Byliśmy przekonani, że zawojujemy świat

Idąc na nocny autobus,
widzieliśmy światła
naszego pierwszego koncertu.

Był to karawan
na postojowych
z nieboszczykiem
w środku.

Dojechaliśmy nim
do pierwszego,
patrząc na wprost,
drzewa.


To dopiero były żniwa

O samej robocie nie wspomnę –
od świtu, kosą, ręcznie.

Kiedy zlazłem
z ostatniej zwózki,
dziadek i jego kuzyn
wyłowili ze studni
baniak spirytusu.

Z letniej kuchni
wzięli kankę soku z wiśni
i poszli pić
pod jabłonkę w sadzie.

W tym samym czasie
mój kuzyn onanizował się
w namiocie.

Stałem na czatach,
w bluzie mundurowej dziadka,
z przepołowioną gumową piłką
na głowie.


Fakty raz jeszcze

Była czwarta nad ranem –
siedziała w kącie, zaciągając się papierosem.
Wydawała się drobniejsza, niż była w rzeczywistości.

Właściwie nie wiem, czego chciałem –
chyba tylko bezpiecznie się przespać.

Kiedy do niej podszedłem,
nie musiałem nic mówić –
wyszliśmy z baru, zrobiliśmy zakupy,
pojechaliśmy do niej.

W pokoju, na wprost wejścia, spał chłopiec,
na oko pięcio-, sześcioletni.
W futrynie nie było drzwi, tylko zasłona –
wychodząc, zapomniała ją zaciągnąć.

Kiedy na niego spojrzała, nie zawstydziła się,
tylko twardo uśmiechnęła.


Kolorowe żarówki w lunaparku

Na niewiele było nas stać, więc trzeba było wybierać:
strzelnica, karuzela, kolejka albo diabelski młyn.

Wuj i dziadek po sześciu dniach harówki
spali na kocu w pobliskim parku.

Tylko babka i ciotka miały dla nas czas –
taszczyły z domów siatki z jedzeniem i napojami,

żeby niczego nam nie zabrakło,
potem pozwalały szaleć w lunaparku.

Dla kogo teraz świecicie, kolorowe żarówki,
czyją rozpraszacie ciemność?


No właśnie

dla B. J. (1969-2020)

Tamtego roku łąki szarzały,
wschodził pierwszy szron
i zapomniane sarny
biegły w ciszy przez pola –
patrzyliśmy z pociągu
na ich obojętny kłus.

Dziś dużo słońca,
światło między
liśćmi magnolii
i białymi deskami zadaszenia.

Nie ma nic lepszego,
nic uczciwszego, niż nieobecność.

Tylko czasami wracają
przegadane godziny,
kiedy wszystko w nas
rwało się do życia.

Tak ochocza głupota.
Tak niepowtarzalna.


W dniu, kiedy świeże róże pojawiły się przed kamienicą, w której mieszkała Luksemburg, padał śnieg

Leniwe chmury pełzły
nisko nad dachami.

Z kominów
unosił się dym.

Myślałem, że w powietrzu
wibruje pył.

Były to drobne iskry –
odłamki w drodze
do ciał.

Mariusz Grzebalski – Sześć wierszy
QR kod: Mariusz Grzebalski – Sześć wierszy