Z niezbyt wielu znanych sposobów pozbywania się ciała najświetniejszym jest upadek, upadek, upadek!
Vladimir Nabokov, „Blady ogień”; przeł. R. Stiller
Żeby było jasne — wcale nie chciał pracować w sklepie, to w ogóle nie był jego pomysł, raczej potrzeba chwili, zrodzona z doskwierającej pustki. Tak, pusty portfel po raz kolejny zdecydował za niego i wybrał mu tę posadę: nie zdobytą przebojem, lecz wyżebraną, do tego mało ambitną i nierokującą na przyszłość, prędzej doraźną niż stałą, na parę miesięcy, może rok, na pewno nie dziesięciolecia, więc raczej tu i teraz, do tego symetrycznie, toteż bez wieczności w planach i planów w odwodzie. Była to też oczywiście jak zwykle wina matki, która powiedziała kiedyś z wielkim przekonaniem — tak bardzo do niej niepasującym — gdy miał jeden z tych swoich gorszych okresów depresji i stagnacji, powiedziała, patrząc mu głęboko w oczy, powiedziała, kurczowo trzymając go za rękę, powiedziała, żądając niewerbalnego potwierdzenia, powiedziała, wierząc w performatywną funkcję języka, powiedziała, każdą cząsteczką sugerując powagę chwili, powiedziała, że musi żyć, choćby nie wiem co. Doświadczenie oraz permanentny stan zapożyczenia nauczyły go, że warto słuchać matki, więc żył, choćby nie wiem po co.
Żeby było jasne — nie zrobił olśniewającej kariery, nie został w ekspresowym tempie prezesem sieci, kierownikiem czy menedżerem, ani nawet pracownikiem miesiąca. Ekspresowo udało mu się tylko tę nie zdobytą przebojem, lecz wyżebraną posadę stracić. Tak naprawdę zdążył nauczyć się tylko jako tako orientować w ciasnej przestrzeni sklepiku, z grubsza poznał ogólny układ rozlokowania produktów na półkach (ich mrowie dawało złudne poczucie wyboru, jak gdyby coś od nas zależało, myślał) oraz mniej więcej opanował obsługę kasy. Prędko też zrozumiał, że musi być grzeczny i uprzejmy, mówić na wydechu „dzieńdobry” i „dowidzeniazapraszamyponownie”, nawet jeśli klient był zwykłym bucem i chudopachołkiem, który nie raczył ani się przywitać, ani pożegnać, czy nawet na niego spojrzeć, skoncentrowany wyłącznie na samym akcie kupowania płacenia, jakby sam fakt posiadania pieniędzy zmazywał skazę impertynenta i parweniusza.
Żeby było jasne — nikt go nie zwolnił, sam złożył wypowiedzenie i nie odebrał ostatniej wypłaty, a wszystko przez skrupuły. To przez nie nie mógł spać, ilekroć ktoś kupował plastikowe sztućce na grilla, sznurówki, trzy paczki tabletek przeciwbólowych, ewentualnie syrop na kaszel, patyczki higieniczne, pastę do zębów, opakowanie środka do udrożniania rur lub cynamon w proszku, zestaw samobójcy-amatora „zrób to sam”, raz-dwa, po sprawie i krzyku oraz Szekspirowskie „o co tyle hałasu”. Natrętne myśli — z każdym dniem coraz bardziej nachalne, drążące coraz to głębiej, uwalniające nowe pokłady jak najbardziej fizycznego bólu — nie dawały mu spokoju, ewokując makabryczne, plastyczne obrazy, a on zastanawiał się, na ile jest odpowiedzialny czy właściwie na ile powinien czuć się odpowiedzialny, jeśli ktoś wykorzysta te artykuły nie pierwszej przecież potrzeby niezgodnie z ich oryginalnym a prozaicznym przeznaczeniem, zdecydowanie mniej malowniczym niż jeden z rozlicznych sposobów pozbywania się ciała.
czy współuczestniczę w zbrodni — zapytywał — czy to tylko zaniechanie czy aż partycypacja — rozważał — czy wolno mi milczeć gdy mężczyzna ze sporą nadwagą sięga po pięć wielkich paczek chipsów zgrzewkę napoju gazowanego dwadzieścia batonikówi kilogram pączków i mrożoną pizzę do tego — dociekał — jeśli czas to największy bo najbardziej cierpliwy z zabójców to czy jestem jego wspólnikiem paserem narzędzi zbrodni rozłożonej w nomen omen czasie — spekulował — czy jest moralnie wskazane by o szóstej rano sprzedawać alkohol za bezcen — analizował — czy nie powinienem był zamknąć sklepu pół godziny wcześniej by ta chuda zapłakana dziewczyna z pustym spojrzeniem nie mogła zrobić zakupów pudełko zapałek i dwie żyletki — deliberował — dlaczego niby miałbym nie zwrócić uwagi temu natrętnemu prostakowi energetyk zupka w proszku dwie bułki najtańsza literatura erotyczna popularnej autorki i najdroższa whiskey ktoś powinien dać mu lekcję dobrego wychowania i pokory nauczyć szacunku dla drugiego człowieka chamstwo trzeba tłumić w zarodku nie wolno pozwalać na agresję choćby i werbalną w przestrzeni wspólnej bo publicznej należy rugować wulgarność tępaków — myślał
Podzieliwszy się tymi przemyśleniami z jednym z kolegów, zapytał go nawet, czy on nie ma podobnych wątpliwości, ale ten — z usposobienia podobny do rozwielitki raczej niż człowieka — tylko go wyśmiał, pukając się wymownie w czoło, na którym miał wytatuowany absolutny brak refleksji. Skala ludzkiej znieczulicy przerażała go do tego stopnia, że nie mógł znaleźć sobie miejsca w życiu i w sklepie, więc na zapleczu uparcie rozmyślał nad deontologią sprzedawcy, o tym, co wolno i o tym, co należy, czemu trzeba się podporządkować, a czemu dać odpór, gdzie leży granica między krytyką a krytykanctwem, między powinnością a indolencją, między złym dniem kupującego a nienawiścią przechodnia.
Żeby było jasne — nie był w tym wszystkim sam, ponieważ było ich dwoje, to jest on i ona. Ona zaś była jedyną osobą dbającą o jego mentalną higienę, ona, ostatnia ostoja normalności, ona, jedyny taki port na tym pieprzonym, zżartym bylejakością, toczonym degrengoladą i wszechobecną nudą, skurwionym niczym Peru Vargasa Llosy świecie, świecie lewicowych pięknoduchów i prawicowych oszołomów, oportunistów i karierowiczów, na całych jeziorach ona. Dlatego, po zrezygnowaniu z pracy w sklepie, czym prędzej się z nią umówił, by opowiedzieć, co i dlaczego się stało, by usłyszeć słowa ukojenia oraz zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, jakoś się ułoży, ponieważ on jest mężczyzną wielu talentów, sporo potrafi, szybko się uczy, umie się dostosować et cetera.
Żeby było jasne — nie chodziło mu o konsolację ani nawet zrozumienie, chodziło wyłącznie o wyrafinowany seks z litości.
Znajdują się więc oboje w jej robiącym niesamowite wrażenie, przestronnym trzypokojowym mieszkaniu z widokiem na, on z całych sił próbuje nie myśleć o tym, że nie byłby w stanie go utrzymać, jak również o matce i utraconej nie zdobytej przebojem, lecz wyżebranej posadzie, ona cierpliwie stara się go pocieszyć, mówi, że wszystko będzie dobrze, że jakoś się ułoży, ponieważ on jest facetem wielu talentów, potrafi posprzątać i ugotować, prasuje, zmywa, parzy najlepszą kawę, zawsze podgrzewa mleko, kakao tylko z pianką, do tego robi piętrowe kanapki, ma niesamowitą wyobraźnię, która ją wpędza w kompleksy, mimo iż to ona ma znakomite stanowisko i kilka zer na koncie, on posiada tylko jedno zero, sam jest zerem, nie odnajduje się w oczekiwaniach innych. Nie odnajduje się, choć bardzo chciałby.
Żeby było jasne — dla niego ona jest uosobieniem ideału, zawsze taktowna, wzorcowa i uporządkowana, panuje nad wszystkim, nie tylko nad tym, co się dzieje, lecz również nad tym, co może się wydarzyć, zarządczyni potencjalności, menedżerka rozwiązań alternatywnych, sama podejmuje decyzje i jest świadoma ich konsekwencji, akceptuje efekty swoich działań, nigdy nie szuka usprawiedliwień, to raczej jego zawsze usprawiedliwia, nie zrzuca winy na innych, zazwyczaj bierze ją na siebie, rozdrażnienie przykrywa promiennym uśmiechem, znużenie — maską wyrozumiałości; do tego kieruje się niezłomnymi zasadami, pełna szczytnych celów pomaga w hospicjum dla umierających ludzi i w schronisku dla wykluczonych zwierząt. Sprząta, gotuje, prasuje, zmywa, parzy pyszną kawę, robi znakomite kanapki, wygrywa konkursy na królową balu, tylko wyobraźni jej brak.
Był tak głupio zakochany, że założył, iż ona nigdy go nie zdradzi — wszakże mu to obiecała, choć on wcale nie prosił o deklarację — naturalnie nie z powodu braku okazji, lecz potrzeby, w końcu nie jest kobietą zdolną do takich czynów, przecież zawsze gardziła tymi, którzy i które w taki sposób, to jest zdradą, krzywdzą ukochanych, więc sama nie mogłaby się do tego posunąć, w końcu nie jest hipokrytką. Z drugiej strony kiedyś była bardzo przeciwna wszelkim używkom, ale gdy nadarzyła się pierwsza lepsza ku temu okazja, to chętnie po nie sięgnęła i już nie była im przeciwna, zdarzało się jej zaciągać. To jednak tylko drobna niedoskonałość, tłumaczył sobie, utwierdzająca w przekonaniu, że ona też jest człowiekiem, który potrzebuje, by mu czasem coś wybaczyć i coś rzucić w niepamięć, skaza na charakterze, niby pieprzyk nie w tym miejscu, nieistotny, zabawny i nawet uroczy, gdy się nad tym dobrze zastanowić. A on uwielbiał jej źle zlokalizowane pieprzyki, wszystkie, co do jednego.
Żeby było jasne — on doskonale zna jej ciało, odrobił sumiennie wszystkie lekcje i w konsekwencji nauczył się go na pamięć, niczym uważny uczeń, każdej reakcji, jak szarmancki sztubak, dowolnej fanaberii, niby elegijny elew, jest frywolnym fanatykiem i wysublimowanym wandalem, zaczyna więc od płatka ucha, by powoli przesunąć się gorącym oddechem w stronę karku i przygryźć go lekko, a potem, w odpowiednim momencie, scałowuje jej jęki z ust, myśląc o poecie, który to (o scałowywaniu jęków z ust) napisał. Nie przechodzi obojętnie obok żadnej okrągłości czy wklęsłości, każdemu fragmentowi poświęca zarazem minimum i maksimum uwagi, idealny timing wytrwałego kochanka, któremu nigdzie się nie spieszy, bo przecież stracił już pracę, więc niestraszna mu druga zmiana.
Całym wachlarzem swych pościelowych sztuczek umieścił ją w centrum wszechświata, dał poczucie bezpieczeństwa oraz, postępując systematycznie i z wyczuciem, wyrobił w niej to absurdalne przekonanie, że w tej chwili jest najbardziej pożądaną kobietą na świecie, wielbioną jak żadna inna, kompletny nonsens, tak bardzo oczekiwany na styku intymności i zaangażowania. Jako prawdziwie samozwańczy mistrz ars amandi bezbłędnie odczytuje jej pragnienia, czasem nawet je ubiega, kawałek po kawałku bada fakturę podatnego ciała, aż odkrywa punkt graniczny, ona tymczasem wije się w ekstazie, a on (w międzyczasie i nawiasem mówiąc) cierpi na syndrom Mandelsztama-Wojaczka.
Cierpiąc, on przywołuje — w myślach i expressis verbis — refreny dawnych pieśni, ona zaś, stając się czystą wiązką wrażeń, odpowiada zdezorientowana; on coś o tym że można tędy lub owędy co tu kryć że wszystko to brednie ona że napiłaby się sherry-brandy mów do mnie ma chérie prosi by nie przestawał szepce gdzie hellenom ogniem płonął ona płonie pod nim piękna chram jest pozioma jest pionowy srom popielisk na mnie zionął on góra ona dolina z czarnych jam ona Ziemia tarcza on Słońce miecz rozkoszuje się jej je ne sais quoi i niewielką blizną na lewym pośladku oddychają szybko i płytko unisono początki hiperwentylacji on-ogień odmalowuje sobie jej wyobrażenie wypala jej obraz na siatkówce spogląda na nią a ona pośród fal helena naga kątem oka wiosła błysk słona piana mnie wysmaga coś krzyczy tarmosi się walczy jeszcze splunie w pysk kto na górze czoło wargi mi pomaże nędza dni figę z makiem mi pokaże czym facet taki jak ja mógłby ci zaimponować wielkie nic tak się wyśpię jak pościelę odrzucając narzucającą się kołdrę albo nie mój aniele żłop cocktaile z odpowiednim akcentem w nagłosie smak na dnie on upewnia się czy wszystko w porządku czy właśnie tu można tędy lub owędy po czym bezwstydnie cała otwiera się na niego co tu kryć wszystko brednie napiłbym się sherry-brandy a w kulminacyjnym momencie gdy jej ciało nie jest w stanie znieść więcej troski i uwagi gdy musi dojść bo wniosek sam się narzuca i jest pionową górą to wybucha w niego on szepce jej do ucha uspokajająco ma chérie by jeszcze bardziej pogrążyć ją w la petite mort.
Żeby było jasne — nie umarła.
Gdy ona leży w zmiętej pościeli, lekko drżąc jeszcze, spocona i rozpalona pożądaniem, rozważając nieuniknione wnioski, i płacze z rozkoszy, a płacząc ma łzy w uszach, on wychodzi zapalić na balkon, na pozór bardzo ukontentowany, ale z jakiegoś powodu niespokojny, co sygnalizują nerwowe tiki rąk oraz uciekający wzrok. Paląc, zbliża się do barierki dziewiątego piętra, jak gdyby się nad czymś zastanawiał, jak gdyby wszechświat nagle zaoferował mu rozwiązania dotychczas nieznane, przeto ekscytujące, po czym mocno opiera się o nią udami, napiera, rozkrzyżowuje ręce i pochyla się, niby sięgając po coś, w stronę szarości chodnika, znajdującego się gdzieś w dole, kuszącego stałością i ostatecznością. Można by pomyśleć, że tam w dole istnieje coś, po co warto sięgnąć, kuszące melancholią dawne dni, utracona niewinność, naiwność, której jeszcze się chce, świat rozpalony pożądaniem, drżący i płaczący do uszu, wystarczy wyciągnąć rękę i pochwycić tę iluzję, przecież możemy osiągnąć wszystko, jeśli się tylko postaramy, dość wykonać dwa ruchy i już mamy to, na co zasłużyliśmy, czego pragnęliśmy a co się nam należy z racji pionowej postawy i przeciwstawnego kciuka, myśli. Dużo myśli, ma w tym sporo doświadczenia.
Najpierw, przez krótką chwilę, zadaje sobie ważkie życiowo pytanie, to jest jak wygląda łodzik, gdy go wyjąć z muszli, a następnie zastanawia się, czy byłby w stanie polecieć, wznieść się ponad to wszystko, co należy zostawić za sobą, zacząć od nowa życie może nie bardziej interesujące, ale spokojniejsze, nie bezbłędne, ale jakoś mniej błędem obarczone, czy okazałby się ptakiem, czy kamieniem, i nie daje mu spokoju wiadomość, którą zobaczył parę dni temu w jej telefonie, kilka namiętnych słów od niej do jakiegoś obcego — przynajmniej dla niego — mężczyzny, słów niepozostawiających wątpliwości ni złudzeń, ostateczne potwierdzenie klęski i upadku, jej wiarołomstwa i jego przegranej, wielkiej utraty, przez którą już nigdy nie będzie obserwował jej z balkonu, paląc, jak ona zapina stanik, poprawia pełne piersi, sięga do tyłu, niedbałe gesty codzienności zamknięte w zmysłowym ujęciu, znakomicie skadrowanym, bez cięć, na jednym wydechu. Gdy tak się pochyla i przechyla, ona go nie widzi, odzyskuje dopiero jako taką kontrolę nad swoim ciałem, powoli otwiera oczy, mówi głośno: „Teraz moja kolej”, szuka go spojrzeniem i w końcu znajduje samotną postać na balkonie, mocno opartą udami o barierkę, z rozkrzyżowanymi rękoma, zdeterminowaną i już nieobecną. Dostrzega, jak postać po coś sięga, to coś znajduje się po drugiej stronie barierki, jakby w dole, na wysokości samego chodnika, coraz niżej i niżej, po czym — zupełnie bez ostrzeżenia i na pewno nie w zwolnionym tempie — on wypada.
Żeby było jasne — nie poleciał[1].
[1] Wykorzystano tekst wiersza Osipa Mandelsztama *** (Można tędy lub owędy) w przekładzie W. Woroszylskiego oraz fragmenty Krzyża Rafała Wojaczka.