Synchronicity 3 [pieska kolęda]

pięknie kraj krwawi z kroku pomiędzy rzekami
i pełznie coś brzydkiego do świętej miłości
kochanej najojczyściej i czai się małość
w umysłach przepoczciwych przed płaskim ekranem
bo kiedy kłamią wszyscy wtedy nikt nie kłamie

podnoszę rękę skośnie wysoko do góry
zamawiam piąte piwo od byłego księdza
i wtedy wiem że prawda to tylko paradoks
sprzedawany naiwnym przed płaskim ekranem
bo kiedy kłamią wszyscy wtedy nikt nie kłamie

jest w kranach ciepła woda a wódka w lodówce
zamarza najsubtelniej naśladując zimę
dobra nowina spływa wprost z pańskiego żłobu
więc sam się uspokajam przed płaskim ekranem
bo kiedy kłamią wszyscy nawet ja nie kłamię


Jedenasty

ci, którym nikt nie umarł, tylko liżą życie,
po wierzchu i nieuważnie, jak wielką wydmuszkę
wypełnioną nadzieją, że ich coś ominie
lub noc ich nie dopadnie na śnieżnych poduszkach.

a nas śmierć wylizuje, spłowiała kobyła,
miękkim, ciepłym językiem z roztopionych wosków,
na progu listopada, a cuchnie jej z pyska
zgnilizną skamieniałych ze strachu nagrobnie

aniołów, ostrokrzewów, pęków ostrokrzyży,
stojących niby Niobe z rdzą na pustych twarzach,
co żegnają radośnie wszystkich nieodeszłych,
a witają z żałością tych niepozostałych.

więc pamiętaj: o rzekach, o wodach biegnących,
w których gaśnie planeta pełna zbędnych ludzi,
śliskich ścieżkach sypanych makiem i popiołem
– to po nich spłynie zgrabnie zapomniany grudzień.


Zasadniczo na pożegnanie

Words are very unnecessary
They can only do harm
Depeche Mode „Enjoy The Silence”

gdziekolwiek się odwracasz – idziesz na południe.
to znak, właśnie dotarłeś w takie dziwne miejsce,
gdzie czas ma nadmiar zmarszczek, a selfie jest tylko
fotografią nagrobną z opcją „wyedytuj”.

nic nie zwraca niczego, pustka zaś wypełnia
kolejne zbędne wersy. pora ożałobić
ten opuszczony refren ze wspólnej piosenki
o niepotrzebnych słowach i radości z ciszy.

najchętniej byś nie wracał znad czarnego morza.
ba, przecież pozostałeś, tylko o tym nie wiesz,
albo nie chcesz powiedzieć tego na głos sobie,
dobitnie i wyraźnie, że naprawa wzroku,

to zapowiedź odejścia w absolutną ciszę,
gdzie nawet słowo nie ma nic do powiedzenia.


Kościoły, kościoły [dzieci z Wyspiańskiego]

krwawią oczy obrazom, cień się zwija w chłodzie
bocznej nawy, a wilgoć wyciąga zgniliznę
na przekór strzępkom światła rwanym przez witraże
i czuć jest pleśń dostojną, pleśń ponad pieśniami,
nawet w święconej wodzie poomamrotanej
przez boskich urzędników, komiwojażerów
wyprzedających wiernym zwykły koniec świata,
a tym wierniejszym szeląg z komorniczej sakwy.

nadzieja to waluta, która łatwo sprawia,
że pustoszeją myśli, znika wszelka trwoga
i wkrada się przepewność, arcyważność, jakiej
nie dozna nikt, kto stoi obok świętych rymów
z popielcową posypką, więc zło znów pęcznieje,
niby wrzód, łaską pańską – a ona nie pęka,
puchnie sakramentalnie pod swoją obronę
i ucieka się kłamstwem w nader dobrej wierze.

lecz kiedy pleśń się przedrze naprzeciw ołtarzom,
zostanie mur ostatni zacieniony brudem
(gdzieś w zaułku zakrystii), a na nim zobaczysz
odciski małych dłoni, najmniejszych z najmniejszych,
zostawionych na pastwę zwodniczych witraży,
strażników krwi płynącej z płaczących obrazów,
więc niech się stanie głośność, niech się zbudzi jasność.


Wśród nocnej ciszy

zabierasz mi powietrze
te słowa, usłyszane od ciebie pośród letniej nocy,
bolą bardziej niż oparzenia słoneczne,
prosty nadmiar lata.

to nie skóra, nie zejdzie z pleców,
posłoneczna drzazga pozostanie głębiej
niż chciałbym dosięgnąć, zapomnieć,
wydrapać.

nic tam nie odrośnie, pozostanie tylko
puste miejsce po mnie wypełnione milczeniem
– takie starcze przebarwienie niestarannych uczuć.

teraz wiem już, jak głośno w ciszy słychać oddech,
któremu zabrakło słów na swą obronę.


Śmierć Randalla Jarella
czyli
Kochanie, nie zapłaciłem rachunku za prąd

Od tego trzeba zacząć rzecz
Wilki „Bohema”

Nie zabił go samochód, lecz przeciągły smutek,
sączony niby whisky z oszronionej szklanki,
latami i najwolniej, a mnie redukuje każdy pocałunek,
kiedy usta mijają się nam i tylko policzki,
na chwilę, niby kartka do kartki papieru
przylegają beż żadnej istotnej historii,
więc pewnie dziś też nic się nie stanie,
po cichu wypiję
kolejną szklankę wina
i pójdziemy spać.

W szpitalu nie rozpoznał go żaden z lekarzy,
nawet dobrzy znajomi – bez śladu zarostu,
słynnej brody, zmierzwionej jak spłoszony soból,
znów był tamtym młodzieńcem, wystraszonym strzelcem
z tylnej wieżyczki bombowca, gdzieś w drodze nad Bremę
Lubekę albo Hamburg,
martwym od chwili startu
i ja też z nim lecę, bo życie,
to za słaby powód,
by być jeszcze przez chwilę,
więc pójdziemy spać,

a ty znów, zamiast po mnie,
sięgniesz w mrok po psa.


Pan Bleaney pakuje się na śmierć

Larkinowi

Z obskurnego pokoju, nudnego na zabój,
gdzie ciągle cuchnie moczem z rozszczelnionej rury,
w łazience nieco większej niż pocztowy znaczek
nalepiony z pietyzmem na ostatniej paczce
wysyłanej do krewnych na Zielone Świątki,
wreszcie się wyprowadza przy życzliwym wsparciu
pracowników pomocy i kilku grabarzy
przysłanych tu przez urząd. Smutna gospodyni
opłakuje materac, na którym zalegał
podstępnie ponad tydzień, cieknąc przez sprężyny,
podczas jej noworocznych odwiedzin u siostry
w Bermondsey, kuzyn Julian był taki szczęśliwy,
bo dostał szalik Millwall przed derbami z Chelsea
i karnet na rozgrywki w sezonie wiosennym,
a tu taki ambaras! Przecież drogi Bleaney
był poczciwym, sumiennym, dobrym lokatorem.
Mało pił, częściej palił, nie sprowadzał kobiet,
nie spóźniał się do pracy, a co robił, nie wie
nawet barman-spowiednik w pubie „Pod Koroną
i Wyleniałym Smokiem” na rogu ulicy.
Tak, chyba był katolikiem, bo co święta jeździł
na nocne nabożeństwo do polskiej parafii,
a teraz taki koniec, kto to wszystko sprzątnie?

Czy coś czuł, czy coś przeczuł, skoro na stoliku
porozkładane leżą wszystkie dokumenty
zgromadzone przez niego przez sumienne życie,
notatnik z adresami, paczka fotografii
spiętych cieniutką gumką, na nich w smutnej sepii
tkwi uśmiechnięty chłopiec z modelem żaglówki
nad brzegiem płytkiej rzeczki. Czy kiedy wypuszczał
ją w rejs pomiędzy brzegi, myślał coś o życiu,
zanim go osaczyło setką obowiązków
i cudzych aspiracji, dobrych rad rodziny,
porad telewizyjnych mędrców, starodawnych przysłów
w rodzaju: krew nie woda, szanuj czas i pieniądz,
odpukaj w niemalowane, Jaś się nie nauczy,
kłamstwo ma krótkie nogi, nie pal żadnych mostów,

i przeżegnaj się, kurwa, kiedy mijasz kościół.

Paweł Podlipniak – Siedem wierszy
QR kod: Paweł Podlipniak – Siedem wierszy