To ewidentnie nie był mój najlepszy. Nie dość, że wyjątkowo bestialski oraz nikczemnie makabryczny pod absolutnie i bezwzględnie każdym, to do tego — co najgorsze! — nie odniosłem żadnych oszałamiających czy spektakularnych, i to zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Mogę wręcz powiedzieć, że nie odniosłem żadnych, choćby nieoszałamiających czy niespektakularnych; ba, mogę nawet napisać, że nie odniosłem absolutnie żadnych i to powinno wystarczyć.

No chyba że — automatycznie poprawiłem się w myślach — sam fakt przeżycia uznamy za znaczące osiągnięcie złotymi zgłoskami w pomniku trwalszym niż ze spiżu, za sukces na miarę naszych skromnych a niespełnialnych, parszywy nadwiędły kwiatek do nieprzyzwoicie lichego kożucha, wtedy rzeczywiście coś tam się udało, coś, co można by w poczet wiekopomnych i bezprzykładnych zaliczyć.

Przeżyłem.

Przeżyłem i to w gruncie rzeczy okazało się największym rozczarowaniem.

Jako człowiek teatru, teatrem przesiąknięty i w teatrze pogrążony, pomyślałem, że właściwie jedyną rzeczą, którą udało mi się w zeszłym roku doprowadzić do końca, były próby do „Zagra(j)my to jeszcze raz, Sam”. Na pomysł przedsięwzięcia teatralnego (w takich właśnie kategoriach rozpatrywałem ten projekt, unikałem zatem określeń takich, jak „dzieło” czy „sztuka”, gdyż te — jako nazbyt prozaiczne, a zatem wulgarne — nie oddawały ani zamysłu oraz ambicji autora, ani nawet rozmachu scenicznego), w trakcie którego jesteśmy świadkami prób do sztuk wszystkich Sama Sheparda, wpadłem dwa lata temu i było w tym więcej przypadku niż konieczności, raczej iluminacja niż chłodna rachuba, obliczona na tani poklask czy jakikolwiek, choćby i najmizerniejszy sukces. Przez ponad rok — w moim położeniu rok to okres nieomal niepojmowalny, jeśli rozumiecie, co mam na myśli — pracowałem nad warstwą konceptualno-językową, by następnie przejść do przełożenia całości na scenę. Gdy już się udało, to jest gdy skończyliśmy, to okazało się, że rzecz jest niestety niewystawialna, przynajmniej w perspektywie najbliższych miesięcy, a może i lat, z przyczyn, by tak rzec, niezależnych od nas, jeszcze bardziej ograniczających mój i tak niezbyt imponujący horyzont zdarzeń.

Jako człowiekowi teatru, teatrem przesiąkniętemu i w teatrze pogrążonemu, momentami wydaje mi się, że każde osiągnięcie jestem w stanie przekuć w porażkę, i to oszałamiającą oraz spektakularną jednocześnie.

Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam się za człowieka wielu talentów. Owszem, mam dość szerokie nomen omen horyzonty (Sam Shepard, poezja szkoły nowojorskiej, traktaty i notatki Roithamera, matematyczne podstawy teorii informacji zintegrowanej, balet triadyczny Oskara Schlemmera, język czeski, fado), lecz wynikają one przede wszystkim z ciężkiej i systematycznej pracy, pracy pochłaniającej godziny, dni, tygodnie, miesiące i lata, pracy nieustannej oraz niesamowicie angażującej, pracy wyczerpującej i kradnącej każdą chwilę, pracy wywołującej psychiczny dyskomfort i fizyczny ból, pracy objawiającej się czerwonymi oczami i cieniami pod powiekami, no w każdym razie pracy, nie zaś wrodzonych predyspozycji.

Na przykład pisać nauczyłem się dość późno, raczej jako nastolatek niż jako dziecko. Czy ja w ogóle kiedykolwiek byłem dzieckiem? Nic nie pamiętam. Tak, prawdą jest, że dopiero co skończyłem próby do „Zagra(j)my to jeszcze raz, Sam”, ale skoro nic z tego nie wynika, to czy w ogóle mogę napisać, że je „skończyłem”? Może tak naprawdę jeszcze ich nawet nie rozpocząłem albo i nigdy nie rozpocznę.

Z zamyślenia wyrwał mnie dzwoniący telefon. Toteż odebrałem, ponieważ tak mam w zwyczaju.

— Dzień dobry, nazywam się Zach Sodenstern. Czy rozmawiam z panem Paulem Austerem? — głos po drugiej stronie należał do niemłodego mężczyzny, mówiącego z dziwnym, choć trudnym do zidentyfikowania akcentem, raczej nie dzwonił z Nowego Jorku.

— Nie, to pomyłka. Nie jestem Paulem Austerem — już na samym początku uznałem, że nie ma sensu kłamać. Jestem człowiekiem teatru, lecz nie kłamcą.

— W takim razie, czy zastałem panią Siri Hustvedt? Może ona wie, gdzie…

— To zdecydowanie pomyłka — nie pozwoliłem mu dokończyć, ta szarada stawała się cokolwiek nudna. — To nie jest mieszkanie Paula Austera i Siri Hustvedt. Ich tu nie ma. Nigdy ich tu nie było — przyznałem trochę zbyt gorliwie, co zabrzmiało podejrzanie i mogło zasugerować, że w tamtej właśnie chwili wyganiałem ich ze swojego pokoju. Jeszcze teraz jestem w stanie przywołać ich obraz, jak zabierają w pośpiechu swoje rzeczy i opuszczają moje skromne, gestami sygnalizując wdzięczność.

— W takim razie najmocniej przepraszam — oczami wyobraźni zobaczyłem, jak kłania się nisko, jakby chciał powąchać podłogę, której stęchły zapach niewątpliwie by go wzruszył.

I rozłączył się, jak gdyby nigdy nic.

Wiedziałem zatem, że nie jestem Austerem, wiedziałem też, że nigdy nie spotkałem Siri Hustvedt. Akurat z tą konstatacją nie miałem żadnych problemów, przynajmniej w pierwszym odruchu. Na drugi nie miałem czasu.

Telefon zadzwonił ponownie.

— Dzień dobry, nazywam się Zach Sodenstern. Czy dodzwoniłem się do pana… Adriana Krysiaka? — wahanie zabrzmiało bardzo naturalnie, zapewne nie mógł odczytać słów zapisanych na kartce.

— Nie, to pomyłka. Dzwonił pan przed chwilą i pytał o Paula Austera. Kogo właściwie pan szuka? — indagowałem, pragnąc uchwycić się czegokolwiek, choćby i ulotnego.

— Nie sądzę, by był pan w stanie mi pomóc. Nic to, będę szukał dalej. Przepraszam za kłopot — ten pośpiech starszego człowieka sprawił, że poczułem się nieswojo, jakbym to ja uciekał przed śmiercią, a nie on.

Nie dał mi nawet czasu na odpowiedź, po prostu się rozłączył.

Do spisu rzeczy, które wiem, dodałem w myślach trzecią, ta jednak sprawiała wrażenie innej niż poprzednie, ponieważ napawała mnie swoistym niepokojem, jakby miała odmienny status epistemologiczny. Tak, zdawałem sobie sprawę, że nie nazywam się Adrian Krysiak czy jak tam mnie nazwał, ale zdecydowanie trudniej było mi przyznać to, że nie nazywam się Adrian Krysiak, niż to, że nie nazywam się Paul Auster albo że nie mieszkam z Siri Hustvedt. Zacząłem podejrzewać, że to pierwsze było mniejszym kłamstwem niż wszystkie pozostałe, choć skąd właściwie mogłem to wiedzieć?

Telefon oczywiście zadzwonił po raz trzeci.

— Dzień dobry, nazywam się Zach Sodenstern. Przepraszam, że znów pana niepokoję, ale chciałem zadać panu dziwne pytanie. Tylko proszę nie rozważać tego, że pytanie jest dziwne, tylko od razu odpowiedzieć, najlepiej jednym słowem. Czy moje nazwisko coś panu mówi? — bez problemu mogłem wyczuć spore oczekiwanie po drugiej stronie.

— Nie — odparłem, jak poprosił, jednym słowem, dość powoli, wyraźnie wymawiając każdą głoskę, by nie pozostawić najmniejszej wątpliwości, co miałem na myśli.

— No właśnie, widzi pan, to nad wyraz kłopotliwa sprawa. To może inaczej. Czy jest pan zaznajomiony z twórczością Roberto Bolaño? — pomimo rozgorączkowania udawało mu się zachować godny pozazdroszczenia spokój kogoś, kto już pogodził się z własnym raczej nienapawającym otuchą losem oraz moją raczej nieuniknioną i zdecydowanie niezbywalną indyferencją.

— Tak — postanowiłem nie zmieniać dobrych przyzwyczajeń i kurczowo trzymać się monosylab.

— Cudownie, znakomicie, nawet pan nie wie, jak bardzo mnie to cieszy — szczerze mówiąc, brzmiał na raczej średnio zadowolonego, ale mogła to być kwestia wieku i obco brzmiącego akcentu. W każdym razie nie sprawiał wrażenia kogoś, kto gotów byłby podskoczyć z radości bądź obślinić się na zawołanie.

— W takim razie mogę panu nawet przyznać, że uważam się za specjalistę od jego twórczości — w tym momencie postanowiłem zaryzykować, w końcu niewiele miałem do stracenia, zdążyłem już kompletnie zapomnieć, o czym rozmyślałem tak gorączkowo przed tym dziwnym telefonem, a właściwie to całą ich serią. W moich dywagacjach niewątpliwie nie było nic na tyle atrakcyjnego, bym miał ochotę do nich powracać. Poza tym co prawda nie jestem kłamcą pełnoetatowym, ale jednak kłamcą bywam.

— Pan go tłumaczył, prawda? Pan Tomasz Pindel? — zrozumiałem, że kieruje nim frustracja, że kompletnie zafiksował się na rezultacie poszukiwań, nie bacząc na konsekwencje swego uporu.

— Niestety, znowu muszę pana rozczarować. Nigdy nie tłumaczyłem Bolaño, ja go tylko czytałem — właściwie powinienem był powiedzieć „czytam”, ale w tamtej chwili akurat nie dysponowałem specjalnie imponującymi pokładami teraźniejszości, którymi dodatkowo byłbym gotów się dzielić z obcymi z dziwnym akcentem (w jakim właściwie języku rozmawialiśmy? chyba nie po czesku).

— To przykra wiadomość, rzeczywiście. Współczuję… Tak czy inaczej, czy zna pan jego, to znaczy Bolaño, książkę „La literatura nazi en América”? Bo jeśli tak, to czy byłby pan łaskaw sprawdzić spis treści i poszukać mojego nazwiska? Sodenstern. Zach Sodenstern — przez tę nieszczęsną sprawę znałem je już na pamięć, zostałem mnemonistą od pojedynczego przypadku.

Niechętnie wziąłem książkę z półki, lecz to, co jeszcze przed chwilą było „literaturą nazistowską”, nagle stało się „literaturą faszystowską”, do tego nie „w Ameryce”, lecz „w obu Amerykach”. Chyba nawet rozejrzałem się niepewnie, oczekując nie wiadomo czego, zapewne jakichś niuansów językowych, po czym powróciłem do…

— Jest pan tam? — zaniepokoił się po dłuższej chwili mojego milczenia, czym chyba niechcący wyrwał mnie ze stuporu.

— Przepraszam, ale ostatnio miewam niepokojące wrażenie, że nie jestem tym, kim jestem. Kimkolwiek właściwie jestem. Ta książka też wydaje mi się cokolwiek osobliwa. Jak mogę mieć pewność, że to ta sama książka, skoro już na wstępie tyle w nich różnic. W niej — gotów jestem przysiąc, że widziałem co najmniej podwójnie, dwa egzemplarze tej samej książki o dwóch tytułach w różnych językach, nienakładające się na siebie litery, szczególnie rażące w momentach rozziewu.

— Proszę powiedzieć, co pan o mnie wyczytał? — tym celnym pytaniem przywrócił mnie do rzeczywistości.

— Że urodził się pan w 1962 w Los Angeles, a zmarł w 2021. Też w Los Angeles. Że napisał pan sagę o Guntherze O’Connellu, sagę o Czwartej Rzeszy oraz sagę o Guntherze O’Connellu i Czwartej Rzeszy, która łączy obie poprzednie.

— Teraz pan rozumie? — w jego głosie z jakąś odległą triumfalną nutą dało się wyczuć zniecierpliwienie, pewnie nie chciał słuchać o swojej zapomnianej i przebrzmiałej twórczości (muszę przyznać, że nie znam nikogo, kto przeczytałby którąkolwiek z książek Zacha Sodensterna).

— Czy pan sugeruje, że nie żyje? — zdążyłem zadać pytanie, zanim zorientowałem się, jak głupio musiało zabrzmieć.

— Sugeruję, że — zważywszy na fakt, że Bolaño napisał o mnie całą prawdę i wszystkie przytoczone wydarzenia z mojego życia się zgadzają — w tym roku umrę.

Już miałem powiedzieć, że to dość niefortunny zbieg okoliczności, że data śmierci Zacha Sodensterna pokrywa się z datą śmierci Zacha Sodensterna podaną przez Bolaño, lecz zdążyłem się w porę zmitygować.

— Widzi pan — kontynuował — mam pięćdziesiąt dziewięć lat, właściwie to nadal pięćdziesiąt osiem — rzeczywiście, teraz brzmiał dużo młodziej, już nie jak staruszek, lecz mężczyzna w górnych granicach wieku średniego — i wolałbym nie umierać. To znaczy nie mówię, że w ogóle, ale nie teraz, jeszcze nie teraz. Mam dość ambitne plany twórcze i towarzyskie.

— Jeśli chce pan, bym zajął jego miejsce, to musi mieć pan świadomość, że to kosztowna sprawa — przyznałem pół żartem, pół serio, chociaż bardziej serio niż żartem, gdyż bardzo potrzebowałem pieniędzy. Histerycznie ich potrzebowałem. Co prawda uważałem się za człowieka teatru, teatrem przesiąkniętego i w teatrze pogrążonego, lecz w swoim mocnym przeświadczeniu byłem raczej odosobniony, co znaczy, że nie zarabiałem na tym.

— To absolutnie nie wchodzi w grę, przecież mamy inne nazwiska. Zresztą Bolaño to przewidział, więc zabezpieczył się na wszystkie sposoby, nie dając mi szansy na uniknięcie losu spisanego przez kronikarza. Ech, taka już nasza dola postaci uwięzionych między życiem realnym a wyobrażonym — ewidentnie zebrało mu się na filozoficzny ton. Ja jednak byłem w nastroju bardziej zakotwiczonym w rzeczywistości.

— Powinien pan wyjechać z Los Angeles — zasugerowałem, gdyż nic prostszego nie przyszło mi do głowy.

— Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo bym chciał. Tyle że nie mogę, dopóki nie skończę powieści, tylko ona mnie tu trzyma. Tu, czyli w Los Angeles. Mam mocne poczucie sprawstwa oraz graniczące z pewnością przekonanie, że nie wyjadę, dopóki nie skończę ostatniego dzieła. Proszę sprawdzić, co jest napisane na samym końcu mojej notki biograficznej.

— Że pracował pan, przepraszam, że pracuje pan nad ostatnią, niezatytułowaną powieścią. Że w pliku na pańskim komputerze znajduje się notatka sugerująca, iż Mesjasz mógł być synem Flipa. Zaraz, zaraz, czy Flip nie był psem?

— No właśnie, nie mogę skończyć tej powieści. Zresztą stwierdzić, że nie mogę jej skończyć, to spore niedopowiedzenie. Ja nie mogę jej nawet zacząć. Nie potrafię wyjść poza tę krótką notkę sugerującą, że Mesjasz może być synem Flipa. Tak, Flip jest psem.

— Co więc zamierza pan zrobić? — zapytałem, teraz już zrezygnowany i dość w gruncie rzeczy znużony. Moje życie za bardzo przypominało jego, jego życie za bardzo przypominało moje, najwyższa pora, by położyć temu kres, któryś z nas musi umrzeć, tu i teraz.

— A co pan zrobiłby na moim miejscu? — nie znoszę, gdy ktoś odpowiada pytaniem na pytanie, dlatego nie cierpię filozofów oraz nocnych telefonów. No i psychoterapeutów, ci są najgorsi.

— Wydaje mi się, że nie kocham życia tak, jak pan. No ale ja, o czym jestem przekonany, nie nazywam się Zach Sodenstern, nie jestem autorem trzech sag, z których trzecia łączy wątki i postacie znane z dwóch poprzednich. Nigdy nie wystąpiłem u Bolaño. Ja, widzi pan, jestem nikim. Nikim szczególnym. I wydaje mi się, że zostało mi zdecydowanie mniej czasu niż panu. Moja rzeczywistość, byle jak sfastrygowana i tandetnym ściegiem jak bądź, naprędce tylko i prowizorycznie, nie ma przyszłości. Tylko mój język mnie jeszcze jako tako definiuje i prowadzi, choć i on miewa już problemy, nie klei właściwie. Podobnie jak pan jestem tylko postacią w tekście, który obmierzł autorowi.

— John Castellano też ma umrzeć w tym roku…

Tym razem to ja się rozłączyłem, nie dając mu szansy na korektę tej dygresji wyjątkowo nie w porę.

Rozłączywszy się, nareszcie pojąłem (choć nie mogę wykluczyć, że zrozumiałem jeszcze przed zakończeniem tej rozmowy, która nie powinna była nigdy się odbyć).

Tak czy inaczej, pojąłem.
Pojąłem, że nie jestem Paulem Austerem.
Pojąłem, że nie jestem pisarzem.
Adrian Krysiak – Rzeczy, których nie wiedziałem
QR kod: Adrian Krysiak – Rzeczy, których nie wiedziałem