Kiedy po raz pierwszy zanurzyłem się w prozatorski debiut Zbigniewa Dmitrocy Ostatnia Okazja wydany nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego, wiedziałem, że będę wracał do tej książki często. I wracałem. Kilkukrotnie. Być może właśnie te powroty i odkrywanie czegoś nowego w tych powieściowych odmętach i bynajmniej nie mam tu na myśli chaosu i bezładu, wywołało w sposób naturalny, niekontrolowany, skojarzenie z rosyjskimi matrioszkami. Książka, tak jak matrioszki, niby cały czas ta sama, a jednak przy każdym kolejnym powrocie ukazująca zupełnie inne przestrzenie istnienia i zrozumienia. Mniej fabularna, mniej oczywista, a coraz bardziej symboliczna i uniwersalna, by nie powiedzieć metafizyczna.

Jedną z pierwszych matrioszek stanowi już samo tło książki, a zwłaszcza opis przemian społeczno-politycznych przełomu lat dziewięćdziesiątych, w którym wyraźnie pobrzmiewają echa myśli hiszpańskiego filozofa i socjologa, José Ortegi y Gasseta, zawarte w jego książce „Bunt mas”, a które to myśli Dmitroca, rozmyślnie lub nie, importuje na nasze polskie poletko społeczno- intelektualne, pokazując konsekwencje przejęcia władzy przez ludzi przeciętnych, nieróżniących się niczym od innych, będących li tylko kopią biologicznego typu homo sapiens i, o zgrozo, czujących się w tej przeciętności dobrze.

Nagle rodzi się nowy człowiek i nowa rzeczywistość, „tak oto potajemnie rodził się kapitalizm bez kapitału. Komuniści znowu byli awangardą narodu! Ewolucjoniści zaś ze zdumienia aż przecierali oczy: teoria Darwina potwierdzała się w stu procentach. Pluskwy komunizmu przekształcały się w piranie okresu przejściowego, piranie w cieplarnianych warunkach ewoluowały i w zawrotnym tempie przekształcały się w pierwsze rodzime rekiny kapitalizmu”, a biedny inteligent, Krzysztof, główny bohater powieści, musi mierzyć się z tą quasi schizofreniczną rzeczywistością, co niejednokrotnie powoduje ogromne frustracje, poczucie niesprawiedliwości społecznej i koniec końców, bezsilność w konfrontacji choćby z pseudoartyzmem, którego dobitnym przykładem jest Dzidek, dyrektor miejskiego wydziału kultury w Zabłociu, któremu „partyjni kolesie nie dali zginąć”, czy prekursor dzisiejszego, tak zwanego brukowego dziennikarstwa, powieściowy Mazecki. Swoją drogą, ów drugi, mówiąc do Krzysztofa, „że wszystko jest sprawą układów i szczęścia. Ale szczęściu trzeba pomagać, a od tego są właśnie układy. Układy, powtórzył, z naciskiem układy”, staje się niejako papierkiem lakmusowym, swoistym symbolem nie tylko ustrojowej przemiany, ale również, a może nawet przede wszystkim, przemiany człowieka, ba, całego pokolenia nawet, w którym nagle musi funkcjonować główny bohater Dmitrocy. Pokolenia, które „mierzy go swoją miarą i wmawia mu rzeczy, o których jemu się nawet nie śniło”.

Wszystko to sprawia, że cały ten konglomerat doświadczeń prowadzi Krzysztofa ku emocjonalnej przepaści, wyrażonej w pytaniu, moim zdaniem najważniejszym w całej książce: „czy właśnie w rozdaniu talentów, urody, znajomych, których się ma lub nie z racji pochodzenia i urodzenia się w tym, a nie w innym miejscu, zawarty jest cały fatalizm ludzkiego losu? Ten przerażający determinizm, wyrażony w powiedzeniu: wyżej dupy nie podskoczysz”. Myślę, że cała książka Dmitrocy jest jedną wielką próbą odpowiedzi, właśnie na to konkretne pytanie. Oczywiście próbą składającą się z niezliczonej ilości prób pomniejszych, czasem nawet niezauważalnych przy pierwszym czytaniu, jak choćby scena całonocnego układania pasjansów, w trakcie której pada odpowiedź, „że o końcowym powodzeniu lub klapie decyduje sam początek” – Berezowy świat pierwszy pisarza. Jednak wielka mądrość tej książki, jak i samego jej autora, polega na tym, że Dmitroca nie udziela ostatecznych odpowiedzi. Nie naucza ex cathedra, ale sam poddaje swoje odpowiedzi w wątpliwość nie kryjąc tego przed czytelnikiem. Przykład? Proszę bardzo: „(…) o końcowym powodzeniu lub klapie decyduje sam początek. Wszystko zależy od rozdania. Ale to by znaczyło, że w naszym życiu nie ma miejsca na wolną wolę, ani tym bardziej silną”. Tego typu konfrontacje bytu samego ze sobą, jego wewnętrzne szamotanie się pomiędzy sacrum a profanum, pokazuje jasno, że trzymając w ręku książkę Zbigniewa Dmitrocy, mamy do czynienia z prawdziwym artystą, który „zadaje sobie samemu pytanie dotyczące sensu własnego życia i dla siebie samego szuka na nie odpowiedzi” – jak powiedziałby Henryk Bereza.

Niewątpliwie kolejną matrioszką, która zostaje odkryta, jest czas, a konkretniej wektor czasu rozciągnięty daleko ponad całą konstrukcję fabularną i rozpatrywany w jego najgłębszym aspekcie, wykraczającym poza Einsteinowską koncepcję czasoprzestrzenną. W Ostatniej okazji, czas jawi się jako ontologiczne kontinuum spajające przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, stając się odrębnym, samoistnym bytem, materią, losem, który „wbrew naszej woli pisze wersje alternatywne, które okazują się wersjami ostatecznymi, choć czasem nikt długo nie zdaje sobie z tego sprawy (…), a przypadek z perspektywy lat jawi się jako ucieleśniony palec boży”.

Jest w tej książce wiele z koncepcji greckiego filozofa Parona, na temat czasu  uznawanego za coś negatywnego, chaotycznego i śmiercionośnego dla naszej pamięci. Czasu, którego jedynym pewnym aksjomatem jest zapomnienie i unicestwienie, czego na każdym kroku doświadcza powieściowy bohater. Dawne miasto Zabłocie już nie przywołuje wspomnień, choć minęło dopiero osiem lat. Znajomych zostaje zaledwie „garstka i to niekoniecznie najbliższych”, on sam zaś odkrywa, że właściwie „piwo wcale nie potrzebuje towarzystwa i w samotności nie smakuje ani trochę gorzej”, a sam powrót przywołuje wielkie rozczarowanie, podobne, do rozczarowania,  jakiego doznaje Iwaszkiewiczowski Witold Ruben powracając do Wilka.

Z drugiej jednak strony, Dmitroca wrzucając głównego bohatera w retrospektywną podróż sentymentalną, buntuje się przeciw temu, idzie pod prąd utartym paradygmatom, pomimo wątpliwości i widma nieuchronnej porażki w konfrontacji z czasem.

To niezwykłe studium nad temporalnością ludzkiego losu wiedzie ku refleksji nad człowieczeństwem i człowiekiem jako takim, wrzuconym w ten swoisty Heideggerowski Dasein, ten specyficzny sposób bycia, którego „marzeniem nie są zakupy w hipermarkecie i wielkie żarcie przed telewizorem plazmowym” ale wybór tego, aby nie dać „sobie wmówić, że człowiek jest tyle wart ile zeżre”. Niestety tego typu wybory, w oparciu o wewnętrzny kodeks honoru, który wyryty jest we wnętrzu bohatera, niczym kamienne tablice dekalogu, kładą się cieniem na całej płaszczyźnie istnienia. Zdarza się wtedy, że „niejedną noc spędza się pod gołym niebem, kima się w rurze kanalizacyjnej i na trawniku, w ruderze i na budowie, na ławce w parku i pod mostem”, a kogoś takiego uważa się za życiowego nieudacznika i anioła śmierci dla niewykorzystanych okazji, wobec czego ja osobiście stawiam swoje stanowcze egzystencjalne veto. Niepodobna nazywać nieudacznikiem kogoś, kto podejmuje straceńczą walkę o głębsze zrozumienie siebie, człowieka i wszechświata. Dmitroca, trochę prowokacyjnie, jak sądzę,  tak prowadzi narrację, jakby siedział przy pokerowym stole i mówił czytelnikowi: sprawdzam. I robi to w sposób bezkompromisowy. Kreśląc losy bohatera, pokazuje, że oceniając go jako nieudacznika życiowego, sami ulegamy tym wszystkim uwarunkowaniom epoki, być może zupełnie nieświadomie. Sprawdza, na ile te wszystkie aksjony, czyli cząstki elementarne tworzące ciemną materię kosmosu, przeniknęły do naszej wewnętrznej egzystencji i na ile te cząstki, w ujęciu bardziej metaforycznym, metafizycznym i poniekąd moralnym, zakorzeniły się w bycie jednostki, społeczności lokalnej, czy nawet całego społeczeństwa. Ta unikatowa destylacja słowa, dokonana w Ostatniej okazji, obnaża, krystalizuje, uwypukla tę Baudelaire’owską brzęczącą na gnijącym brzuchu świata orkiestrę much z wiersza „Padlina”, której echo dudni w uszach słowami vanitas vanitatum et omnia vanitas. 

Rafał Kasprzyk – Metafizyczne Matrioszki Dmitrocy (o książce Zbigniewa Dmitrocy „Ostatnia okazja”)
QR kod: Rafał Kasprzyk – Metafizyczne Matrioszki Dmitrocy (o książce Zbigniewa Dmitrocy „Ostatnia okazja”)