Nikt już nie zrywał dojrzałych pomarańczy, pod ciężarem których uginały się gałęzie drzew przy Avenida de Luciérnagas. Niezbierane tygodniami owoce zalegały ziemię. Ich skórka skurczyła się i pomarszczyła, a miejsce jaskrawego wcześniej koloru zastąpiły brązowe, podeschłe plamy.  W nagrzanym popołudniowym słońcem powietrzu unosił się słodko-mdlący zapach, zwabiający grupki os, niespiesznie konsumujących niespodziewany dobrostan. Żadna zniecierpliwiona ręka nie przecinała powietrza odganiającym gestem, żaden krzyk wytraszonego dziecka nie poprzedzał szybkiej śmierci osy, poniesionej uderzeniem gazety. Owady poruszały się jakby w zwolnionym tempie.

Dochodziła godzina piąta po południu. Kamienne ściany domu przy numerze sto trzynaście oddawały ciepło nagromadzone w ciągu dnia. Dawniej był to czas, gdy ulice starej rezydencjalnej dzielnicy Santa Cruz budziły się do życia po sjeście. Każda wolna przestrzeń rozbrzmiewała wtedy toczącymi się rozmowami. “Patrzcie go, znowu kantuje! No co za łajza! Jeszcze przed chwilą mówiłeś, że już nie masz pików!” – dochodziły czasem okrzyki znad składanych stolików, przy których toczyły się zacięte rundy remika. Innym razem dało się wyłowić pojękiwania rozkoszy, obietnice i komplementy składane urywanym oddechem. Okrzyki chłopców, wyrywających sobie jedyną hulajnogę, poprzedzały złorzeczenia staruszek, których to omal nie potrącali, wypadając bez ostrzeżenia zza rogu na rozpędzonych kółkach. Czasem uliczny grajek wydobywał z mahoniowej gitary zawieszonej na szyi na przedzierającym się już pasku melancholijne dźwięki suity. Wywoływała ona niezrozumiałą nostalgię nawet u tych, którym los łaskawie oszczędził doświadczenia złamanego serca. Donośnym głosem pokrzykiwał sprzedawca malutkich pączków, nasączonych esencją z kwiatów pomarańczy, które smakowały najlepiej natychmiast po wyjęciu z bulgoczącego oleju.

Od wielu jednak tygodni energia miasta była ciężka, zastała i złowroga, niczym duszna stagnacja powietrza przed burzą. Ludzie nie opuszczali swych szczelnie zaryglowanych posiadłości w obawie przed szybko rozprzestrzeniającą się epidemią. Kto mógł sobie na to pozwolić, wysyłał służbę po zakupy raz w tygodniu, a do opieki nad dziećmi, które przedwcześnie zakończyły rok szkolny, zatrudniano dodatkowe guwernantki. Montserrat nie przepadała za swoją nową opiekunką. María Jesús była przysadzista, nosiła męskie spodnie, a jej usta były tak szczelnie zaciśnięte w wąską linię, iż dziewczynka pewnego razu zapytała ją, jak ona gwiżdże. “A po co to komu gwizdać? Tylko pospólstwo tak barbarzyńsko się komunikuje”, usłyszała wtedy w odpowiedzi. Chciała też spytać, w jaki sposób ona całuje – bo jej mamusia tak miło, miękko muskała ustami policzki Montserrat na dobranoc – ale porzuciła temat, przeczuwając podskórnie, że takie pytanie mogłoby ją kosztować okrojoną porcję nugatu na podwieczorek.

Teraz siedziała na podłodze swojego pokoju na pierwszym piętrze i leniwie kreśliła palcem niewidoczne kształty na posadzce. Ku nieukrywanemu zniechęceniu guwernantki znudziła się już wszystkimi zabawkami, włącznie z ukochanym dawniej drewnianym pajacykiem Pedro, a monotonia powtarzających się dni, spędzanych w zamkniętym domu, uczyniła ją apatyczną i gnuśną. “Montserraaaaat! Otwórz okiennice u siebie w pokoju. Czas wpuścić trochę świeżego powietrza”, usłyszała dobiegający z dołu głos Maríi Jesús. “Zawsze powtarzałam, że wszelka zaraza bierze się z duchoty. Już ja bym przegoniła tę ich całą pandemię. Pootwierać okna na przestrzał, chlusnąć chlorem na ulice, zamiast zaryglować się kto może w czterech ścianach i marynować w tych zakiszonych zarazkach”. Dziewczynka niespiesznie podeszła do dużego okna, wychodzącego na zachód. Przygryzając język, z mozołem odryglowała ciężkie drewniane okiennice, na których gołębioszara farba odpadała złuszczającymi się płatami. Przypomniało jej to, jak w poprzedzającym tygodniu podpatrzona przez nią kucharka oskrobywała śliską rybę, której wielobarwne łuski odskakiwały na wszystkie strony pod ostrzem noża, a mętne oczy wydawały się obserwować dziewczynkę.

Już miała odejść od okna, gdy uwagę jej przykuła chybotliwa biała plamka na suficie. Zadarła głowę, by się jej lepiej przyjrzeć, gdy ta jakby na zawołanie dała susa na parapet. A stamtąd – hop, na framugę! I siup, na sukienkę dziewczynki! Pochyliła główkę, żeby się lepiej przyjrzeć plamce, gdy ta dała kolejnego susa. Dziewczynka poczuła ciepło na policzku. Odwróciła się z powrotem w stronę okna, przez które po lekkim wychyleniu się można było dojrzeć bramę ich posiadłości. Kute żeliwo tworzyło ażurowy wzór, który kojarzył jej się ze skrzydłami ważki. Obie strony bramy wspierały masywne kolumny z czerwonej cegły, uwieńczone gazowymi latarniami. Każdego dnia, pół godziny przed zapadnięciem zmroku, ich lokaj Enrique przychodził z małą drabinką pod pachą i wspiąwszy się na ostatni jej szczebel, ostrożnie wsuwał zapalnik do szklanej kopuły, przekręcając zawór u boku jej podstawy. Ciepłe, miodowe światło wlewało się wtedy na ich podwórze, obmywając kamienne mury domu.

Teraz jednak słońce widniało jeszcze całkiem wysoko nad linią horyzontu, a jego wydłużone promienie roziskrzały drobinki miki w kamiennych ścianach budynków. Montserrat zmrużyła oczy i wspięła się na paluszki.  Po drugiej stronie ulicy ujrzała postać, która małym lusterkiem wysyłała świetlne sygnały w jej stronę. Przypominała jej purpurowego smoka, o którym legendę opowiadała jej kiedyś babka, nie bacząc na przerażenie w oczach dziecka. Jednak smok, którego teraz spostrzegła, nie wydał jej się straszny. Miał pękaty brzuch pokryty białym meszkiem, odstający na tle reszty ciała koloru dojrzałych winogron. Pomiędzy nieproporcjonalnie dużymi stopami o trzech pulchnych paluchach z przodu, i jednym wygiętym do tyłu, spoczywała zawinięta końcówka pokaźnej długości ogona. Osobnik obrócił lusterko jeszcze kilka razy, wprawiając białą plamkę w wir tańca po parapecie okna. Orzechowe oczy dziewczynki, wyraźnie rozszerzone, przesuwały się w tę i z powrotem między nieznajomym a światełkiem. Buzię miała rozchyloną, a rączkami trzymała się mocno brzegu parapetu. Zauważywszy jej zaciekawienie, istota po drugiej stronie ulicy odwróciła się wokoło własnej osi, omal nie potykając o przydługi ogon. Zerknęła ukradkiem przez ramię i zaczęła przestępować z nogi na nogę, wykonując coś na kształt niezgrabnego stepowania. Dziewczynkę niezwykle to rozbawiło. Pierwszy raz widziała żywego smoka, a co dopiero tańczącego! Ten wydawał się zadowolony. Wyciągnął schowany za uchem kwiat o długiej i sztywnej gałązce. Jego płatki były postrzępione na brzegach i przechodziły z intensywnego amarantu na zewnątrz w ciemną purpurę w środku. Do nosa Montserrat doszedł słodki, miodowo-korzenny zapach goździków. Pomyślała o Świętach Bożego Narodzenia i malutkich brązowych szpileczkach, którymi mamusia nakłuwała owoce pomarańczy. Osobnik jakby to spostrzegł i począł na przemian wąchać kwiat i głośno kichać. Z każdym kichnięciem wokół jego głowy rozpryskiwały się wielobarwne kropelki. Teraz Montserrat chichotała już zupełnie głośno. Nieznajomego wyraźnie to ucieszyło i zachęciło do dalszych sztuczek, gdyż ukazał na otwartej dłoni kawałek sznurka, a zza siebie wyczarował jakby znikąd wiaderko. Zanurzył w nim sznurek, uniósł nad głowę i zaczął kreślić w powietrzu rozmaite kształty. Po chwili otaczały go falujące bańki mydlane, mieniąc się miedzią w promieniach popołudniowego słońca, zachęcając do harców, przelewając swe obłe kształty jak wielkie, śliskie foki bawiące się w oceanarium, które Montserrat odwiedziła ubiegłej zimy z rodzicami. Przebłyski tęczowych kul odbijały się w szeroko otwartych oczach dziewczynki. Tak bardzo chciała pognać za nimi, skakać w górę i próbować je złapać!

Wtem, jakby na jej życzenie, podmuch wiatru poderwał jedną z baniek i pchnął w stronę otwartego okna. Poruszając się płynnie niczym dym z ogniska, przetoczyła się ona nad głową Montserrat wprost do jej pokoju. Dziewczynka klasnęła w rączki i dała susa w głąb pomieszczenia w pogoni za bańką. Dzieliło ją od niej już tylko dwa kroki, gdy wtem drzwi pokoju otworzyły się i ukazała się w nich María Jesús, dźwigająca naręcze wykrochmalonej na sztywno, białej pościeli. “Dziecko, bądź tak uprzejma i przenieś się do salonu, mam tu trochę roboty”, zakomunikowała, łypiąc jednym okiem znad sterty poszewek bieliźnianych. Montserrat wskazała palcem sufit, tam gdzie jeszcze przed chwilą harcowała swawolna bańka, ale ta musiała już pęknąć i nie został po niej żaden ślad. Rączka dziewczynki zrezygnowana opadła w dół. Jej buzia pozostawała nadal na wpół otwarta, ale teraz iskierki radości w oczach zastąpiło rozczarowanie.

— Czego Ty tak wypatrujesz, moja droga? Jak tak będziesz kręcić tą głową, to Ci w końcu odpadnie.

— A bo tutaj fruwała taka wielka kolorowa kula, którą wypuścił taki fioletowy smok, który tańczył, i wąchał kwiatek, i puszczał do mnie zajączki, o tam stał, o tam za bramą! — zaczęła ciągnąć opiekunkę za rękaw w stronę okna. María Jesús już miała ofukać podopieczną i kazać jej natychmiast przestać opowiadać głupoty i udać się do salonu, gdyż ona ma jeszcze tuzin zajęć dziś do wykonania, i na pewno nie upora się ze wszystkim, jeśli ktoś będzie uparcie kręcił się jej pod nogami, gdy coś w rozgorączkowanych ruchach dziecka kazało jej odłożyć pościel na łóżko. Westchnęła i ociężałym krokiem przysunęła się do stojącej już przy oknie dziewczynki. Ulica była jednak pusta. Wychyliła się na tyle, na ile pozwalały jej schorowane stawy biodrowe, to w jedną, to w drugą stronę. Zlustrowała podwórze wzrokiem snajpera, ale nie doszukawszy się niczego podejrzanego, sapnęła głośno ze zniechęcenia. Już miała dźwignąć z powrotem ciężką stertę prania, gdy nagła myśl musiała pojawić się w jej głowie, bo pochyliła się nad dziewczynką, tym razem z delikatnym niepokojem. Lustrując jej rozpalone policzki, przyłożyła rękę do czoła.

— Eee, zupełnie w normie. No, całe szczęście, bo taka jakaś rozlatana jesteś i dziwactwa wygadujesz, jakbyś majaczyła na jawie. Tego by jeszcze brakowało, żeby i Ciebie coś dopadło. Dobrze, uciekaj już, zawołam Cię jak skończę tutaj.

Montserrat już trzymała rączkę na klamce, mając wyjść z pokoju, gdy wtem poczuła ciepły, słodki, kłujący w nos zapach. Odwróciła się w stronę okna. Na parapecie leżała gałązka amarantowego goździka.

© Sara Wilczyńska, Styczeń 2021

Sara Wilczyńska – Zajączki
QR kod: Sara Wilczyńska – Zajączki