chłopiec prowadzi psa na smyczy. Kamil co rusz podnosi głowę, patrzy w okno. Nerwowo je zupę serową.
– Pyszne, Basiu – Ela chwali pierwsze danie. – A Kamil mi o jakiejś kartoflance ostatnio…
– Przepraszam cię bardzo, kochanie, masz jakieś uwagi do tej prostej, pożywnej zupinki? – Kamil uśmiecha się do gospodarzy.
– Dobra kartoflanka to sztuka – mówi Tadek. – Na takim boczku wędzonym…
– Niestety Kamil nie je mięsa – rozkłada ręce Ela.
– Dlaczego niestety? – oburza się Kamil. – Stety! – unosi palec wskazujący.
– Tak, Ela wspominała. Ani gramiczka mięsa dziś nie będzie – pociesza gościa Basia.
– Dziękuję – mówi Kamil. – A tak na marginesie… Nie czujecie tu czegoś w rodzaju dyskomfortu?
Tadek powoli miesza zupę w talerzu.
– Tylko pytam – kryguje się Kamil. – Wydawało mi się, że ktoś może was obserwować. Szczególnie wieczorem, że niby przystanął na chwilę, sprawdzić coś w telefonie, zrobić zdjęcie latarni… to w sumie najlepsza pora, światło pięknie rozkłada się w tym zimowym powietrzu. A tak naprawdę patrzy na to, co się u was dzieje. Nie mówię, że coś się ma dziać, zwykły pokój, nic specjalnego… to znaczy ładnie jest, przytulnie, ale… myślę o takiej, jak by to nazwać… psychopatycznej obserwacji.
Cisza staje się niewygodna w tej znajomości odbudowywanej po latach.
– To jest kwestia podejścia – odzywa się wreszcie Tadek. – Masz na myśli złodzieja? Że, jak to się mówi, złodziej cię pilnuje, a nie ty jego?
– Niekoniecznie złodzieja – tłumaczy się Kamil. – Bardziej jakiegoś nieszkodliwego psychopatę.
– A są tacy w ogóle? – Basia nie ukrywa oburzenia.
– Pewnie są, tacy co sobie różne rzeczy w głowie układają i idą dalej, żyć swoje życia. Bo tak naprawdę szukają materiału na to życie. Bez konsekwencji dla innych. Dlatego powiedziałem „nieszkodliwy”.
– No to w czym problem? – uśmiecha się Tadek i kieruje łyżkę do ust. – Skoro nikomu nie robią krzywdy – łyżka opiera się na dolnej wardze i Tadek wlewa jej zawartość do buzi.
– Nie robią, oczywiście, że nie robią – Kamil żałuje, że rozpoczął temat. – Nieważne. To nieważne zupełnie. Daleko macie do pracy?
– Jak to nieważne! – Basia nie daje mu zmienić tematu i odchyla się na krześle.
– Mówiłem ci, żebyś się nie huśtała… już raz wyrżnęłaś – denerwuje się Tadek i macha rękami, odgrywa moment spadania z krzesła.
– Jak to nieważne! – Basia zostaje w tej pozycji. – Jak to do cholery nieważne, że ktoś może cię obserwować bez żadnych konsekwencji. To chore!
– Wiesz, Basiu… to jak w sklepie meblowym. Kupiliście nowy materac – zaczyna Kamil. – Sprawdzaliście go wcześniej?
Basia zamyka oczy. Chce się wyciszyć. Mogłaby zrobić kilka wdechów i wydechów. Tak właśnie wygląda. Albo tak jakby przypominała sobie ten dzień, gdy pojechali do ikei po materac. Sobota rano, zaraz po otwarciu, bo nie chcieli wchodzić w tłumy.
– Sprawdzaliśmy – odpowiada Basia.
– A jak sprawdzaliście?
– No… położyliśmy się.
– A jak się położyliście? – nie odpuszcza Kamil.
– To znaczy Tadek się położył, a ja usiadłam.
– Tylko usiadłaś?
– Jakoś nie miałam… odwagi nie miałam, żeby się położyć.
– Powinny być kotary do testowania materacy – odzywa się, trochę w obronie Basi, żona Kamila.
– No właśnie, czyli usiadłaś tylko. Świetny sposób na test materaca! Usiąść sobie i na tej podstawie sprawdzić twardość – podstawową cechę, z którą będziesz żyć przez najbliższe lata. A Tadek? – Kamil nachyla się w stronę męża Basi.
– No, ja się położyłem!
– Tak, jak kładziesz się na co dzień?
– Nie całkiem. Na boku.
– Z samego brzegu?
– Tak.
– Wspaniale! To klasyczny sposób kładzenia się na materacu. Bardzo wygodnie, tylko trzeba uważać, żeby w nocy nie spaść.
– Myślę, że to w miarę reprezentatywne – mówi Tadek. – Twardość jest podobna na całej powierzchni materaca – broni się.
– Nie jest. Możemy od razu sprawdzić – Kamil podrywa się, ale widzi, że Ela kręci głową. – No dobrze, bez przesady, chodzi mi o to, że nie położyłeś się na plecach z rozłożonymi rękami, na środku, tak jak kładziesz się, gdy przychodzisz zjebany z pracy i masz ochotę tylko na jedno: walnąć się na łóżku. Albo na brzuchu, albo w poprzek materaca, jakkolwiek! Byle naturalnie: paść na materac i po prostu leżeć.
– Tak bym się w sklepie nie położył. Sytuacja zbyt intymna – mówi Tadek.
– I do tego zmierzam, moi mili i z góry przepraszam za ton, Basiu, Tadku, kochanie – chwyta dłoń żony i myśli, że brakuje tylko, żeby złapali się teraz wszyscy za ręce i już jako mocna duchem wspólnota podziękowali za spotkanie, za kolację, wyciszyli się. Tylko po co! – puszcza dłoń żony. – Bo ja też tak mam, że testuję łóżka w sposób zachowawczy, nie kładę się, a siadam, jak Basia. Chodzi mi o to, że jednak zwracamy uwagę na to, co się dzieje wokół, choć nie ma to dla nas w danym momencie żadnego znaczenia, ale ma znaczenie na przyszłość, bo za rok okaże się, że materac był albo za twardy, albo, co dla mnie jest nie do przyjęcia – za miękki. Że był do dupy, a nie do spania!
– Rozumiem – Tadek odstawia pusty talerz na środek stołu. – Czyli mamy zamontować jakieś żaluzje? Zasłony powiesić?
– Nie chcę wam urządzać mieszkania – śmieje się Kamil. – Ale rozwaga byłaby wskazana.
I patrzy w stronę okna. Na chodniku pusto.
Wracają taksówką. Zupa serowa była dobra. Lepszej nie jadł. Ela milczy, obrażona, nie tak miało wyglądać ich spotkanie po latach. Ale o tym porozmawiają rano. A gdy dojeżdżają do biedronki, Kamil przypomina sobie o kuchni w przyziemiu.
– A pan, przepraszam – zwraca się do taksówkarza. – Zdarza się panu, że zachowuje się jak wujek dobra rada?
– Dobra rada? – dziwi się taksówkarz i Kamil widzi jego wzrok w lusterku.
– No, że chce pan pomóc bez względu na wszystko.
– Zdarzało się – taksówkarz odzywa się po długiej chwili. – Za komuny na przykład taki cukier był towarem deficytowym. Dziś to biała śmierć – uśmiecha się i patrzy w lusterko – wtedy luksus na miarę butelki wódki. Albo schabu. Miałem kolegę na podwórku. Zygmunt. Jego matka pracowała w cukrowni. To była fucha! Raz zrobił konkurs: trzeba było wysypać torebkę cukru do garnka i potrząsać nią przez pół minuty. Ani sekundy dłużej. Żeby nie zostało choćby jedno ziarenko. Gdy byłeś pan pewien…
– Proszę zwolnić! – mówi Kamil, gdy dojeżdżają do przystanku. – Proszę wjechać do zatoczki, na momencik.
Kamil podchodzi do ogrodzenia. Pusto wokół, północ dochodzi. Patrzy na kuchnię. Zasłona do połowy okna. Mężczyzna śpi przy stole.
– Najebała się i poszła spać – słyszy głos za sobą.
Odwraca się spłoszony. Typ zgarbiony oparty o ogrodzenie pali papierosa. – A wcześniej dostała strzała. Jak tańczyli.
– I nic nie zrobiłeś? – Kamil się ośmiela, łatwiej mu po kilku kieliszkach wina.
– Niechcąco nie boli – odpowiada typ.
W taksówce żona bierze Kamila za rękę.
– No, czyli jak pan byłeś pewien, że nie ma ziarenek, oddawałeś Zygmuntowi torebkę – kontynuuje taksówkarz. – Torebka pusta, cukier jest twój, wyleci jedno ziarenko – dostajesz kopniaka w tyłek. Wszyscy trzęśli równe trzydzieści sekund, a Zygmuntowi zawsze coś wypadło! Popróbuj se pan na takiej torebce. Bałem się wtedy jak cholera, a cienki byłem, nie to co teraz – klepie się po obfitym brzuchu. – Ale myślałem o ojcu i o kawie po znajomości. Czekała tylko na cukier. Gorzkiej ojciec nie pił – taksówkarz odbiera na telefonie nowe zgłoszenie.
Miasto za szybami taksówki pięknieje z minuty na minutę, a gdy wjeżdżają na drogę prowadzącą do ich osiedla, w świetle reflektorów elektrycznej toyoty widać ubiegłoroczne nasady młodych buków.
– I co? Koniec? – Ela nachyla się do taksówkarza.
– Mój tak. Dwa dni dupy nie czułem.
Opowiadanie powstało na zamówienie Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania w 2019 roku we Wrocławiu.