Suche bodiaki trzasnęły pod naciskiem długiej, kosmatej stopy gdy słońce chowało się już za stepem posyłając mu ostatnie iskry. Gdy karmazynem malowało jeszcze gęstwiny burzanów lekko falujące w podmuchach wieczornego wiatru.                                                                                                                                          

   Biegł z północy. Od strony niewielkiej rzeki przecinającej leśno – stepową strefę. Rzeki, której brzegi porastały prastare bory pełne wszelkiej zwierzyny. Obok turów, dzikich świń, saren i rysiów żyły tam watahy szarych wilków nocą wyjących na tle wielkiego, srebrzystego Księżyca. Miejscami zaś zapadłe brzegi rzeki zajmowały mokradła porośnięte rozmaitymi krzewami gdzie można było znaleźć schronienie. Zwłaszcza, gdy inność zmuszała do opuszczenia świata dzieciństwa. Gdy tuż obok budziła kiedyś bestię.

   Na horyzoncie czerniał już cel wyprawy: stosunkowo niewielkie, ludzkie osiedle, otoczony ostrokołem chutor gdzie na wzór większych siedzib chroniono się nie tyle przed dzikimi zwierzętami, co przed zagonami Tatarów zapuszczających się daleko na północ. Czasem aż pod strzeżoną przez rotę siedzibę księcia stojącą nad Sułą. Zresztą – bez wsparcia książęcej armii ten oraz inne chutory wplecione w szereg strefowych stanic szybko zostałyby zmiecione przez dzikich z Budziaku albo przez bisurmanów krymskich.

   Dumne, opancerzone, uzbrojone w szable i w pistolety wojsko, od dawna penetrowało step i książęce włości na stałe stacjonując w Łubniach i w Chorolu. Okresowo zaś niemal stukonną chorągwią rozkładało się w kilku pobliskich wsiach. Między innymi w stosunkowo dużych Suchakach.  

   Kosmaty przybysz tymczasem widział już poszczególne zaostrzone pale wysokiego ogrodzenia i ciemną sylwetkę wynajętego wolnego co szablą robić umiał nie tylko na wojnie. Czyli smukłą lecz sprężystą postać Kozaka podchodzącego powoli do kolejnych narożników wieży wieńczącej główną, południową bramę. Przybysz usłyszał wówczas charakterystyczny odgłos kopyt, który szybko narastał. Dlatego przylgnął zaraz do chłodnej ziemi uciszając w ten sposób budzący się zew.

   Stosunkowo duży tabun o czarnych, długich grzywach, spienionych, lśniących piersiach i ognistych oczach wpatrzonych w ciemniejącą dal – przemknął tuż obok chłonąc dziką, stepową wolność.

   Podnoszącego się z traw przybysza wołała inna krew. Krew niegdyś bardzo mu bliska, krążąca w żyłach człowieka z czerni, z Zaporoża. Potem zaś Kozaka dumnego z wpisu do pierwszego imiennego wykazu żołnierzy i w pierwszych latach swej kariery walczącego w lekkozbrojnych oddziałach samego króla Zygmunta. Była to również krew człowieka kadzącego bogatym i gardzącego biedotą, kupionego przez latyfundystę i walczącego odtąd w semeńskich oddziałach księcia Konstantego Wiśniowieckiego.

   Jako semen zasłużył na nagrodę: na kniaziowskich ziemiach został właścicielem i naczelnikiem chutoru należącego kiedyś do wielkiego pasa stanic graniczącego z Dzikimi Polami. Potem zaś ostatecznie zrezygnował ze swych wcześniejszych planów – życia w siczy.

   Była to wreszcie krew dobrego żołnierza wiernego kiedyś królowi Zygmuntowi.  Lecz jednocześnie Kozaka mającego wiele na sumieniu.  Awanturnika i zabijaki strzelającego po pijanemu. Często bez ostrzeżenia. I nie tylko w przydrożnych karczmach odwiedzanych choćby podczas powrotów z wojaczki.  

   Człowiek za ostrokołem przywoływał bezwzględną naturą. Obrazami z biczem na pierwszym planie, wspomnieniami pełnymi krzyku zrozpaczonego, kilkuletniego chłopca nieświadomego jeszcze własnej odmienności, okładanego nahajem i w końcu – w dziesiątym roku życia wypędzonego z chutoru. Z rodzinnego domu.

   Owszem, obawa zakorzeniona nie tylko w legendach mogła Kozaka tego usprawiedliwiać. Nic jednak nie usprawiedliwia zwykłej podłości wyrastającej do poziomu sadyzmu, przynoszącej wręcz dziką przyjemność.

   Biegnąc widział wciąż kosmaty przybysz tak niewiele pojmujące, szeroko otwarte oczy starszego brata i nienaturalną satysfakcję ojca trzymającego czarny bicz nad okrwawionym, leżącym dzieckiem. I słyszał wciąż gardłowe słowa mężczyzny skierowane do pierworodnego:

Chociaż nie był siódmy, to i tak bestia!

   Kozak ten zapewne długo nie mógł uwierzyć, że jest szczególnym typem grzesznika. Że za wielokrotne zabójstwa niewygodnych osób  – usprawiedliwiane czasami przez towarzyszy broni – został ukarany kudłatym potomkiem jak mawiano na stepach mając na myśli drugie życie strzygonia. Osobiście zaś był przekonany, że przepędzani niejednokrotnie spod chutoru rozmaici włóczędzy rzucili kiedyś klątwę na jego żonę, Wierę.   

   Kiedy z kolei bicz z każdego powodu spadał na niewinnego chłopca, mężczyzna ten pewnie wyobrażał sobie dwa serca bijące w niepozornej jeszcze piersi. I widział ciągle ów niechciany, słabo widoczny drugi szereg spiczastych zębów ujawniony, gdy nieświadome niczego dziecko śmiało się kiedyś do ojca.

   Nieopisany żal i lawinowo rosnące pragnienie zemsty ścierały się ze sobą. Wyciskały wielkie krople łez spływające po kościstej, owłosionej twarzy mocno zbudowanego i sprężystego przybysza z nadrzecznych mokradeł. Widział teraz siebie jako kilkuletniego, przerażonego malca szlochającego w północnym lesie otulonym jesienną nocą.  Malca wypędzonego z jedynego znanego świata chronionego przed złem wysokim, zaostrzonym ogrodzeniem. Malca rzuconego brutalnie na żer wilczym watahom albo innym drapieżcom gdy przebrzmiały już straszne słowa pana domu :

– Jeszcze jedna wiosna i napije się naszej krwi!

   Widział też matkę przytrzymywaną w tylnej bramie chutoru przez ojca i Antona, jednego z wynajętych wolnych. Matkę od dawna rozdartą wewnętrznie. Z boku i nieco z tyłu, poza kręgiem światła z pochodni, stał starszy brat i płakał.

   Tymczasem odmieniec – zmęczony płaczem i głodny – dostrzegł wówczas dziwne, jakby nieco przygarbione kosmate postacie o nienaturalnie długich ramionach zakończonych szerokimi dłońmi uzbrojonymi w zagięte, czarne szpony. Postacie leśnych stworów wyłaniały się z gęstej mgły okrywającej grube, wiekowe drzewa stojące czasem nad samym brzegiem niewielkiej rzeki. Postacie te powoli zbliżały się do niego.  

   Ku swemu zdumieniu, nie czuł strachu a jedynie rodzaj solidarności, zrozumienia. Powoli odzywały się w nim prastare więzi i zaczął również żyć odwieczny zew wspólny dla niego i dla zbliżających się istot. Dlatego głosy, które wtedy usłyszał (chociaż żaden z przybyłych nie poruszył wąskimi, szarymi ustami ) także nie były dla niego niczym obcym i w żaden sposób nie przekreślały jego istnienia. Przede wszystkim – nie sygnalizowały, że jego życie jest jakąkolwiek karą.

   Głosy braci i sióstr z mokradeł witających go bez werbalizacji. Głosy długowiecznych, nowych nosicieli ducha powstałych z ludzkiego pierwowzoru. Albo głosy wcielonej emanacji duchów w jakimś stopniu włodarzących światem zwierząt.

   Kolejne noce i dni –  już po jego nowym Śnie, zrzuceniu starej powłoki, czyli skóry i po Przebudzeniu, jak kosmaci bracia i siostry nazywali początek drugiego życia – przebiegały niczym długi, dobry sen, w który zmienił się koszmar życia w chutorze.  Koszmar zagubionego, bitego dziecka na długo zamykanego w pomieszczeniach gospodarczych, z brudnymi zwierzętami. Koszmar innego.

   Był to sen niezwykły, pełen pokoju i poszanowania innych, kosmatych społeczności, w których rzadko – w przeciwieństwie do świata ludzi – dochodziło do konfliktów. Był to sen osobliwy jak pierwsza krew wyssana z zająca w otoczeniu takich, jak on. Jak pierwsze powiewy swoistej nocy, oszołamiającej przestrzeni i nieopisanej wolności co niosła go przez bezkresny, nocny step.

   Zaszczekały psy. Smukły Kozak uzbrojony w guldynkę i obserwujący okolicę z drewnianej wieży wznoszącej się ponad główną bramą po drugiej stronie chutoru, wychylił się z pochodnią, oświetlił przestrzeń z lewej i z prawej strony zataczając szeroki łuk ramieniem. Potem krzyknął w zapadające ciemności:

– Jest tam kto?!

   Odpowiedziała mu cisza. Kozak pokręcił głową zawiedziony. Mruknął coś o wilkach i o Złym, schował głowę i wsunął pochodnię między dębowe belki. Następnie przeżegnał się nabożnie i zdjął guldynkę z ramienia. Nie wiedział jeszcze, że broń ta może zabić jedynie inne ciało.

   Swoją drogą – w razie napadu Tatarów wychylający się strażnik stanowił oczywiście łatwiejszy cel. Doświadczenie jednak nie zawsze wystarczało aby zapanować nad podstawowymi odruchami.

   Przybysz mocno przywarł do wilgotnej ziemi, zmrużył nieco ciemne teraz, ale swoiście błyszczące oczy i powoli podczołgał się w wyższe trawy. Zdawało mu się, że mniej targane chłodnym, wieczornym powiewem, a więc dające większą osłonę. Chociaż najmocniejszy w społeczności Myślowiec  sterujący na co dzień pewną częścią świata zwierzęcego miał poszerzone promienie widzenia, znajdował się obecnie dwadzieścia staji od niego i dobrze go widział wraz ze znacznym fragmentem otoczenia oraz widział albo wyczuwał drapieżniki i mógł go ostrzegać odpędzając czasem zdalnie jakiś ich odsetek, przybysz musiał posuwać się ostrożnie. Zamierał na dłuższe chwile i coraz częściej nasłuchiwał mając na uwadze przede wszystkim dochodzące już do głosu watahy wilków zdolne rozerwać go na strzępy. Wówczas nawet jego osobliwe, szybko regenerujące się ciało, nie mogłoby zrekonstruować oderwanych części. Program wiecznej Matki Natury, w którą wierzyły kosmate istoty z mokradeł, nie mógłby w takiej sytuacji właściwie zadziałać. Ta myśl wyostrzała zmysły.

   Nim dotknął ociosanego, grubego pala z ogrodzenia tkwiącego przy niewielkiej bramie, zapadła noc głęboka niczym zło, jak mówiono w samotnych chutorach.  Niebo pokrywały już niskie, ciemnoszare, ciężkie chmury. Spadły pierwsze, duże krople deszczu i znowu zaszczekały psy. Wzięto to po prostu za bliskość dzikiej zwierzyny, bowiem pogrążony w mroku step rzeczywiście zaczęły przemierzać coraz liczniejsze i masywniejsze drapieżniki głuchym pomrukiem i wyciem oznajmiające, że oto nadeszła ich pora.

   Kosmaty przybysz tymczasem wysunął haczykowate, czarne szpony i powoli zaczął wspinać się po oślizłym już, mierzącym dziesięć łokci ostrokole. U szczytu ogrodzenia zamarł nasłuchując.

– Wypasanie koni dla kniazia to lepsza robota niż chadzanie do pańskiego lasu – mówił jeden z dwóch czabanów stojących nieopodal. – A i kupić czasem co można bo gospodarz od kniazia dukata rzuci.

– Słusznie prawisz – przyznał drugi koniuch i w szerokim uśmiechu ukazał ubytki w pożółkłym uzębieniu. – Tedy i nabyta w wiejskiej karczmie gorzałka bardziej człeka cieszy i serce niesie przez step.

   Rozmawiając jeszcze, odeszli powoli w stronę oświetlonego majdanu gdzie zatrzymał się jeden z trzech Kozaków wynajętych do ochrony chutoru. Wolny uzbrojony w szablę i pamiętający jeszcze czas stanicy. Zobowiązany również do posługi wojennej wedle uznania księcia. Czabani z kolei, śpiąc na zmianę w jednej z dwu dużych stajni stojących po obu stronach domu i pośrodku gospodarczego placu, w razie napadu Tatarów lub wszelkiej maści włóczęgów ciągnących z południa, z ogromu Dzikich Pól, winni byli wspierać wąsatych strażników.

   Tymczasem wczepiony w pale kosmaty przybysz wciąż nasłuchiwał. Dobiegł doń w pewnej chwili odgłos drobnych kroków, wzdłuż północnego ogrodzenia przechodziły bowiem dwie kobiety. Młodsza, zielonooka, jasnowłosa piękność mająca może dwadzieścia pięć wiosen, mówiła z satysfakcją:

– Książę tym razem wziął sporo wierzchowców, które sprzeda pewnie gdzieś aż za Wiśniowcem. Za cztery rzucił trochę czerwonych. Guldynki, karazja czy żupany zawsze jak chleb, Wiero !

– A pewno ! – zgodziła się starsza nie mając tamtej za złe, że zwraca się do niej po imieniu jako synowa chociaż nieraz bywało, że mówiła do niej matko.  – Kupcy z południa powinni nadciągnąć jeszcze w tym roku.

   Młodsza wcześniej już dostrzegła kosmatego przybysza z mokradeł ukrywającego się za ostrokołem, jednak uśmiechnęła się tylko i porozumiewawczo skinęła głową. Zupełnie tak, jak do znanego od dawna sojusznika. Potem oddaliła się obok teściowej. Obcy przeczuł coś dobrego i czekał.

   Deszcz ciągle siąpił. Niebawem zerwał się mocniejszy wiatr, zimne strugi jęły zacinać ukoście. Dlatego ludzie pochowali się gdzie tylko mogli. A potem z niewielkiego, drewnianego schronienia stojącego w narożniku wysokiego ogrodzenia skorzystały czujne dotąd psy.

   Coraz zimniejsze, zaciekle uderzające krople moczyły czekającego uparcie przybysza. Pomimo gęstego, szarawego futra pokrywającego mocny, szeroki grzbiet, przenikliwy chłód zaczął mu wkrótce doskwierać. Wtedy jednak wyczuł posypanego siwizną i nieco przygarbionego, ale wciąż krzepkiego, wysokiego Kozaka idącego powoli wzdłuż północnego ogrodzenia.

   To był gospodarz. Dumny naczelnik chutoru a niegdyś stanicy wykorzystywanej przez konne straże stepowe. Hodowca, który przed udaniem się na spoczynek postanowił sprawdzić stan ostrokołu i czujność obecnej straży, porozmawiać jeszcze z wolnymi i – pomimo złej pogody – życzyć im dobrej nocy. Czynił tak od lat i od dawna nie było poważniejszego naruszenia dyscypliny ani najazdu Tatarów czy też rozmaitej maści opryszków przybywających najczęściej zza porohów. Z rozległego południowego Niżu.

   Gospodarz zatrzymał się w zamyśleniu. Zdawało się, że za chwilę cofnie się pod dach stajni unikając coraz silniejszych, zimnych strug deszczu. Pozostał jednak na miejscu krzywiąc się i z niesmakiem zerkając w brudnoszare niebo.

   To była jedyna okazja!

   Przybysz z mokradeł poczuł ów swoisty głos. Odwieczny zew Matki Natury już od sześciu eonów tworzącej coraz doskonalsze formy życia. Zwłaszcza te drapieżne. Przesadził ostrokół i na potężnych, ugiętych nogach wylądował tuż przed starszym Kozakiem strząsając z grzbietu fontanny zimnej deszczówki.

   Tamten spojrzał skonsternowany. Lecz już po chwili, gdy uchwycił istotę w lodowatym wyrazie czarno – czerwonych oczu przybysza,  zrozumiał, z kim ma do czynienia. Otrząsnął się. Budzący się strach pozostał w tle. Kozak położył dłoń na czarnej rękojeści szabli pamiętającej jeszcze zaciekłe walki z dzikimi hordami z Budziaku. Poczuł moc chłodnego metalu, oparcie w jelcu i wysyczał z rodzącą się nienawiścią:

– Ścierwo o dwu duszach powróciło aby pochłeptać świeżej krwi! Zanim moi ludzie spalą cię ostatecznie na majdanie, posmakujesz tego ostrza !

   Krzyknął jeszcze w stronę kozackiej straży słyszącej już właściwie podniesiony głos gospodarza. Ale broń zdołał wydobyć tylko do połowy. Nim więc przybiegli wynajęci wolni oświetlając przestrzeń syczącymi w deszczu, żółtoczerwonymi jęzorami pochodni, starszy Kozak padł z rozpłatanym gardłem i z przerażeniem malującym się w szarych oczach.

   Strzygoń przycisnął martwego mężczyznę do ciemnobrunatnej, mokrej ziemi. Jednym uderzeniem szerokiej, szponiastej dłoni rozorał mu brzuch z łatwością przecinając odsłonięty żółtoszary żupan, a potem zaczął chłeptać ciepłą, ciemnoczerwoną krew buchającą z ogromnej rany. Świat zawirował przed oczami odmieńca jak po najprzedniejszym winie. Prastare prawo zwycięzcy uderzyło taranem natury w nowe etyczne pojęcia, w podstawy chrześcijańskiej wiary, która i tak dawno już została zbrukana na tak zwanych świętych wojnach albo krucjatach, na sprawdzonym nawracaniu pogan mieczem.

   Strzygoń poczuł ból: kule z samopałów szarpały kosmate ciało. Nie pozwalały już upajać się zemstą, poniżaniem największego wroga. A straże biegły i krzyczały donośnie dodając sobie odwagi i z odległości kilku kroków ostrzeliwały wciąż dziwnego zwierza. W tamtej chwili ludzie  poczuli coś więcej, niż naturalny strach wynikający z konfrontacji ze znanymi sobie dzikimi zwierzętami. Coś, co łączyło się z przeszłością i bardzo trudno było to zdefiniować.

   Strzygoń skoczył na wysokie ogrodzenie zdając się zupełnie ignorować ludzką broń, która wprawdzie raniła go, ale swoisty organizm regenerował się bardzo szybko. Po chwili dziwny stwór zniknął za ostrokołem a na grubych, mokrych palach pozostały tylko ślady długich, haczykowatych szponów i liczne szczerby po kulach z czarno prochowych samopałów.

   Trzymając w ręku kopcącą pochodnię, czarniawy Kozak ze straży o imieniu Anton pamiętający jeszcze stanicę, zbliżył się z drżeniem do zalanego krwią trupa gospodarza i pochyliwszy się nad nim wykrzyknął strwożony:

– Jezus, Maria! Co to było?! Co zabiło Ostapa?!

– Wyglądało na strzygonia – odezwał się inny z Zaporożców, wielki chłop o imieniu Dymitr, zerknął na tamtego wymownie a potem uczynił nad trupem znak krzyża.

– Przecie się domyślacie …

   Starsza kobieta podeszła z tyłu. Zawiesiwszy głos otarła łzę, prawie obojętnie spojrzała na tego, który jeszcze tak niedawno był  przecież jej mężem i czynił wielkie plany chcąc poszerzać hodowlę dla księcia. A jego krew mieszała się z deszczówką i coraz jaśniejsza – rozlewała się po ciemnobrunatnej ziemi.  

                                             *        *         *

Artem Kindraczuk. Wysoki, dobrze zbudowany semen z czarnym osełedcem noszonym na wzór Zaporożców, zwinął czerwono – złoty płaszcz z karazji i położył go sobie pod głowę. Potem wyciągnął nogi, oparł je na kulbace i przymknął oczy czując znużenie wielogodzinną jazdą wzdłuż Dniepru.

   Głośne rozmowy pocztowych przy kartach mieszały się z wykrzykiwaniem handlujących obok i ze szczękiem obozowych naczyń. Przygotowywano już wieczerzę i ciągły gwar unosił się nad chorągwiami, które rozłożyły się trzema okazałymi obozami na wysokości ostatniego progu skalnego ciągnąc na Niż. Tam – zgodnie z rozkazem młodego księcia Jaremy przebywającego jeszcze za granicą – należało przykrócić tatarskie swawole.

   Ordy koncentrowały już bowiem siły do nowych najazdów. Podchodziły aż pod Kamieniec Podolski nazywany przedmurzem chrześcijaństwa albo bramą do Polski. Dlatego więc ramię w ramię Kozacy i Lachy bronili głównie południowo – wschodnich rubieży rozległego Lechistanu. A w nim również magnackich posiadłości.  

   W skład wojsk Konstantego, który był faktycznym dowódcą przede wszystkim na własnych ziemiach, to znaczy w okolicach Łubni, Chorolu czy Wiśniowca, wchodziła głównie lekka oraz ciężka jazda. Natomiast na Dzikie Pola skierował książę dwie chorągwie semenów oraz rotę husarii. Już wtedy czynił odpowiednie zabiegi, aby ściągnąć do swego wojska przede wszystkim dobrych, ciężkozbrojnych towarzyszy – bitwy z Tatarami zawsze wiązały się ze stosunkowo dużymi stratami osobowymi.

   Zwerbowanie husarza zaś łączyło się ze sporym kosztem. Zwłaszcza, że dla żołnierzy tych wywodzących się przecież ze szlachty, służba w wojskach królewskich czy hetmańskich była bardziej zaszczytna. Budziła większe poważanie.

   Co innego lekkozbrojni. Tu zawsze można było powiększyć wojsko osadzając Kozaków lub chłopów na posłudze wojennej. Czyli w razie konfliktów zbrojnych każdorazowo ściągać ich w szeregi wojska w zamian za pańszczyznę albo świadczenia pieniężne dla magnata. Jeszcze łatwiej było zwerbować rozmaitych awanturników, którzy walkę mieli przecież w naturze. Często szukali oni dłuższego, stałego dochodu jakim mógł być choćby niewielki żołd.

   Natomiast dla młodego Jeremiego, pełnego zapału do wojaczki i oddania dla sprawy, Niderlandy stały się pierwszym doświadczeniem wojskowym. Doświadczeniem, które kiedyś wykorzystać miał przede wszystkim w walkach na południowo- wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej.

   Artem westchnął walcząc jeszcze z ogarniającą go sennością. Kolacji nie musiał jeść, a straże już rozstawiono. To one w najbliższym czasie zostały zobowiązane do nasłuchiwania i wypatrywania wrogich zagonów. On natomiast, czując ciepło dochodzące od najbliższego ogniska, powoli podniósł się i odpiął czarną szablę – dar od towarzysza Łahiszyńskiego za głowy ocalenie w potykaniu się z Tatarem.

   Jako semen i żołnierz oddziałów wspierających ciężkozbrojne hufce, uratował kiedyś dowódcę husarzy. Chociaż nie było to jego podstawowym obowiązkiem, szlachcic zapragnął odwdzięczyć mu się jakoś szczególnie. Czarna szabla zaś stanowiła rodzaj wywyższenia walczącego Kozaka.

   Artem rozłożył więc karazję w barwach Korybuta, położył na niej szablę a potem okręcił ją płaszczem i znowu wyciągnął się na wygniecionej trawie pod głowę podkładając trochę sztywniejszą, ale wciąż miękką ‘’ poduszkę’’. Zanim ponownie ogarnęła go senność, rozpiął watowany, szaroniebieski żupan i poluzował szeroki, skórzany pas nośny.  

   Odpłynął jednak w dziwny i straszny zarazem sen: była jesień, stał na majdanie rodzinnego chutoru i z niepokojem patrzył w szare niebo, na którym rozkrzyczane chmary wron walczyły z coraz liczniejszymi, wielkimi sowami nadlatującymi z zachodu chociaż nie nadszedł jeszcze wieczór. Z tyłu natomiast podeszła do niego jego żona, Olga. Kiedy odwrócił się i spojrzał na nią, uśmiechnęła się ze złowrogim cieniem. I nagle jej młoda, piękna twarz zaczęła się marszczyć, ciało odpadało gnijącymi płatami a spod nich zaczęła wyłaniać się nowa forma istnienia. Forma szybko obrastająca w sierść i przypominająca wilczycę…

   Przerażony otworzył oczy: był w nocnym obozie, słyszał jego charakterystyczny gwar. Po chwili zaś oznajmiono mu, że wieczerza gotowa. Zatrzepotał powiekami, kilkakrotnie głęboko zaczerpnął powietrza, podniósł się, pokręcił głową jakby wciąż niedowierzając temu, co spotkało go we śnie. Potem wrócił jednak myślami do żony.

   Olga. To przede wszystkim dla niej i dla ich wspólnej przyszłości – już jako rejestrowy i wolny – znalazł się na posłudze wojennej gotów dosłownie stracić głowę. Olga. Piękna i zarazem pragmatyczna kobieta, której zazdrościli mu wszyscy okoliczni mężczyźni i mieszkańcy leśno – stepowej strefy. Olga. Namiętna kochanka z uśmiechem przyjmująca od niego stepowe kwiaty i licząca czerwone za konie oddane księciu Konstantemu. Olga. Niedoszła matka wierząca jednak w macierzyństwo. Dlatego często, kiedy leżała przytulona do jego boku, mówiła o konieczności wezwania medyka. Kiedy przybył on wreszcie do samotnego chutoru omiatanego chłodnym, jesiennym wiatrem i zbadał Olgę, orzekł trochę przygnębiony, że trzeba mieć nadzieję.

   Olga. Melancholijna i odległa. Niespokojna. Bez przyczyny wybuchająca gniewem. Wychodząca przed dom i długo wpatrująca się w gwiazdy. Albo uciekająca w noc, na dziki step. Zupełnie jak ktoś, kto nie potrafi przeciwstawić się swojej drugiej naturze. Olga. Wracająca do domu brudna i dysząca, niczym ryba wyrzucona na brzeg rzeki. Olga. A teraz ten straszny sen!..

   Na początku Artem był przede wszystkim zaskoczony jej zachowaniem. Wstawała czasem w środku nocy, wychodziła przed dom otoczony palisadą  i długo wpatrywała się w niebo. Jakby ktoś stamtąd miał jej w czymś pomóc. Artem czuł wtedy, że chodziło  o dziecko.

   Potem było gorzej: również nocą próbowała otworzyć mniejszą, północną bramę i wyjść z gospodarstwa przemykając wcześniej między stajniami. To z kolei wywoływało naturalną obawę nie tylko o nią, ale i o całą rodzinę, często pogrążoną we śnie. Olga zaś, zatrzymywana wówczas przez Artema siłą, protestowała i krzyczała, że ją zniewala. Po czym nie odzywała się przez kolejne dni.

   Najtrudniejsze jednak nadeszło. Którejś letniej nocy bowiem udało jej się niepostrzeżenie wymknąć z małżeńskiej sypialni znajdującej się na parterze domu. Otworzyła jego tylne drzwi, zmyliła stojącego na dziesięciometrowej wieży wolnego, odryglowała skrzydło północnej bramy i wyszła na step.

   Powiadomiony przez strażnika, którym był wówczas Anton, przerażony Artem błyskawicznie zorganizował czteroosobowy, uzbrojony w samopały i pochodnie oddział poszukiwawczy. Usłyszał wtedy ważne, ale również drażniące jakoś słowa ojca stojącego już z szablą nieco z boku i obserwującego całe zamieszanie:

Pilnuj jej lepiej!. I bacz na wszystkie dusze chroniące się za tą palisadą!  

Pomóż mu zamiast mleć ozorem ! – odezwała się po chwili matka, która nigdy nie wybaczyła ojcu wygnania młodszego syna, chociaż zdawała sobie sprawę z charakteru znaków, jakie nosił Kirył.

   Czasem dawała Ostapowi do zrozumienia iż lepiej byłoby, gdyby chłopiec umarł i doczekał się chrześcijańskiego pochówku. To zresztą często zdarzało się pośród młodych, stepowych strzyg. Takie dzieci podobno nie wchodziły już w drugie życie i nie zasilały w ten sposób szeregów stepowych stworów. 

   Tymczasem Artem, w towarzystwie Dymitra i dwóch czabanów, wyruszył na północ, w kierunku starego lasu wznoszącego się nad rzeką. Targany obawami o życie Olgi, na przemian myślał też o tym, że jego żona może kogoś mieć – zazdrościli mu jej przecież wszyscy okoliczni mężczyźni. Poza tym jako małżeństwo mieli problem ze spłodzeniem potomstwa.  

   Kolejny raz jednak Olga zaskoczyła go – siedziała sama na dużym, nadrzecznym kamieniu. Tym razem wpatrywała się w rwący nurt, połyskujący srebrzyście w świetle wielkiego Księżyca zawieszonego na ciemnogranatowym niebie. Artem dziwił się przy tym, że jego żona, młoda, piękna kobieta zachowuje się tak, jakby zupełnie nie obawiała się o swoje życie…

   W tamtej chwili przeraził się nagłą, własną myślą: była z nim nieszczęśliwa i może właśnie dlatego chciała umrzeć?! Zerwał się więc z ukrycia, zza burzanu kołysanego lekkim wiatrem chcąc jeszcze raz z nią porozmawiać.  Ale Olga wstała już niespiesznie, rozejrzała się a potem ruszyła w kierunku chutoru otulonego delikatnym płaszczem mgły.  Artem pociągnął Dymitra i czabanów. Wrócili zaraz za nią gasząc pochodnie i starając się pozostać niezauważonymi.

   Takich wypadów było wiele. Czasem musieli użyć broni aby odstraszyć wilki albo mokli w gwałtownym deszczu. Nikt nie wiedział jednak jak samotnej, nieuzbrojonej Oldze udawało się przeżyć w dzikiej, leśno – stepowej strefie huczącej przecież głosami rozmaitych drapieżców. Wszak Artem z wolnymi czy czabanami wyruszał zawsze z jakąś zwłoką, zależną oczywiście od czujności straży. Tutaj miał pretensje przede wszystkim do Dymitra, nieformalnie będącego dowódcą wolnych stanowiących ochronę chutoru, która czasem po prostu przysypiała.

   Na szczęście nastał okres spokoju – tego samego roku, od wczesnej jesieni, Olga uspokoiła się na tyle, że pozostawała wciąż w granicach ostrokołu. Nawet Ostap znacznie złagodniał. Przekonał się chyba ostatecznie do dziwacznej synowej, jak nieraz zdarzało mu się o niej mówić. Cóż, trudności młodej kobiety z zajściem w ciążę mogły być przyczyną bardzo dziwacznych zachowań. Z pragnieniem zdobycia większej siły i niezależności od natury na czele. Zarówno siła, jak i niezależność od wieków kojarzone były z wilkami, nad którymi chciano zapanować albo wziąć od nich niejako pewne cechy. Być może to samo chciała uczynić Olga? Jej życie zaś bez wątpienia wpływało na jej męża, co z kolei mogło rysować treść jego snów.

   Niewątpliwym zaprzeczeniem koszmaru stał się obraz pożegnania przed jego ostatnią wyprawą na Niż. Wspomnienie, które pojawiło się nagle i silnie pokrzepiało. Podnosiło przerażonego Artema na duchu i w dużej mierze odzwierciedlało jego odczucia dotyczące związku z Olgą.  

   Stali oboje na dziedzińcu chutoru, przed jego główną bramą i kanciastą, dębową wieżą omiataną chłodniejszym, wczesnojesiennym wiatrem. Artem, już przepasany i uzbrojony, czule objął i pocałował Olgę a ona uśmiechnęła się zalotnie. Potem nagle spoważniała, spojrzała mu głęboko w oczy i powiedziała:

   Niezależnie od tego, co się stanie, pamiętaj, że cię kocham!..

   Musiał przyznać sam przed sobą, że słowa te co najmniej go zaskoczyły. Myślał o nich przez jakiś czas, brał pod uwagę potencjalny napad Tatarów czy wszelakich opryszków przemierzających tereny graniczące z Niżem. Potem jednak uspokoił się mając na uwadze doświadczoną ochronę chutoru i stosunkowo częste książęce patrole wojskowe przeczesujące między innymi tamte okolice. Milej było przecież wspominać chwile, kiedy ukochana kobieta kładła się wieczorem obok a on naprawdę czuł jej miłość.

   Słowa Olgi wyciskały łzy szczęścia. Żyły w nim przez długie  dni i noce, kiedy to coraz bardziej znużone chorągwie księcia posuwały się wzdłuż Dniepru wyczekując pierwszego starcia z Tatarami. Kiedy rosła też tęsknota za żoną i domem.

   Natomiast kilka lat wcześniej, jeszcze jako kawaler, Artem chciał hodować konie. Książę jednak chutorem nagrodził jedynie jego ojca, Ostapa by ten jako rejestrowy i przedniejszy żołnierz za końską posługę czerwone czasem dostawał. Jego pierworodny mógł zostać właścicielem byłej stanicy , ale dopiero po śmierci ojca wzywanego jeszcze niekiedy na wojnę. Gdy Tatarzy, prowadzeni  przez samego Chana, większą siłą stawali u wrót Rzeczpospolitej ciągnąc aż z Krymu.

   Wtedy zresztą i wynajęci wolni pełniący w chutorze rolę straży i obok książęcego żołdu otrzymujący od Ostapa dodatkowe grosze, zapewne poszliby do bitwy, na Zaporoże w domostwie pozostawiając jedynie kobiety i koniuchów. Ci z kolei również potrafili używać rozmaitej broni w przypadku napadu włóczęgów, opryszków czy niedobitków tatarskich.  

   Artem zaś przez dłuższy czas musiał pracować w książęcym lesie. Pańszczyzna ta była mu jednak nie w smak. Zresztą nie tylko jemu.

   Ostap jako naczelnik chutoru i w ogóle Kozak liczący się u księcia Konstantego, uprosił go kiedyś o rejestr dla syna. Dlatego od tamtego czasu Artem otrzymywał niewielki żołd i kilkakrotnie, zobowiązany rejestrem, uczestniczył w wyprawach na Zaporoże. Dostawał wówczas większą lafę.

   Nawiasem mówiąc – magnaci niezbyt chętnie zwiększali liczbę rejestrowych bo wiązało się to ze sporymi wydatkami. Z drugiej jednak strony pragnęli zachować swoje rozległe ziemie, latyfundia i bacznie obserwowali starania króla, który poprzez rejestr mnożył stałą armię. Widmo monarchii absolutnej nie było im w smak.

   Artem od zawsze preferował wojaczkę. W 1625 roku, kiedy to stał się rejestrowym, Ordynacja kurukowska  ustaliła wysokość rejestru na sześć tysięcy semeńskich szabel. Natomiast Artem już jako dziesięcioletni chłopiec chciał robić szablą. Bacznie obserwował wolnych zatrudnionych do ochrony chutoru. Wąsatych Kozaków noszących szable, pistolety i długie czekany.

   Dobrze pamiętał obronę chutoru napadniętego któregoś lata o świcie przez grupę awanturników. Obraz ów wrył mu się w pamięć chociaż minęło wiele lat i pozwolono mu jedynie obserwować wszystko pod okiem jednego z czabanów. Stał wtedy grzecznie obok koniucha przy jednej z niedużych klap strzelniczych. Wyżej zaś, na drabinie stał Anton wyposażony w guldynkę i ostrzeliwał  trzech szczególnie agresywnych, wyglądających na rzezimieszków jeźdźców ciągnących z południa. Zanim przybyło książęce wojsko zwabione odgłosami walki, od kul zginęło wówczas kilku napastników. Ojciec powtarzał potem, że zwycięstwo nad owymi włóczęgami szukającymi przygód mieszkańcy chutoru zawdzięczają przede wszystkim sobie.  

   Jakiś czas po tym napadzie mały Artem usłyszał od Dymitra, że nadciągają Tatarzy. Ucieszył się pragnąc zobaczyć kolejne walki. Nie doszło jednak do napaści na chutor. Wkrótce okazało się, że skośnoocy wojownicy spalili jedną z byłych stanic nim z odsieczą ściągnęły wojska księcia Konstantego.

   Wspierany przez ojca, Artem cichcem uczył się fechtunku. Było to niezbędne aby w przyszłości starać się o służbę w książęcych oddziałach lekkozbrojnych. Natomiast zarówno ciężkozbrojni towarzysze książęcy, jak i dowódcy lekkiej jazdy znani byli z uczciwości w wypłacaniu lafy otrzymanej od rotmistrza. I jedni, i drudzy zamawiali i kupowali w mieście porządne mundury z sukna w barwach Korybuta. A czasem nawet gorzałkę i przedni miód.

   Jedząc z kolei pieczeń z suhaka, pokrzepiony ostatnim obrazem żegnającej go Olgi, Artem rozmyślał o ich wspólnej przyszłości. O żonie, którą mimo wszystko kochał i chciał przychylić jej nieba. Pocieszał się więc i wierzył, że to był tylko zły sen wynikający z małżeńskich przeżyć. Że Olga będzie jeszcze całkowicie zdrowa i doczekają się potomka. A jeśli udałoby mu się przetrwać kilka kolejnych wypraw na Dzikie Pola, mógłby odłożyć więcej złotych, kupić jakieś domostwo z kawałkiem ziemi, najlepiej daleko od pańskich włości aby między wyprawami wojennymi hodować własne konie. Gdyby mógł robić to z Olgą, byłby naprawdę szczęśliwy! 

– Strzyga! – dobiegł go głos jednego z pocztowych, który wcześniej innemu żołnierzowi usiłował sprzedać czapkę żądając pięćdziesięciu groszy. Przeciętne semeńskie nakrycie głowy –  podbita futrem, czasem nieco czubata czapka – nie kosztowało bowiem więcej niż czterdzieści groszy.

– Ale wielka! – mówił skonsternowany Kozak wskazując innym rzeczywiście nienaturalnie ogromną sowę podobną do uszatki błotnej, która usiadła na czarnym, łukowatym konarze starego dębu, dziwnie mocno świeciła wielkimi, czerwonymi oczami i jakby w ogóle nie przejmowała się bliskością ludzi.

   Żołnierze przerywali rozmaite obowiązki i czynności, chwytali najbliższe pochodnie i kierowani przede wszystkim ciekawością – szli czym prędzej we wskazane miejsce. Nierzadko poza żółtopomarańczowy krąg ognisk stanowiący dodatkowe zabezpieczenie właśnie przed dzikimi zwierzętami. Nawet porucznik Jodłowski i chorąży Galiński ruszyli w tamtym kierunku rozkazując nielicznym aby pozostali na miejscu. Dlatego rotmistrz Daszkiewicz, początkowo patrzący na to ze zdumieniem i zmarszczonymi brwiami – w końcu poszedł za większością nakazując jednak, aby nie wychodzono poza ogniowy krąg.

– To strzyga! Uważajcie! – usłyszał znowu Artem.

    Pozostawał wciąż na swoim miejscu jako jeden z tych, którzy najbardziej wzięli sobie do serca polecenia przełożonych. Chociaż nie dotyczyły one walki z ordą a straże rozstawione wokół obozu i tak czuwały.

   W pewnej chwili Artem poczuł silny niepokój. Obrazy małego Kiryła obitego nahajem stanęły jak żywe. Młodszy brat uśmiechał się jednak jakoś dziwnie. Jakby z cieniem dzikiej satysfakcji zupełnie niepasującym do jego położenia !

   Czyżby ojciec rzeczywiście miał rację?

   Artem zerwał się na drżące nogi, chwycił pochodnię zatkniętą obok na szczycie prowizorycznego stojaka i energicznie ruszył do innych zgrupowanych już na skraju obozu. Stali przed mroczną ścianą starego lasu stanowiącego jeszcze element leśno – stepowej strefy. Artem nie zobaczył już jednak tajemniczej uszatki na konarze dębu – przez żołnierski gwar przebił się trzepot potężnych skrzydeł.

   Dopiero wtedy dostrzegł sylwetkę drapieżnego stworzenia majestatycznie sunącego ponad głowami zdumionych semenów. Gdy pohukujący stwór znalazł się najbliżej Artema, oczom Kozaka ukazał się widok nagiej kobiety wyposażonej w długie, czarne szpony. Kobiety, której plecy, ramiona i wewnętrzne części ud pokryte były piórami nocnego ptaka.

                                                 *       *       *  

Końska szczęka pokryta zaschłymi, ciemnoczerwonymi plamami krwi, ze świstem przecięła chłodne, zaporoskie powietrze i przeleciała tuż nad głową rannego Artema.  Przed oczami młodego Kozaka migotały coraz większe, ciemne plamy, ale wciąż osłaniał się czarną szablą a złoto – czerwony mocny kałkan wiszący na jego zmęczonych plecach i nadal dobrze je chroniący, pozwalał mieć jeszcze nadzieję.

   Stosunkowo długi i masywny masłak, którym dysponował czarniawy Nohajec pochylony teraz na koniu, zdawał się być jednak prymitywną bronią . Normalnie szabla darowana Artemowi przez husarza powinna była go zniszczyć.

   Ale młody żołnierz księcia Konstantego czuł się coraz słabszy. Rana barku krwawiła. Wściekły i bezsilny zarazem – chwilami widział rosłego rotmistrza Daszkiewicza walczącego w środku chorągwi. Dowódca wyróżniał się brakiem czapki, jasną, rozwianą czupryną i karmazynowym kontuszem. Ciął szablą na prawo i lewo eliminując kolejnych, stających z nim do pojedynku, na ogół niewysokich, krępych wrogów noszących czasami lamelkowe zbroje wykonane przeważnie ze skóry lub rogu. Lojalnie osłaniano rotmistrza niejednokrotnie odnosząc poważne rany. Podobnie jak wszystkich ciężkozbrojnych towarzyszy ruszających teraz do drugiego ataku w odległości około trzech staji od miejsca zmagań lekkozbrojnych. 

   Kilkuset wojowników nierzadko dysponujących sławnymi już łukami refleksyjnymi wyprawiło się na Zaporoże najprawdopodobniej w celu wzięcia jasyru. Stanowili oczywiście bardzo niebezpieczny oddział nawet dla wprawionych w bojach, uskrzydlonych towarzyszy. Zakładano, że w rejonie mogą znajdować się inne, podobne grupy.

   Na początku starcia z ordyńcami spotkanymi tuż po ominięciu ostatniego progu skalnego, husarzy przełamali ich szyki stosując mocne, czołowe uderzenie. Rozproszonych Tatarów zaatakowali semeni chcąc ostatecznie rozbić wroga. Ten jednak zdołał ich oskrzydlić, a potem pojawił się jeszcze jeden oddział ordyńców i z impetem zaatakował z flanki z każdą chwilą poczynając sobie coraz śmielej.

   Dumni husarzy ruszyli już z niewielkiego pagórka szumiąc długimi piórami. Wcześniej już podzielili siły na dwa pododdziały, które ponownie miały staranować zbyt pewnych siebie, skośnookich napastników. Tymczasem pomimo kałkanów, od strzał padło co najmniej kilkunastu książęcych jeźdźców chowających się często za końmi i doprowadzających w ten sposób do walki w zwarciu. To z kolei przechylało szalę na stronę Kozaków. W tym czasie asekurowano także – a może szczególnie – walecznego chorążego Galińskiego noszącego Korybuta co powiewał na wietrze i wielu żołnierzom zawsze dodawał sił do walki.

   Artemowi też. Ale nie dzisiaj. Chociaż zaciskał zęby, słabł z każdą chwilą a ciemne plamy utrudniały widzenie. Kiścień rozdarł mu rękaw żupana, śmigał wciąż coraz bliżej głowy młodego semena i szczerzył przerzedzone, końskie zęby. Pokrywała je zakrzepła krew upuszczona całkiem niedawno z lewego barku Artema, który dokuczał mu coraz bardziej.

   Pojawiające się uporczywie obrazy Olgi z uśmiechem czekającej w bramie chutoru, wykrzesały z Artema ostatek sił. Wściekłość rosnąca w bezsilności zdołała podnieść go w kulbace i unieść jeszcze raz czarną szablę. Widząc wykrzywioną pogardą smagłą twarz Nohajca, Kozak wychrypiał z dna wrzącej duszy:

 – Wracaj do Budziaku, śmierdzielu !    

   Tamten zaśmiał się sarkastycznie ukazując przy tym ubytki w nierównym, pożółkłym uzębieniu otoczonym ciemną, sterczącą szczeciną zarostu. Potem zaś kolejnym uderzeniem masłaka niemal wyrzucił Artema z siodła. Na szczęście ten zdołał osłonić się szablą. Ale już po chwili wyprostował się, ryknął gniewnie i resztką zebranych sił – stojąc mocno w strzemionach – zaczął razić przeciwnika serią potężnych cięć znad głowy. W pewnym momencie – masłak pękł z głośnym trzaskiem. Kolejnym uderzeniem z góry Artem rozpłatał czaszkę całkowicie zaskoczonemu Tatarowi.

   Widząc już bardzo niewiele poprzez tańczące przed oczami ciemne plamy, młody Kozak  zaczerpnął głęboko powietrza i sięgnął po bukłak z gorzałką, która pobudziła go na krótko. Zachwiał się jednak potężnie widząc kolejnego przeciwnika machającego już prowokacyjnie większą chyba jeszcze końską szczęką zatkniętą na brązowawym  masywnym drzewcu.

   Szczęśliwie obok pojawił się wierny towarzysz, niejaki Serhij. Podjeżdżając z boku, odpiął od pasa bandolet i zdzielił nim w głowę zapalczywego, ciemnookiego wojownika posyłając go tym samym na ziemię.

– Dziękuję – wymamrotał Artem i tym razem drżącymi, zakrwawionymi rękami przechylił bukłak z wodą.

– Może i ty kiedyś ocalisz mi skórę – odrzekł Serhij a potem sprawnie podał mu zwinięte ciasno płócienne szarpie i pomógł właściwie założyć opatrunek na krwawiący bark.

   Gdyby nie kałkany, semeni zginęliby w tym czasie: tarcze noszone przez nich na plecach osłoniły ich przed kilkoma strzałami wypuszczonymi przez wrogich wojowników wciąż nacierających z flanki. Artem zaklął cicho czując lekkie ukłucie grotu i spojrzał w tamtą stronę – pierwsza grupa ciężkozbrojnych uderzała właśnie w Tatarów z ogromną siłą odrzucając ich w tył razem z wierzchowcami.

   Krzyk poranionych i umierających wojowników, zawieszonych jak szmaciane kukły na husarskich kopiach, mieszał się ze szczękiem broni, trzaskiem łamanego drzewca  i przedśmiertnym rżeniem koni upadających na ziemię poznaczoną głębokimi śladami kopyt. Przerażone grupki rozbitych Nohajców zaczęły umykać z pola walki. Ścigano je rąbiąc szablami jak popadło a wizja zwycięstwa podniosła również Artema i na tyle dodała mu sił, że ruszył ostro za siepaczami niesiony ciemnymi skrzydłami drapieżnika przenikniętego pragnieniem mordu.

   Uciekający Tatarzy sięgali do sajdaków i wypuszczali dziesiątki strzał. Nie pomogło im to jednak zachować życia, bowiem rozsierdzeni Kozacy unikali tych pocisków przechodząc nawet pod brzuchami pędzących koni. Potem dopadli przerażonych, ciemnowłosych wojowników.

   Artem, nie czując już bólu ani zmęczenia, wznosił ramię jak w amoku tnąc szablą wyciągnięte w obronie ręce, piersi, lamelkowe zbroje i wykrzywione przedśmiertnym strachem smagłe twarze ordyńców. 

   Osłabienie jednak powróciło – wszystko wokół zaczęło się zacierać, rozmywać. Wszelkie odgłosy docierały do Kozaka jakby z dala i znacznie wyciszone zdawały się być nie w pełni realne. Kiedy więc ujrzał przed sobą pojedynczych tatarskich uciekinierów zanurzonych w panoramie stepu podobnego do falującego, szarozielonego morza wypełnionego rozpływającymi się czarniawymi trupami i fragmentami porzuconej broni wyglądającej niczym połamane maszty okrętów – znowu potężnie zachwiał się w kulbace.

   Gdyby nie czyjeś mocne ramię, niechybnie runąłby na ziemię.

   Stracił jednak przytomność. Na dobre ocknął się dopiero po kilku godzinach czując szarpie uciskające ranę i słysząc charakterystyczny obozowy gwar, a następnie mocne, donośne słowa Daszkiewicza:

– Zwycięstwo jest całkowite, bracia! Łupy podzielimy, swoich zbierzemy i godnie pochowamy. A potem – powrót!

                                                    *          *          *  

Bellator Szary. Wojownik znany wcześniej społeczności z mokradeł jako Kirył Drugi rozejrzał się energicznie oceniając pozycje osobników watahy. Uznał, że są niebezpiecznie blisko, stanął więc niezwłocznie z prawej strony Myślowca. Ten przyklęknął już, pochylił masywną, kosmatą głowę, obiema dłońmi dotknął skroni i wysłał ku leśnym drapieżcom polecenie odejścia.

   Wilki zatoczyły krąg. Ich przednia straż pełniąca również funkcję tropicieli, wcześniej już wypatrzyła pierwszą ofiarę. Była nią drobna dość, młoda robotnica idąca dotąd nieco z boku całej grupy strzyg. Teraz zaś, tak jak inne robotnice potrzebne między innymi do budowy solidnych nadrzewnych gniazd, osłaniana przez kilku rosłych myśliwych.

   Chociaż poczuła się zagrożona, robotnica aspirująca do miana wojowniczki wysunęła się poza myśliwski krąg ochronny i warknęła ostrzegawczo skupiając mroczne spojrzenie na najbliższym drapieżniku. Potem wysunęła czarne szpony.

   Bellator Szary, stojący plecami do skupionego Myślowca, zdenerwowany zacisnął owłosione szczęki i posłał jej krótką myśl:

– Natychmiast się wycofaj!

– Chcę być jak ty! – odebrał zaraz trącący złośliwością komunikat i jednocześnie aksamitny głos myśli mieszkający wciąż w mózgu owłosionego stworzenia zrodzonego kiedyś z ładnej, jasnowłosej dziewczyny.

   Warknął głucho, przymknął na chwilę czerwone oczy i niezadowolony pokręcił głową czując rosnącą obawę o tę, która chciała być – i była – bardzo waleczna. I najważniejsza w jego dotychczasowym, drugim życiu. Zobowiązany chronić przede wszystkim tego, który w hierarchii z mokradeł zajmował najwyższe miejsce, czekał jednak w kręgu utworzonym przez pięciu wojowników.

   Poprzez wilcze pomruki oznaczające najwyższą gotowość do ataku, przebijały się jeszcze niedawne obrazy polowania na drobne, leśne ssaki. Wtedy też  – jak się zdawało – obrazy zaspokojenia, kiedy to wszyscy mogli napić się świeżej krwi. Niektórych myśliwych wołała jednak inna krew – była to krew ludzi mieszkających w samotnym chutorze omiatanym stepowym wiatrem.

   Bellator Szary stanął wówczas przeciwko myśliwym chociaż do konfliktów w społecznościach z mokradeł dochodziło niezwykle rzadko. A już na pewno nie w przypadkach dotyczących człowieka. Jako silny już wówczas wojownik mający na koncie dwa czarne, grzywiaste basiory, w gwałtownej, krótkiej walce zdołał pokonać pewnego ambitnego strzygonia. Potem jego wściekłe wciąż spojrzenie spotkało się na chwilę ze wzrokiem Myślowca, który ostatecznie zarządził powrót do gniazd zamiast wyprawy na step. Cichy konflikt jednak żył.

   Tymczasem dwa młode wilki zajmujące w hierarchii stadnej dalsze miejsca, podkulając szarobure, puszyste ogony, wycofały się w głąb ciemnego lasu. Zbite w dwa kręgi strzygi z zadowoleniem przyjęły – nie po raz pierwszy zresztą – efekt działania Myślowca chociaż on sam nie zakończył jeszcze pracy licząc na znacznie więcej. Sterowanie światem zwierząt stanowiło jeden z ważniejszych elementów szerszej strategii.

   Myślowiec przeliczył się jednak.

   Pierwsza skoczyła wadera, matka watahy: powalona przez nią robotnica nierozsądnie wysunięta z ochronnego kręgu myśliwych , zacharczała przeciągle broniąc się jeszcze szponiastymi rękami i zadając wrogiej samicy kilka ran. Wilczyca była jednak silniejsza – robotnica wyprężyła się w przedśmiertnej agonii, sekundę wcześniej wysyłając jeszcze błaganie o pomoc. Potem pisnęła cicho,  żałośnie i znieruchomiała.

   Ignorując atak basiora na grupkę wojowników i na samego Myślowca, Bellator Szary skoczył do tyłu. Wprost na grzbiet rozjuszonej wadery. Pragnienie zemsty przesłoniło mu wszystko. Potężnym uderzeniem szerokiej, szponiastej dłoni wbił się w brzuch wilczycy, a szponami drugiej ręki rozorał jej gardło pociągając zwierzę na siebie. Wadera zwiotczała.

   Wojownik ruszył teraz na pomoc Myślowcowi kątem oka rejestrując jak basior rozrywa brzuch  jednego z asekurujących go strzygoni. Młodszy wilk, prawdopodobnie syn przywódcy, skakał w tym czasie na innego osłaniającego.  

   Bellator zaatakował z tyłu podcinając szponami dłoni zadnie łapy basiora. Zwierzę zawyło wściekle, zerwało się z wilgotnej ziemi i odwróciło się gwałtownie gotowe do skoku na nowego przeciwnika, który pochylił się już i naprężył muskuły.

   Nie zwarł się jednak z masywnym przywódcą watahy: Myślowiec, wspomagany przez jednego z dwóch sprawnych jeszcze wojowników, zaatakował basiora z tyłu i rzucając się zwierzęciu na grzbiet, szczególnie długimi szponami rozorał mu gardło.

   Po śmierci przywódcy stada walki ucichły. Niemal niepostrzeżenie reszta drapieżników znikła między pniami buków i sosen a strzygi obserwowały jeszcze nocne otoczenie świecąc czerwonymi oczami.

   Z grupy trzech wojowników i czterech myśliwych otaczających Myślowca i wszystkich ocalałych ze starcia, wyszedł Bellator Szary. Mruknął gniewnie zerkając w mrok otulający teraz wilczych uciekinierów i ruszył w kierunku kosmatego ciała robotnicy leżącej nieopodal. Gdy stanął nad nią, opadł zaraz na kolana, objął bezwładne ciało mocnymi, kosmatymi ramionami i zapłakał. 

                                                    *         *         *  

Większe kępy suchych bodiaków szeleszczących na wietrze oznaczały, że chutor powinien niebawem ukazać się na horyzoncie. Zmierzchało już jednak. Niebo zaczęło tryskać ciemniejącą purpurą i pojedynczy jeździec – nawet dobrze uzbrojony – nie mógł czuć się bezpiecznie tam, gdzie zaczynał się właśnie czas wilczej watahy.

   Artem przesiadł się na mniej zmęczonego, karego luzaka, ale brak drugiej kulbaki wkrótce zaczął mu doskwierać. Powrócił więc na kasztana, który obrzucił go smutnym spojrzeniem wielkich, ciemnych oczu. Poklepał wierzchowca po spoconym karku i obiecał mu, że wkrótce odpocznie.

   Myślał o rotmistrzu Daszkiewiczu – kiedy chorągwie szły komunikiem przemierzając nawet sto kilometrów dziennie, oficer zwolnił go na jakiś czas z obowiązku wojennego chociaż mówiono o konieczności uzupełnień kadrowych.  Rotmistrz, zaufany oficer Konstantego, uświadamiał sobie możliwość stosunkowo szybkiego zmobilizowania książęcych poddanych do oddziałów lekkozbrojnych. Dlatego po drodze zwolnił jeszcze kilku semenów zamieszkujących niewielkie, okoliczne miejscowości.

   Nie natknięto się również na inne oddziały ordyńców, więc straty osobowe nie wzrosły. Natomiast z sześćdziesięciu husarzy książęcej roty na Niżu poległo dziewiętnastu i co najmniej tylu semenów. Przy czym tych ostatnich przed wyprawą było dwukrotnie więcej.

   Łupy zaś dzielono według statusu w chorągwi i zasług na polu walki, nie odbiegając zresztą przy tym od tradycji. Bywało oczywiście, że u ciężkozbrojnych to ozdobieni sokolimi i jastrzębimi piórami towarzysze wspólnie z oficerami brali prawie wszystko, co z kolei u lekkozbrojnych spotykano rzadziej.

   Artem otrzymał więc trochę broni, w tym szablę kiedy udał się do obozu husarzy, do Łahiszyńskiego wdzięcznego wciąż Kozakowi za ocalenie życia. Od Daszkiewicza zaś dostał większą lafę i konia na własność – chodziło o młodego, karego luzaka wykorzystywanego dotychczas jedynie w komunikach. Czyli silnego i wytrzymałego wierzchowca zdolnego do szybkiego przemieszczania się.

   Zanim zapadł zmrok, młody semen ujrzał kanciastą bryłę otoczonego palisadą chutoru z jego charakterystyczną drewnianą wieżą strażniczą i uśmiechnął się na myśl o spotkaniu z bliskimi. Zwłaszcza z Olgą. Zaraz jednak popędził konie słysząc niedalekie wycie basiora – kudłaci drapieżcy wyszli już z lasu i ruszyli na łowy szybko wyczuwając potencjalną ofiarę.

   Ćwierć staji od ostrokołu usłyszał znajome szczekanie psów czujących już pewnie obecność leśnych drapieżników. Potem rozległ się basowy głos Dymitra, jednego z trzech wolnych, którym ojciec, do książęcego żołdu, dorzucał parę groszy za ochronę samotnego chutoru :

– To ty, Artem? Odezwij się, żołnierzu!  

   Zanim syn Ostapa zdołał odpowiedzieć, dostrzegł, jak Kozak jeszcze bardziej wychylił się z wysokiej wieży omiatając przestrzeń pochodnią ściskaną w wielkiej dłoni. Po chwili zaś wykrzyknął zadowolony:

– To ty! Witaj, chłopie !

   Chociaż gęstniejący mrok nie pozwalał już rozpoznawać poszczególnych osób, strażnik dostrzegł jakoś zwalistą postać Artema. Ominąwszy z kolei położoną niżej niedużą wartownię, czym prędzej schodził po drewnianych stopniach schodów aby otworzyć mu dębową bramę.

– Tak, to ja, Dymitrze! – potwierdził wreszcie Artem zatrzymując coraz bardziej niespokojne konie czujące bliską obecność leśnych i stepowych drapieżników.

   Tuż za Dymitrem, kierowany większą ostrożnością, zatrzymał się Anton, drugi z wolnych co szablą robić umiał nie tylko na wojnie. Wcześniej zaś przyglądał się jeszcze jeźdźcowi zbliżającemu się do bramy gdy uchylił jedną z kilkunastu klap strzelniczych w równych odległościach rozmieszczonych w każdej ścianie ostrokołu. 

   Zaskrzypiały ciężkie wrota. Strażnicy przepuścili Artema, który zmarszczył zaraz ciemne brwi nigdzie nie dostrzegając ojca. Ostap wprawdzie nie był łatwy w kontaktach z innymi i ciężką miał zawsze rękę, jednak szczycił się pierworodnym i jednocześnie żołnierzem samego księcia.

   Owszem, to dzięki swemu męstwu na polu walki Ostap wiele otrzymał od króla i równie wiele od księcia. Jego starszy syn zaś mógł potem liczyć na cenny rejestr i szkolenie w szabli wspierane przez niego z całą mocą. 

   Młody semen tymczasem, zeskakując z kasztana, dostrzegał jedynie posępne oblicza wolnych. Po dłuższej chwili zobaczył smutną twarz zbliżającej się powoli matki powiadomionej widać przez trzeciego wolnego, niejakiego Zachara, który mógł dojrzeć Artema przez okna domu i zjawił się na majdanie tuż przed nią.

– Teraz ty tu gospodarz..ty tu… – głos Dymitra, który niejedno przecież w życiu przeszedł, nagle załamał się. Rosły mężczyzna odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach.

   Artem zadrżał i spojrzał wyczekująco na Antona.

– Ostap nie żyje – oznajmił tamten starając się stłumić emocje wibrujące jednak w jego niskim głosie. Potem uciekł wzrokiem gdzieś w dół i milczał.

– To było prawie dwie niedziele temu, zaraz po tym, jak odjechałeś z wojskiem – zaczął znowu Anton czując rosnące napięcie. – Gospodarz obchód robił i…

   Kozak zawiesił głos widząc matkę zatrzymującą się przed synem.

– Zostaliśmy sami, synku – powiedziała Wiera ocierając łzę a potem mocno przytuliła pierworodnego i zaniosła się płaczem.  

– Olga też…niedawno… –  rzekła po chwili, kiedy znów spojrzała Artemowi w oczy.

– Nie! – jego pełen bólu krzyk doszedł go już jakby z oddali. Z innej rzeczywistości.

   Nogi stały się nagle wiotkie, gwiazdy rozmyły się w mleczne plamy. Wszystko gwałtownie zawirowało a ogień z pochodni trzymanej przez Dymitra odpłynął gdzieś długą,  krwistą smugą.

   Nie czuł niczego kiedy upadł.

                                                    *         *         *

Promienie słoneczne zatańczyły na szczycie jasnobrązowego, glinianego garnca z gorzałką. A potem na jego wilgotnym wybrzuszeniu, niczym gromada gwiazd, zapłonęło złociście kilka niewielkich kropel. Ich życie trwało jednak bardzo krótko. Tak, jak życie Olgi.

   Uzdrowicielki znad Suły, od wielu lat siedzące na rozległych mokradłach, jeszcze tak niedawno próbowały dziewczynie pomóc, podsuwały jej swoje medykamenty aby kaszel i niespokojność poszli sobie. Widziano nawet znaczną poprawę zdrowia Olgi trwającą zresztą wcześniej dość długo. Któregoś dnia jednak jej stan nagle się pogorszył i dziewczyna zasłabła. Potem, gdy jeszcze się ocknęła, uśmiechnęła się słabo, ale jakoś dziwnie, jakby z cieniem szyderstwa. I bez słowa zmarła.

   Artem żył między domem, stajniami i wieżą ostrokołu. Przy czym nie pomagał w domostwie ani na pastwisku,  z nikim nie chciał rozmawiać i bardzo rzadko słyszał co się do niego mówi. Któregoś popołudnia, gdy trochę wytrzeźwiał, oznajmił matce, że chce pójść na grób ojca znajdujący się podobno niedaleko chutoru.

   Drobna iskierka nadziei zapaliła się wtedy w ciemnych oczach Wiery widzącej w nim jedynie cień dawnego Artema.

   Gdy dotarł już do niewielkiego, świeżo usypanego kopca zwieńczonego drewnianym krzyżem i upadł na kolana, zaczęły nim targać sprzeczne uczucia. Gdzieś w głębi duszy – z chowanej przez lata urazy – zrodziła się gorzka niechęć.

– W czym ci zawinił Kirył, że okładałeś go nahajem jak zwierzę? A potem której nocy wypędziłeś z domu? – mówił z naciskiem rozżalony Artem patrząc na dębowy krzyż i jednocześnie zwracając się do nieżyjącego ojca.

   Po chwili – skarcił się jednak. Przymknął oczy, zmówił krótką modlitwę za zmarłych i dostrzegł większą sensowność ojcowskich działań. Zwłaszcza, że chodziło o pozbycie się niebezpiecznego strzygonia.

   Przypominając sobie zaś stosunek ojca do niego jako pierworodnego i też jako dobrego żołnierza, mruknął pojednawczo:

– Mimo wszystko, dziękuję ci.

   Kiedy przed zmierzchem wrócił do chutoru, matka, widząc go, odetchnęła z ulgą.  On sam jednak nadal nie mógł znaleźć sobie miejsca. W końcu znów sięgnął po garniec z gorzałką niewiele przy tym mówiąc.

   Wiera posmutniała. Nazajutrz zaś w towarzystwie uzbrojonego w szablę Antona wyruszyła do Suchaków. Od lat w trudnych chwilach radziła się plebana, wiejskiego znachora duszy, jak powiadano o nim na stepie, który z kolei cenił Wierę jako matkę. Ostapa zaś zawsze unikał albo wypowiadał się o nim negatywnie. Mogło się nawet wydawać, że wręcz ucieszył się kiedy dotarła do niego wiadomość o śmierci naczelnika samotnego chutoru.

   Obawiając się nieco reakcji plebana, Wiera w porozumieniu z wolnymi chciała najpierw powiedzieć mu iż Ostap spadł ze strażniczej wieży wprost na grube, zaostrzone pale ogrodzenia. Potem jednak pomodliła się, aby nabrać odwagi i czekała na przybycie księdza.

   Okazało się wkrótce, że wiejski pleban wykazał jedynie nieznaczne zaskoczenie prawdą drżącymi wargami wypowiedzianą przez Wierę: sam przeżył kiedyś spotkanie ze strzygą – a jak się potem okazało – strzygoniem. Twierdził iż pomogła mu Opatrzność – zachował bowiem zimną krew. Zdołał dobiec do kościoła i krzyknął do organisty aby uderzył w dzwon. Bestia w czarny słup się zamieniła, a potem rozpadła się – mówił wtedy pleban chociaż ze zgrozą spoglądał na poszarpanego szponami Ostapa.

   Radząc zaś Wierze w sprawie pijącego Artema, baryłkowaty duchowny uśmiechnął się tylko smutnie w geście ludzkiej bezradności rozkładając ręce. Poradził jednak aby zostawić wszystko Opatrzności i upływowi czasu. Na koniec dodał zaś, że modlitwa na pewno nie zawadzi.   

   Mijały kolejne, jesienne dni i nadal nic nie mogło uleczyć pogrążonego w pijackim otępieniu, milczącego  Artema krążącego po chutorze na podobieństwo żywego trupa. Uznano więc w końcu, że ów od rozumu odszedł i do wojaczki już się nie nadaje.  

   Ze względu na ojca i na zasługi Artema w walce z Tatarami, książę Konstanty podtrzymał swoje wcześniejsze decyzje. Młody semen figurował jako gospodarz  i właściciel chutoru. I na razie otrzymywał niewielki żołd należny wolnym między wyprawami wojennymi. Latyfundysta radził też baśni w sprawie gospodarza nie głosić chociaż sam Daszkiewicz z wojskiem strzygę podobno widział. Ale tu książę z rotmistrzem odpowiednie słowa ponoć wymienił. Ceniony oficer dostał reprymendę i znacznie mniejszą ilość gorzałki na kolejną wyprawę na Dzikie Pola. Odnosząc się z kolei do śmierci Ostapa, Konstanty rzekł: – Zmarł, bo młody już nie był!

   Tymczasem chutorem, na zmianę, zajmowali się przede wszystkim wynajęci wolni, szczególnie Dymitr zawsze traktujący Artema jak syna, którego nigdy się nie doczekał poświęcając zbyt wiele służbie. Wiera dbała o dom i starała się nadzorować wszystko. Zwłaszcza coraz bardziej rozwydrzonych czabanów bojących się dotąd szorstkiego Ostapa, teraz zaś żądających więcej czerwonych.

   Były chwile, kiedy Artem to widział i dłużej o tym myślał. Potem ogarniała go wściekłość, groził koniuchom sięgając po czarną szablę. Innym razem – odnosząc się nagle do brata –  chwytał wieczorem pochodnię, biegł na drewnianą wieżę, stawał twarzą do północnego lasu i krzyczał:

– Mógł cię ojciec zatłuc i pochować mordą do ziemi!  

   Były również chwile, kiedy chciał ze sobą skończyć. Powstrzymywało go jednak pełne bólu spojrzenie matki, która często powtarzała, że został jej tylko on.

   Wiera zaprosiła kiedyś plebana. Artem nie chciał jednak słyszeć słów pocieszenia od klechy mówiącego również o nadziei spotkania swoich bliskich w wieczności i jednocześnie zbywającego milczeniem los Kiryła.

   Któregoś listopadowego dnia Artem zrozumiał wreszcie, że miłość matki do dziecka jest największym cudem i darem. Pięknem tego świata. Dlatego nigdy nie wolno jej odrzucać. 

– Mówią na stepie, że gdy pójdziesz na grób nieodżałowanej żony, zmarła odejdzie w pokoju – powiedziała któregoś ranka Wiera patrząc z troską na syna.

   Artem uśmiechnął się tylko słabo, jakby z cieniem ironii i odsunął garniec z gorzałką. Ale odezwał się dopiero następnego dnia:

  – Pójdę do Olgi !

   Czuł się wówczas tak, jak podczas niejednej bitwy. Kiedy to poraniony, wykończony walką z ordyńcami i zrzucony z siodła, podnosił się jednak z zabłoconej ziemi, chwytał szablę i znów dosiadał konia. 

                                                    *         *          *  

Na wieży siedział Dymitr. Odprowadził Artema zatroskanym spojrzeniem – zawsze traktował go trochę jak syna i wciąż obawiał się o jego życie. Myślał, że młody człowiek zrobi sobie coś złego chociaż tego dnia wyglądał na całkowicie pogodzonego ze śmiercią żony.

   Artem zabrał ze sobą samopał: na stepie, niezależnie od pory doby, nigdy przecież bezpiecznie nie było. Ostatnio zaś znów zaczęto mówić o tatarskich podjazdach.

   Grób ojca znajdował się stosunkowo niedaleko, natomiast grób Olgi – tak, jak kilka innych należących częściowo do cmentarza z Suchaków – wykopano podobno dziesięć staji na wschód od chutoru. Pośród głogów, które tak kochała. Gdzieś tam również spotkali się po raz pierwszy.

   Ona przyszła ze wsi, z pobliskich Suchaków.  Z chaty strzechą krytej, a jej ojciec nie był naczelnikiem chutoru ani nawet Kozakiem, a jedynie ruskim chłopem, człowiekiem z czerni. On z kolei już od trzech lat jako rejestrowy i w przerwie między wyprawami na Dzikie Pola pomagający ojcu w wypasie koni.  Ona – porażała urodą. Delikatne rysy nieco zasmuconej twarzy, zielone oczy, jasne, długie włosy rozwiewane ciepłym powiewem wiatru i smukła, gibka sylwetka zdająca się płynąć wśród wysokich traw.

   Olga zawsze była trochę tajemnicza. Lubiła włóczyć się po stepie i lesie aby, jak mawiała, dumać nad życiem. Jej niejako druga natura – pragmatyzm często przesłaniająca melancholię, pozwalała jednak cieszyć się szacunkiem zwykłych mieszkańców okolicznych miejscowości ceniących przecież ludzi praktycznych, przedsiębiorczych, wykazujących się zdrowym rozsądkiem.

   Artem był wysokim, dobrze zbudowanym i przystojnym młodzieńcem z modnym osełedcem noszonym na wzór zaporoski. W życiu kierował się zdecydowanym działaniem, nie schodził z raz obranej drogi, mógł więc podobać się niejednej dziewczynie ze stepów. Tym bardziej, że od kilku lat był rejestrowym, dostawał książęcy żołd, bił się o Matkę Polskę i o kozackie ziemie w niej położone. A żołnierze zawsze byli szanowani przez lokalne społeczności i lgnęły do nich kobiety.

   I Olga, i Artem należeli do ludzi walecznych, kochali przestrzeń, naturę leśno – stepowej strefy. Świata, w którym przyszło im żyć. Może więc było to coś, co – prócz wzajemnej fascynacji fizjonomią, powierzchownością –  połączyło ich któregoś dnia na zawsze?

   Widząc z kolei nietypowe skłonności Olgi do samotnych, nocnych spacerów, obawiano się o jej bezpieczeństwo. Nie pomijano już wtedy  sprawy Kiryła, który – jeśli przeżył kiedyś wygnanie – mógł zagrozić przecież samej Oldze włóczącej się samotnie po stepie.

   Któregoś dnia natomiast, siedząc z synem przy stole, Ostap zasugerował możliwość jakichś powiązań dziewczyny ze strzygami. Artem zerwał się z ławy, spojrzał wściekle na rodzica i wykrzyknął:

– To bzdura!

   Kiedy jednak ochłonął, przeprosił ojca. Po chwili zaś dodał, że nikt nie zauważył przecież u Olgi żadnych, najmniejszych nawet oznak odmieńca.

   Artem tymczasem dotarł do znajomych głogów z ich charakterystycznymi, czerwonymi owocami, które błyszczały wciąż w słabych promieniach słońca widocznego właśnie między szarymi chmurami. Cierniste krzewy bujnie porastały trawiastą ziemię chwiejąc się pod naporem stepowego, jesiennego wiatru omiatającego kilka pobliskich kopców zwieńczonych drewnianymi krzyżami.

   Najbliższy grób był jednak rozkopany. Darń odrzucono podobnie jak ziemię, wcześniej rozcinając ją czymś bardzo ostrym. Natomiast wewnątrz niedużej mogiły spiętrzały się głównie obłe kamienie tworzące jej wilgotne ściany. Na dnie grobu zaś, w resztkach drewnianej trumny pozostały jeszcze potargane kawałki różowej tkaniny zmieszanej z czymś podobnym do ludzkiej skóry. Pasma tkaniny, a jeszcze niedawno – kobiecej szaty… 

   Artem poczuł niepokój. Odruchowo zdjął z ramienia samopał  i szybko rozejrzał się. Nieraz słyszał o cmentarnych rabusiach bezczeszczących zwłoki po tym, jak niczego cennego nie udało im się znaleźć.

   W pewnej chwili, całkiem klarownie, usłyszał dziwaczne, jakby zwierzęce jęki dochodzące zza głogu. Uświadomił sobie, że słyszy je już od momentu, gdy dostrzegł pusty grób najprawdopodobniej jeszcze niedawno należący do Olgi.

   Do Olgi, której teraz nie było!

   Zadrżał. Trzymając samopał w pogotowiu, bardzo ostrożnie ruszył w kierunku krzewu: za ciernistymi pędami dostrzegł dwie podobne do ludzi, kosmate istoty kopulujące niczym psy!

– Strzygi! – pomyślał z niedowierzaniem.

   Przerażony nagle, cofnął się potykając o jakiś kamień. Zanim jednak zdołał się otrząsnąć, kudłate stwory zwróciły się ku niemu łypiąc upiornie czerwonymi ślepiami. A potem zaczęły zbliżać się niespiesznie, jakby całkowicie pewne zwycięstwa nad kruchą ludzką istotą.

   Niższa i drobniejsza strzyga, głównie na plecach pokryta długim, jasnym futrem podobnym do kobiecych włosów, chwilami kogoś mu przypominała. Jako pierwsza skrzywiła się złośliwie, z szyderstwem widocznym na wąskich, szarych wargach odsłaniających długie, spiczaste zęby. Po czym gdzieś w głębi skołowanego umysłu oszołomiony Artem usłyszał drapieżny głos Olgi :

– Nigdy nie należeliśmy do jednego świata chociaż stanowimy pewną jedność. Mój świat urośnie jednak na tyle, że kiedyś  zwycięży twój! Chyba, że wy, przebiegające przez życie naiwne istoty, wybijające się od dawna na rozmaitych wojnach, pewnego dnia wyniszczycie się całkowicie ! Tak czy inaczej  – zginiesz, marny żołnierzyku!  

   Myśli galopowały jak szalone. Skołowany mężczyzna cofał się coraz szybciej przed obcymi formami życia i trochę nonsensownie kierował w nie ściskany w dłoniach samopał. Strzępy odległych wspomnień świadczyły niezbicie, że tylko ogień z kilku pochodni może poważnie zagrozić tym przerażającym stworom.

   Kiedy godził się już z niechybnie nadchodzącą śmiercią i drżącymi wargami szeptał znane sobie modlitwy, roztrzęsiony do reszty usłyszał inny głos: męski. Chociaż  był mu nieznany, jednak kojarzył mu się jakoś ze znienawidzonym niedawno Kiryłem: 

– Pozostaniesz przy życiu bo w niczym mi nie zawiniłeś. A teraz – precz stąd!

   Nie czekając na nic więcej, Artem rzucił się do ucieczki. Słyszał jeszcze gardłowe, rozpaczliwe protesty mniejszej strzygi próbującej go ścigać, lecz zatrzymywanej siłą przez rosłego partnera.  

   Ściskając wciąż w dłoni bezużyteczny samopał, dziesięć staji pokonał w rekordowym tempie mając przy tym całkowicie zaćmiony umysł. Zatrzymał się dopiero przy masywnej, wysokiej bramie chutoru słysząc dochodzący z wieży zaniepokojony głos Dymitra:

– Na Boga żywego, co się stało, Artemie?

– Otwieraj! – wychrypiał ciągle zdyszany gospodarz. Potem zaczął tłuc bronią w dębowe belki wrót.

                                                   *          *          * 

– Jeszcze ! – krzyczał Artem strząsając z głowy perliste krople wody.

   Posłuszny Dymitr, po raz siódmy już, pochylił się nad korytem postawionym na majdanie głównie dla koni, napełnił ceber, a potem – chlusnął jego zawartością wprost na głowę gospodarza. Gospodarza po raz kolejny potrząsającego energicznie czarnym osełedcem.

   Artem – nie bacząc na jesienny chłód – zażądał takiej terapii zaraz po tym, jak wpadł niedawno do chutoru niczym burza. Kiedy przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa.

– Dość ! – zdecydował wreszcie młody Kozak.

   Po raz ostatni potrząsnął głową jakby odganiał jeszcze natrętne myśli. Potem odetchnął głęboko opierając dłonie na udach, usiadł na brzegu koryta i kazał Dymitrowi przywołać matkę, Zachara oraz Antona.

   A kiedy wszyscy już przyszli oszołomieni jak Dymitr, Artem spokojnym głosem zaprosił ich do domu i w największym pokoju gdzie postawiono kiedyś długi, dębowy stół, zaczął opowiadać. Gdy skończył, na twarzach zgromadzonych osób wciąż malowała się konsternacja chociaż od dawna już podejrzewano przecież podobny stan rzeczy. Jednak głośno powiedział o tym jedynie Ostap. Wzbudził wtedy niedowierzanie, a nawet wściekłość syna.

   Pogrzeb Olgi był krótki. Pleban z Suchaków zaś zdawał się być przekonany, że uśmierciło ją liche zdrowie i tęsknota za macierzyństwem.  

   Nowy Kirył z kolei musiał jakoś dowiedzieć się o grobowym przeobrażeniu Olgi zaraz po tym, jak zbudziła się do drugiego życia. Przybył w samą porę, rozkopał grób, rozbił wieko trumny a potem pomógł nowej strzydze wydostać się z niej.  Kopulacja kosmatych stworów na cmentarzu, w miejscu świętym dla Kozaków, mogła budzić jedynie obrzydzenie.

– Bóg jedyny wie, co się z nimi teraz stanie – odezwała się zasmucona Wiera przerywając długą ciszę jaka zapanowała po ostatnich słowach niecodziennej opowieści Artema.

– Jemu daruję bo on też mi darował – wychrypiał Artem wstając nagle i opierając żylaste pięści na blacie dębowego stołu. – Ale dla tej niewdzięcznej dziwki tylko ogień może być teraz wybawieniem! 

                                                   *         *         *   

 Po trzech dniach od owej rozmowy Artem oświadczył matce, że gotów jest wrócić do służby wojskowej, że stęsknił się za towarzyszami broni, za rotmistrzem Daszkiewiczem i za czarną szablą. A przede wszystkim – za swym luzakiem. W tym okresie nie tknął gorzałki a jedynie wpatrywał się niekiedy przez dłuższy czas w brzuchaty garniec stojący wciąż tam, gdzie pozostawił go przed wyjściem na cmentarz. Czyli na kuchennym stole.

   Wiera uśmiechnęła się do syna szczęśliwa, że porzucił picie i znów chce rzucić wyzwanie życiu. Nie chciała jednak stracić drugiego dziecka. Widziała też, że Artem wciąż ucieka po tym, jak jego małżeńskie życie legło w gruzach i stracił nadzieję na potomstwo. Może nawet na własnego syna.

   Książę Konstanty tymczasem utrzymał żołd Artema. Przez wojskowych strażników penetrujących step i magnackie włości zasięgnął rady lokalnego medyka od czasu do czasu odwiedzającego samotny chutor. Potem  zażądał opinii znachorek z bagien, które podsuwały Kozakowi stosowne zioła albo ich mieszanki. W końcu zdecydował o powrocie semena do służby.

   Zanim to jednak nastąpiło, Artem stawał często na wieży z pochodnią w dłoni i długo wpatrywał się w granatową noc otulającą step i niewidoczne północne mokradła. Zaś któregoś późnojesiennego wieczora zorganizował wypad na leśne bagna zabierając ze sobą dwóch wolnych, czterech czabanów, guldynki i liczne pochodnie. Niewdzięczna suka, jak zwykł nazywać teraz Drugą Olgę, pozostała jednak w bliżej nieokreślonym miejscu. Znalezione legowiska strzyg były puste.

   Jesień 1630 roku szczególnie mocno ubarwiła step. Ruszając z chorągwią Daszkiewicza na Dzikie Pola, Artem uściskał matkę i trzech wolnych szczególnie wymownie patrząc na Dymitra. Nie chciał stracić tej, dla której teraz żył.

– Ktokolwiek się tutaj pojawi, zabierze jej życie po moim trupie ! – oświadczył rosły strażnik patrząc młodemu gospodarzowi w oczy. Potem położył wielką dłoń na rękojeści szabli.

                                                       *          *          *   

Noc rozpostarła już nad stepem swoje ciemnogranatowe skrzydła. Wilcze pomruki narastały, a oni biegli coraz szybciej od czasu do czasu wykonując długie skoki i opadając na mocne, szponiaste dłonie. Gdzieś w głębi umysłów słyszeli wciąż słowa Myślowca, który przyklęknął obok bagiennego gniazda, położył dłonie na skroniach i naprowadzał ich tam, gdzie przebywała teraz pewna dziewczyna ze wsi,  nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa. 

   Każdego wieczora Myślowiec patrzył w przestrzeń. Chodziło o to, aby zobaczyć i ewentualnie ochronić swoich czyli tych wszystkich, którzy w najbliższym czasie zakończą pierwsze życie a po potencjalnym pochówku mogą przebudzić się do nowego, szczęśliwszego i znacznie dłuższego życia. Czasem udawało się także spłoszyć drapieżniki wysyłając ku nim stosowne sygnały myślowe.

   Wspomniana dziewczyna zaś miała być od razu zabrana na bagna aby tam w spokoju dotrwać do przemiany. Była cenna, mogła być nawet wojowniczką.

   Wataha złożona z pary alfa i sześciu młodych samców była jednak coraz bliżej miejsca rozmyślań dziewczyny. Basior prowadzący sforę nie dał się zastraszyć zdalnie i widział już smukłą postać stojącą nad brzegiem rzeki.

   Jeden z trzech łowców towarzyszących Bellatorowi Szaremu wysunął się znacznie przed pozostałych. Lecz nie zdołał uderzyć pierwszy: potężny wojownik wyprzedził go na ostatniej staji i z mocą runął na przywódcę watahy wybijając go gwałtownie z obranego niedawno kierunku biegu.

   Dwie kosmate istoty potoczyły się po wysokiej, stepowej trawie a potem zwarły się w krótkiej, zażartej walce. Bellator ryknął z bólu: basior wgryzł się głęboko w jego prawe przedramię. Wojownik stracił nagle siły, szczęki wilka powstrzymywanego drugim ramieniem kłapały coraz bliżej gardła strzygonia. Groziła mu porażka a nawet – śmierć przez odgryzienie głowy!

   Wtedy pojawił się jeden z trzech łowców. Uderzył z wściekłością, obiema szponiastymi dłońmi rozorał grzbiet basiora i strząsnął z szerokich pleców młodego samca, który dość nieporadnie próbował  powalić go na ziemię.

   Wilczy przywódca zawył rozpaczliwie wiotczejąc na krótką chwilę. To jednak wystarczyło aby Bellator Szary wbił czarne szpony lewej dłoni w jego gardło i zaciskał ją tak długo aż zwierzę zwiotczało na dobre. Oczy basiora zgasły.

   W tym czasie dwaj pozostali łowcy osłaniali bezpośrednio oszołomioną dziewczynę. Udało im się poważnie zranić innego młodego wilka a potem nawet odpędzić atakującą ich zaciekle waderę. 

   Gdy zaś cztery strzygonie ciasnym pierścieniem opasały potencjalną wojowniczkę i szczerząc szpilkowate zęby stanęły naprzeciw pozostałych wilków, te wycofały się powoli popiskując smutnie po stracie przywódcy. Walkę uznano za zakończoną.

   Najlepszym wojownikiem okazał się jednak łowca, który podczas biegu nad rzekę w pewnej chwili wyprzedził Bellatora Szarego a potem wsparł go na tyle, że przywódca grupy wypadowej nie odniósł innych ran i ostatecznie zwyciężył basiora. To właśnie ów łowca, Venandi Bury, miał prawo kopulować z potencjalną wojowniczką stojącą jeszcze z boku i wciąż trochę oszołomioną.

    Ciemnowłosa dziewczyna zrozumiała wreszcie sytuację. Obudziła się z pierwszego snu chociaż wcześniej już zaczęła odczuwać wspólnotę krwi i trochę nieświadomie czekała na nowe, szczęśliwsze życie. Dlatego teraz prawie bezwiednie ruszyła z łowcą w pobliskie burzany.

   Bellator Szary zaś zerknął na swoje prawe przedramię: rana po wilczych zębach już się zabliźniła a ze skóry zaczęły wyrastać nawet pierwsze szarawe włosy. Spojrzał w dal. Tam, gdzie za zakolem rzeki leżały otulone mgłą mokradła i gdzie czekała na niego ta, która miała zastąpić pewną młodą i nieodżałowaną robotnicę. Ta, którą dosłownie wydobył spod ziemi. 

                                                    *        *        *

Serhij  Iwanowicz, rosły i mocny chłop wypuścił szablę, wybałuszył ciemne oczy i zaczął charczeć a ślina z szeroko otwartych ust zaczęła spływać po nieogolonej szczęce semena. Postronek z końskiego włosia zarzucony z tyłu przez czarniawego ordyńca, zaciskał się coraz mocniej i szybko pozbawiał go oddechu.

   Nohajcy lubili ten sposób pozyskiwania niewolników. Pojmani w jasyr Kozacy często odstawiani byli na Krym albo do bogatych tureckich panów, którzy na rynku w Stambule płacili za każdego z nich nawet czterdzieści czerwonych złotych. W ten sposób tatarscy dostawcy, często zwykli pasterze wielbłądów znad morza, znacząco poprawiali poziom swego życia.

   Artem dostrzegł towarzysza walk i nie czekał. Szybko podjechał z boku ignorując innego ordyńca prowokacyjnie wymachującego już masłakiem, podniósł ponad głowę czarną szablę i wykonał mocne cięcie.  Postronek pękł ze świstem a uwolniony żołnierz łapczywie zaczął chwytać powietrze.

– Argan, argan!..

   Krzyk czarniawego Nohajca niósł w sobie przede wszystkim jęk zawodu. Ale był również sygnałem dla innych ordyńców dysponujących takimi narzędziami.

   Serhij tymczasem doszedł już do siebie chwiejąc się jeszcze w kulbace. Niezwłocznie zeskoczył na zabłoconą ziemię, w dochodzącym zewsząd tumulcie bitewnym chwycił leżącą nieopodal szablę, rozejrzał się już na koniu i – gotów do walki – głownią swego oręża przeciął chłodne, zaporoskie powietrze.

– Dzięki! – krzyknął jeszcze w stronę Artema.

   Potem z impetem ruszył na swojego niedoszłego pana wymachującego już tęgim masłakiem – bronią zwieńczoną tym razem szczęką wołu. Jako wyborny szermierz, Serhij szybko zakończył ten pojedynek niszcząc najpierw drzewce prymitywnej tatarskiej broni a następnie mocnym, pełnym wściekłości cięciem szabli, rozcinając ukośnie czarniawą głowę ordyńca. Zanim zalany krwią krępy wojownik osunął się powoli z wierzchowca, jego rozciętą, szeroką twarz zdawał się krzywić wciąż ironiczny uśmiech.

   Z odsieczą przybyło trzech nowych Nohajców dysponujących czarnymi arkanami. Niebawem jednak, w gwałtownej i krótkiej walce, zastali oni pokonani a następnie przepędzeni przez kilku innych Kozaków toczących boje obok Serhija. Udało się jednak bisurmanom pochwycić pewnego żołnierza, odciągnąć go z pola walki a potem spętać i razem z pochwyconymi wcześniej pięcioma innymi semenami Daszkiewicza przygotować naprędce do drogi na południe.

   W tym czasie chorągiew Daszkiewicza walcząca z lewej strony ciężkozbrojnych, uzyskała znaczną przewagę nad ordyńcami spychając ich ku husarii. Ta radziła sobie jeszcze lepiej i tworzyła jednocześnie część pierścienia, który miał zamknąć Tatarów w obronie i przyczynić się do ich ostatecznego rozgromienia. Ściskani i otaczani wschodni wojownicy małymi grupami próbowali jednak umknąć na południe zabierając cenny jasyr.

   Rozsierdzeni Kozacy rzucali się w pogoń i wycinali ich szablami nie bacząc na strzały wypuszczane z łuków refleksyjnych.  Z niezwykle uniwersalnej, jesionowej broni noszonej przez najbogatszych ordyńców. Zanim więc słońce dotknęło czerwonawej linii horyzontu, ustały wszelkie walki a niedobitki tatarskie umknęły w step nierzadko tonąc w pobliskiej rzece.

   Zmęczeni ale dumni żołnierze księcia Konstantego odnotowali kolejny sukces. Wkrótce oficerowie obu formacji zarządzili wystawienie wart i rozbicie trzech obozów, nad którymi powiewać miały sztandary noszące Korybuta.

                                                      *         *         *  

Kończono zbieranie swoich i przeszukiwanie tatarskich trupów. Najbogatszym wojownikom pozostawionym na żer ptactwu odbierano najczęściej łuki refleksyjne owinięte ciasno brązową skórą, bogato zdobione kindżały oraz sakwy zrabowane wcześniej możnym zamieszkującym tereny przygraniczne.

   Trzy chorągwie Jeremiego, który bawił jeszcze poza granicami Rzeczpospolitej, nazajutrz miały wyruszyć już w drogę powrotną, na północ gdyż dzicy pozostawali teraz z dala od granicznych stanic.

   Artem pomagał innym w kopaniu mogił, nieco z boku obozu. W pewnej chwili usłyszał donośny, nacechowany konsternacją krzyk jednego z semenów co w większej grupie ściągał z pola tych bez życia:

– Strzygoń! Patrzcie tam!

   Wielu spojrzało zaraz we wskazanym kierunku: na granicy pobojowiska, między wbitymi w ziemię drzewcami masłaków, przycupnęła dziwna, szarawa postać. Musiała ukrywać się dotąd w pobliskich burzanach albo na nieco dalszych terenach zalesionych wchodzących w skład jednej z najbliższych leśno – stepowych stref.

   Ściskając w dłoni pochodnię zabraną z najbliższego prowizorycznego stojaka, Artem ruszył tam z innymi tknięty wojowniczym impulsem. Stojąc już w kręgu ognisk stanowiących granice obozu dostrzegł, że kosmaty stwór przykucnął przy martwym ordyńcu i w pewnej chwili – nie bacząc na zbliżających się szybko żołnierzy – gwałtownie przywarł do jego szyi próbując wyssać jeszcze trochę niezbędnej, życiodajnej krwi.

   Artem spojrzał na to z mieszaniną obawy i odrazy. Potem jednak przyszła ważna refleksja, myśl, która kołatała się w nim już od wielu dni: czy ta pożałowania godna istota miała jakiś wybór? Czy Kirył i Olga mieli jakiś wybór? Przecież nie mogli ukształtować się w łonach swoich matek aby potem urodzić się nieskazitelnie zdrowymi i oczekiwanymi przez daną społeczność.

   Mówiono na stepie, że ludzie bardzo grzeszni, tacy, jak choćby Ostap czyli nie liczący się z innymi, zwłaszcza z biedotą, skazani byli na kudłatych potomków. Jeśli naprawdę czasami tak było, w czym zawinili owi potomkowie, że przyszło im znosić niejedno upokorzenie, psychiczne i fizyczne cierpienia a nawet wygnanie z rodzinnego domu? Tutaj nawet pleban z Suchaków nie zawsze wiedział, co ma rzec i dlatego może radził aby zwrócić się do Opatrzności i pomodlić się o zrozumienie. Ilu ludzi owo zrozumienie uzyskało, oczywiście nie wiadomo. 

   Szarawy stwór tymczasem mlasnął okrwawionym ozorem, warknął głucho a potem nagle wyprostował się i łypiąc ogniście czerwonymi ślepiami – spojrzał odważnie na stojących nieopodal semenów. Kilku żołnierzy wysuniętych poza krąg ognisk odruchowo cofnęło się. Wtedy – ponad czarnymi, pozbawionymi już liści czubkami buków – pojawiły się dziwnie wielkie, podobne do kobiet sowy. Mówiono na stepach, że zradzały się one z niewiast pragnących władzy nad mężczyznami i były najmocniejszym batem na grzeszników.  

   Atak latających stworów nastąpił tak szybko, że wielu semenów nie zdążyło nawet sięgnąć po jakąkolwiek broń wykorzystywaną w walkach z Tatarami. Broń, która i tak niewiele mogłaby tutaj zdziałać. Zaskoczeni żołnierze w ostatniej chwili bronili się ściskanymi w dłoniach pochodniami,  w świetle ich ogni widząc nagle przed sobą wykrzywione nienawiścią, nieznajome kobiece twarze !

   Artem machnął płonącą szczapą. Strzyga zaskrzeczała tryumfalnie przelatując tuż obok, zdołała bowiem wysunąć wielkie, ciemne szpony stóp i rozciąć odzienie semena na wysokości wzniesionego w obronie prawego przedramienia. Książęcy żołnierz syknął z bólu. Wypuścił pochodnię, przykucnął odruchowo i chwycił się za krwawiącą rękę unikając ataku kolejnej strzygi nadlatującej niemal pionowo z ciemnogranatowego, rozgwieżdżonego nieba.  

   Niespodziewany atak i związany z nim rozgardiasz panujący w obozie lekkozbrojnych, szybko zwrócił uwagę husarzy i pozostałych semenów rozłożonych nieco dalej, w najwyższych trawach. Chwytano więc wszelką broń i nierzadko  –  pochodnie jakby czując, że w tej walce chodzi przede wszystkim o nie.

   Zdenerwowani oficerowie okrzykami formowali już żołnierskie szyki, wydawali krótkie rozkazy i dosiadali koni aby jak najszybciej uderzyć na dziwacznego wroga. Zadanie nie było łatwe, nigdy dotąd bowiem nie walczono z kimś, kto nocą atakuje z powietrza, jest szybki, niezwykle zwrotny i bardzo drapieżny.

   Mimo wielu rannych i kilku zabitych, którzy wraz z przyssanymi do nich potworami lądowali na zabłoconej ziemi, wojsko księcia Konstantego ostatecznie poradziło sobie z trzema tuzinami strzyg używając głównie pochodni. Żołnierze, jeden za drugim dość sprawnie podjeżdżali pod ogniska i pozyskiwali płonące szczapy a następnie  – ciskali nimi w latających wrogów. Trafiali całkiem dobrze. Płonące i skrzeczące żałośnie stwory spadały w półmroku i na zawsze kończyły swój drugi, ponoć szczęśliwszy żywot. 

   Gdy ostatnia, odstraszona ogniem strzyga zniknęła za ciemnym horyzontem, ponad kolejnym pobojowiskiem dało się słyszeć jęki wielu poranionych semenów i husarzy. Tu i tam leżały też zalane krwią żołnierskie trupy.

   Rotmistrz Daszkiewicz stał nieruchomo. Zdawało się, że wciąż jest zaskoczony i nie wierzy w to, co się niedawno wydarzyło, chociaż  podczas poprzedniej wyprawy na Dzikie Pola widział przecież strzygę siedzącą na dębowym konarze a potem przelatującą ponad głowami oszołomionych semenów.

   Artem zaś zaciskał z bólu zęby bandażując krwawiące przedramię. Po niedawnych refleksjach nie pozostał najmniejszy nawet ślad. Kozak uznał, że równie krwiożercza jest druga forma Olgi, która już podczas pamiętnego spotkania na cmentarzu wyraziła się na tyle jasno, że jakiekolwiek współczucie dla niej nie miało już sensu.  

– Czuła pewnie kim jest, a mimo to przyszła kiedyś do mnie i do mojego domu… Ta myśl pojawiła się nagle. Wierzono ponoć na stepie, że wielka miłość może zatrzymać przemianę człowieka w strzygę, co mogło z kolei kierować Olgą czującą zapewne miłość młodego Kozaka a potem jej męża. Jej przemiana nie została jednak zatrzymana, Artem uznał więc teraz, że były to tylko pobożne życzenia, pusta ludowa wiara. Dlatego należało podtrzymać decyzję podjętą jeszcze przed wyprawą na Niż.

   Tymczasem zauważył, że stojący niczym posąg Daszkiewicz nagle poruszył się, wydobył z pochwy czarną szablę i zaczął iść w kierunku leżącej nieopodal martwej już chociaż częściowo tylko spalonej strzygi. Gdy znalazł się tuż obok stwora, wzniósł oręż i ciął znad głowy.

    Zaskoczony Artem ujrzał jak dowódca chorągwi podnosi coś z ziemi, odwraca się i rusza powoli w kierunku swego namiotu stojącego wciąż pośrodku obozu. Artem zamrugał, aby wyostrzyć spojrzenie: Daszkiewicz niósł odciętą dłoń strzygi uzbrojoną w długie, czarne szpony.

   Młody semen zrozumiał go.

                                                     *         *         *  

Chutor widniał już na zamglonym horyzoncie. Z każdą stają rosły jednak obawy Artema dosiadającego teraz luzaka: przemieniona Olga znacznie wcześniej mogła zajrzeć za ostrokół by dokończyć to, co pamiętnego dnia zasygnalizowała na cmentarzu. Gdy zaś nie wypatrzyła byłego męża, w swej zwierzęcej wściekłości mogła zaatakować kogokolwiek, choćby czabana czy któregoś z wolnych. Mogła też skoczyć na Wierę… Albo w ogóle nakłonić inne bestie z mokradeł do ataku na samotny chutor pozostający bez gospodarza.  

   Ta myśl porażała młodego semena i kazała popędzać konie. Chociaż mogło być już po prostu za póżno na jakąkolwiek odsiecz.

   Z drugiej strony, liczył Artem na doświadczenie, oddanie i lojalność wolnych. Przede wszystkim na Dymitra, który obiecywał zresztą walkę do końca.

   Swoją drogą od dawna również zastanawiał się dlaczego wtedy, na cmentarzu, przemieniony Kirył potrafił powstrzymać się od ataku i jako strzygoń zagłuszyć głos wzywającej go krwi. Niezależnie od tego, do kogo owa krew należała. Jedyne co przychodziło mu do głowy to ślady dawnych powiązań rodzinnych, które zakazywały jakoś agresji na przykład wobec dawnego brata.

   Działania Olgi natomiast jako strzygi wydawały się być bardziej naturalne. Zwłaszcza, że w swoim dziwacznym, myślowym języku przekazała byłemu mężowi, że nigdy nie należeli do jednego świata. Twierdzenie to z kolei mogło być pewnym usprawiedliwieniem do ataku na Artema. Gdy więc do głosu dochodziła druga, silniejsza natura, miłosne wyznanie Olgi tuż przed pamiętnym wyjazdem męża na Dzikie Pola, zdawało się być teraz jedynie pewnym tłem.

   Obawy Artema znów urosły gdy tuż za dębową bramą podbiegła do niego matka nosząca jeszcze szarpie na prawym policzku.

– Co się stało? – spytał z drżeniem zeskakując z luzaka.

– Ona tu była ! – odrzekła Wiera mocno ściskając syna.

    Weszli do domu. Artem odpiął czarną szablę i powiesił ją na ścianie w największym pokoju. A gdy usiedli już przy dębowym stole, kobieta zaczęła opowiadać:

– Zmierzchało gdy się zjawiła. Było to krótko po tym, jak odjechałeś. Robiłam wtedy obchód. Przez jakiś czas natomiast zdawało mi się, że ukrywała się za ostrokołem i czekała na coś. Nie zdążyłam jednak uciec. Zeskoczyła kilka kroków przede mną, przy tylnej bramie stajni. A potem szponami dłoni rozcięła mi policzek.

 – Wtedy usłyszałam ten myślowy głos. Dowiedziałam się, że to za Kiryła, którego pozwoliłam kiedyś chłostać i poniżać – ciągnęła Wiera. –  Że nie powstrzymałam bestialskiego Ostapa.

   Przerwała na dłuższą chwilę. W jej ciemnych oczach pojawiły się łzy.

– Co ja, słaba kobieta, mogłam wtedy począć aby ugasić wściekłość męża? – zaczęła z łkaniem. – I co w ogóle można było z takim dzieckiem zrobić? Czy chrześcijański pochówek nie musiał być poprzedzony jego śmiercią a potem nawet pośmiertnym odwróceniem go twarzą do dołu?

   Artem przytulił matkę i dodał cicho:

–  Nawet sam pleban nic by tu nie zaradził.

   Widząc oczekiwanie w oczach syna, Wiera podjęła opowieść:

– Drugi cios miał być śmiertelny. Czułam to i widziałam w jej błyszczących ślepiach. Wtedy jednak, niczym anioł, na czele wolnych biegnących od głównej bramy, pojawił się Dymitr. A właściwie – rzucona przez niego pochodnia, która spadła na strzygę jak grom z nieba. Uciekła z nagłym przerażeniem widocznym w czerwonych oczach – zakończyła kobieta i powoli wstała od stołu.

   Artem również wstał i wyszedł w pośpiechu. Szukając Dymitra, który stał nieco na uboczu kiedy on wjeżdżał do chutoru – dostrzegł go ponownie przy bramie. Podszedł do Kozaka, bez słowa mocno go uściskał i powiedział:

– Dziękuję!

   Tamten uśmiechnął się tylko i w zamyśleniu pogładził sumiaste wąsy.

   Podczas wieczerzy zaś, gdy z matką, dwoma wolnymi i czabanami usiadł znowu Artem do stołu, po krótkich opowieściach o walkach z Tatarami nie omieszkał wspomnieć o latającej odmianie strzyg. Zaakcentował kolejną, osobliwą bitwę książęcego wojska.

– Stwory te mogą być groźniejsze od ordyńców !  – dodał z mocą. – Dlatego już jutro, uprzedzając następny krwiożerczy atak ich naziemnych pobratymców, jeszcze przed zmrokiem w większej sile musimy dotrzeć na bagna.

                                                    *         *         *    

Szli przez step smagani chłodnym, listopadowym wiatrem. Awangardę stanowili: Dymitr, Anton i Artem. Za nimi człapało siedmiu czabanów niosąc na plecach dwadzieścia osiem pochodni, krzesiwo i cztery wiadra z klepek do połowy wypełnione tłuszczem.

   Cała grupa liczyła więc dziesięciu ludzi, przy czym jedynie Kozacy uzbrojeni byli w guldynki ze sporym zapasem amunicyjnych kulek. Chociaż bronią tą nie można było zabić strzygi, jako strzelba przeznaczona na grubego zwierza dość skutecznie mogła posłużyć do odstraszenia tych stworów, którym udałoby się przebić przez zaporę ogniową z pochodni. Poza tym po drodze mogli natknąć się przecież na wilki czy na innych drapieżców.

   Nie słyszeli jednak na razie pomruków wilczych watah czy innych drapieżników gdyż czerwonawe słońce wisiało jeszcze z lewej strony. Dość wysoko ponad mglistym horyzontem.

   Zanim weszli do starego lasu, gdzie jakiś czas temu na tamtejszych mokradłach graniczących z rzeką namierzyli gniazda strzyg, Artem pomyślał o matce i o tych wszystkich, którzy pozostali z nią w chutorze. Prawą ręką Wiery był teraz Zachar. Oprócz nich za ostrokołem pozostało jeszcze ośmiu czabanów uzbrojonych przede wszystkim w pochodnie – to na wypadek gdyby zmyślne bestie z bagien, śledzące czasem ludzi, również podzieliły swe siły i zaraz po zapadnięciu zmroku postanowiły ruszyć do pobliskich wsi albo, niejako po drodze, do samego chutoru.

   Grupę Artema także mogły zaatakować odpowiednio wcześniej aby chronić w ten sposób wszystkie słabsze osobniki i same gniazda. Kiedy młody Kozak pomyślał o tym, baczniej rozejrzał się: na szarzejącym stepie nie zauważył żadnych żywych istot chociaż ponad nim zaczynały już latać nocne ptaki drapieżne. W tym również sowy.

   Niebawem znaleźli się już między starymi, potężnymi drzewami i dostrzegli pierwsze nocne zwierzęta. Wśród nich na pierwszy plan wysunęła się płochliwa w gruncie rzeczy para dzików.  

   Na wypadek niespodziewanego ataku drapieżników albo samych strzyg, śmiałkowie z chutoru zmniejszyli odległości między sobą i zapalili dwie pochodnie.  Jedną trzymał Anton idący na czele grupy, drugą zaś jeden z czabanów zamykający ją i nerwowo spoglądający na zasnuty już mrokiem las.

   Ogień oczywiście znacznie szybciej mógł ich zdemaskować. Dlatego w odległości staji przed spodziewanym legowiskiem strzyg zgasili pochodnie. Kozacy  z kolei – otaczając czabanów pierścieniem  –  załadowali już broń, która tymczasowo mogła zniechęcić potencjalnych napastników. Niektórzy musieli posuwać się do tyłu, natomiast czabani znajdujący się w środku grupy i trzymający już krzesiwo nad wiadrami z olejem, w każdej chwili gotowi byli do zapalenia co najmniej czterech pochodni. Ryzyko zaskoczenia przez wroga i widmo klęski zawsze jednak istniały. 

   Słysząc cichy szum północnej rzeki, w pewnej chwili dostrzegli charakterystyczne, płaskie gniazda zawieszone na gałęziach młodszych drzew na wysokości trzech i czterech łokci. Czując wzrastające napięcie i zdenerwowanie otaczających go ludzi, Artem zobaczył jeszcze smukłą dłoń zakończoną szponami. Dłoń zwisającą z krawędzi najbliższego gniazda i należącą niegdyś do kobiety…

   Strzygi spały wciąż. Chociaż między drzewami i pośród gęstych, bagiennych krzewów zaczął dominować już mrok a powietrze stało się ostrzejsze poprzez charakterystyczny, jesienny chłód.  

   Zapalono siedem pochodni. Artem miał tylko nadzieję, że nie spłonie ten, którego żegnał wiele lat temu stojąc z matką w niewielkiej, północnej bramie chutoru. Szepcząc słowa modlitw i czyniąc znak krzyża, czabani stojący za nim rzucili ogniste pociski, które okazały się niezwykle celne.

   Z dziesięciu nadrzewnych legowisk widzianych przez grupę Artema jeszcze podczas poprzedniego wypadu, zapłonęło teraz co najmniej pięć. Potem – w ostatnim, przedśmiertnym skoku – ludzie ujrzeli pięć płonących strzyg.

   Około tuzina ocalałych stworów rzuciło się jednak do ataku. Niespodziewanie obok strzyg pojawiła się wilcza wataha złożona z ośmiu osobników. Zwierzęta wyszczerzyły długie kły i razem z bagiennymi bestiami skoczyły na ludzi.

   Kozacy zaczęli strzelać nerwowo sięgając po kolejne porcje czarnego prochu. To jednak na krótko tylko zatrzymało poranione strzygi i popiskujące wilki. Gdyby nie kolejne, ogniste pociski wyrzucone przez czabanów zza kozackich pleców, z grupy stepowych śmiałków pozostałyby jedynie krwiste strzępy.  

   Tymczasem zapłonęły następne kosmate istoty. Padł również czarniawy, stary basior od lat polujący i panujący na lokalnych bagnach.

   Artem odłożył strzelbę i pewniej chwycił najbliższą płonącą szczapę. W samą porę: tuż przed nim zjawiła się znana mu z cmentarza, drobniejsza strzyga przemawiająca w duchu drapieżnie brzmiącym głosem Olgi. Ich spojrzenia spotkały się na jedną małą chwilę, na jedno uderzenie serca i było w nich wiele uczuć. Dominowała jednak nienawiść.

   Artem nie czekał. Pochodnia uderzyła w strzygę. Ponad bagnem rozległ się szczególnie długi, przerażający ryk płonącej i bezpowrotnie ginącej istoty. Strzyga rzuciła się jeszcze na Kozaka, ale ogień okazał się silniejszy.

    Olga Druga wyciągała jeszcze szponiastą dłoń pragnąc wciąż dosięgnąć Artema. Lecz gasły już jej czerwone oczy z czarnymi punktami żrenic. Tuż za płonącą wojowniczką pojawił się nagle dawny Kirył. I obecny Bellator Szary w jednej istocie.

   Artem zadrżał pod dominującym spojrzeniem wojownika. Tamten jednak odwrócił się i ignorując huk wystrzału z broni Dymitra, ruszył w głąb lasu, w kierunku północnej rzeki. Uczynił to tak, jak trzech innych strzygoni ocalałych z pogromu zgotowanego im przez ludzi. Bagiennym stworom towarzyszyły trzy młode wilki.

   Artem spojrzał przed siebie: ponad dogasającymi szczątkami jeszcze tak niedawno ryczącej i rzucającej nienawistne spojrzenia strzygi, zaczął formować się całkiem inny, niebieskawy obraz. Obraz pięknej, zielonookiej, jasnowłosej kobiety.

   To była Olga. W przeciwieństwie do kosmatej bestii patrzyła łagodnie, uśmiechała się do męża i wciąż malała oddalając się jakby między potężne, czarne pnie buków. 

Niezależnie od tego co się stanie, pamiętaj, że cię kocham!..

   Słowa te nadeszły nagle i uderzyły w Artema jak grom. Patrząc jeszcze na znikający między drzewami niezwykły obraz tej, która była dla niego najważniejsza, upadł na kolana, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.

                                                 *         *         * 

Bellator Szary biegł z innymi wzdłuż rzeki. Zostało ich tylko czterech. Posuwali się na zachód za sobą pozostawiając rozległe, stare bagna i szczątki braci oraz sióstr. Szczątki istot, dla których żyli. Z lewej i z prawej strony grupy natomiast zbierało się coraz więcej wilków. Był to efekt działań Myślowca. 

   Teraz już nie można było rozliczyć wartownika, który po prostu zasnął. Potem zaś został zaskoczony i spalony przez grupę śmiałków z chutoru.

   Bellator Szary spojrzał na południe: gdzieś tam, pośród stepowych traw, za drewnianym ostrokołem skryli się pozostali mieszkańcy byłej stanicy, zapewne gotowi do walki i mający przede wszystkim bronić pewnej kobiety. Dawno temu bardzo dla niego ważnej. Tak jak ten, który dziś zabił ważną dla niego wojowniczkę. Przyjdzie jednak czas kiedy stanie z nim oko w oko i odrzuci wszelkie sentymenty.  A potem wysunie czarne szpony i zada mu ostatni cios.

   Spojrzał na zachód. Gdzieś tam, na ciemnym horyzoncie, pośród nadrzecznych lasów stojących na nowych mokradłach, czekała na nich nowa kosmata społeczność, z którą Myślowiec nawiązał już duchowy kontakt. Społeczność ciesząca się swoim Myślowcem, wspierana przez waleczne ptasie siostry i dysponująca całym labiryntem podziemnych komór niezbędnych w czasie srogich zim często nadciągających nad leśno – stepowe strefy. Komór rozciągających się aż pod rozmaite ludzkie siedziby i bardzo potrzebnych do kolejnych bitew i wojen. 

   Bellator Szary spojrzał w lewo: najwyższy w hierarchii strzygoń biegł pewnie, sprężyście ściskając w dłoni strzelbę Antona, który w pewnym momencie zaczął używać jej jak maczugi. Kiedy zamachnął się zbyt mocno, broń wyślizgnęła mu się z dłoni i poleciała zbyt daleko aby Kozak mógł ją potem odzyskać. Myślowiec biegł pewnie chociaż kule z ludzkich strzelb stosowane na grubego zwierza jeszcze tak niedawno mocno poszarpały jego ciało. Ciało znów gotowe na bardzo długie życie.

   Dość długo też rywalizowali ze sobą. Myślowiec często mu ustępował rezygnując na przykład z ataku na chutor, chociaż tak naprawdę mógł pokonać go fizycznie w każdej chwili o sile myśli nie wspominając. I Bellatorowi Szaremu, i innym kosmatym z mokradeł przekazał kiedyś ważne myśli:

– Wszyscy oczywiście wiemy, że pochodzimy z ludzi dobrze dziś zorganizowanych i uzbrojonych. Dlatego nie powinniśmy traktować ich wyłącznie jako żródła krwi ale obserwować ich i uczyć się od nich wielu rzeczy, które można wykorzystać w walce. Wierzę mocno, że z czasem okażemy się od nich silniejsi ponieważ z dużej odległości będziemy widzieć nie tylko swoich i zwierzęta, ale również ich. Poza tym świat zwierząt stanie kiedyś całkowicie po naszej stronie. I nie chodzi tu wyłącznie o stworzenia widoczne na co dzień albo gołym okiem.    

   Bellator Szary spojrzał w mglistą dal. Wojna drapieżnych trwała od milionów lat i nadal będzie trwać. I tylko wieczna Matka Natura wiedziała jaki będzie jej finał.

                                                   *         *          *   

   Chłodny listopadowy powiew omiótł mocniej strażniczą wieżę, nieduży majdan, front domu, stajnie i siedzącego przy nich Artema.

   Młody Kozak tempo wpatrywał się w brązowy brzusiec garnca z gorzałką co błyszczał  na niewielkim stole postawionym kiedyś na wydeptanym teraz placu. Znowu rezygnował z życia. Znowu musiał oglądać smutne oczy matki chociaż jeszcze tak niedawno w pobliskich Suchakach uśmiechał się do jasnowłosej dziewczyny bardzo mu kogoś przypominającej. Chociaż dziewczyna ta, bardzo piękna, wyciągnęła do niego smukłą dłoń.

   Niczego jednak nie chciał już widzieć i słyszeć. Nie poruszyła go nawet wieść z Łubni gdzie z rotą stanął teraz rotmistrz Daszkiewicz, który pokazał księciu Konstantemu odciętą na wojnie szponiastą dłoń strzygi. Zaskoczony początkowo książę miał w końcu uwierzyć, że wrogiem Rzeczpospolitej nie są jedynie Turcy albo Tatarzy co jakiś czas ciągnący z południa.

   Nie poruszyła Artema również inna wieść: oto dzicy z Budziaku całkiem niedawno zapędzili się aż nad Sułę przemykając bardzo blisko chutoru. Dzięki Bogu rozległy step przemierzały wciąż dumne i dobrze uzbrojone książęce chorągwie pełniące funkcje strażnicze i nadal korzystające z szeregu stanic ciągnących się z kolei na wschód i na zachód od chutoru Artema. Książęce oddziały co dzikiemu nigdy nie darowały.

   Artem zaś siedział przeważnie nad gorzałką i milczał. Któregoś dnia uwierzył bowiem, że w chwili, w której zabił pierwszego ordyńca – powoli lecz systematycznie zaczęło uchodzić z niego odwieczne światło dane ludziom a na jego miejscu pojawiał się coraz głębszy mrok. Tak naprawdę więc jako żołnierz nie mógł dać szczęścia nikomu. Nie mógł dać Oldze prawdziwej miłości, tej, która być może uratowałaby ją pewnego dnia przed drugą, silniejszą naturą.

   Chłodny powiew znów omiótł niewielki majdan. W pewnej chwili na lśniącej krawędzi garnca usiadły dwa żółte motyle.

   Zaskoczony Artem zatrzepotał powiekami. Przytępiony wypitym alkoholem, wyciągnął dłoń aby je pochwycić, aby poczuć jeszcze ostatnie znaki dawno minionego lata. Motyle zerwały się jednak do lotu i pofrunęły w stronę czerwonawej, zamglonej już tarczy zachodzącego słońca.

2016 – 2021  

 

 

 

Waldemar Jagliński – Inni z klanu homo sapiens
QR kod: Waldemar Jagliński – Inni z klanu homo sapiens