Ocknął się, gdy autobus mijał bramę koszar i wejście do GKO, gdzie w latach liceum mieściło się kino i księgarnia wojskowa. Odkrył ją dopiero w drugiej klasie, gdy mieszkał na stancji w pierwszym dziesięciopiętrowym wieżowcu w Zabłociu. Kiedy trafił do niej za pierwszym razem, miał ochotę wykupić połowę książek. Na półkach stały wydania, które trudno było uświadczyć w pozostałych dwu zabłockich księgarniach, gdzie sprzedawano je spod lady zaraz po dostawie towaru. Za każdym razem długo nie mógł się zdecydować, na co wydać parę zaoszczędzonych na jedzeniu złotych. Zwykle wychodził z jakimś skromnym tomikiem wierszy, żałując, że nie stać go na nic więcej. W tamtych czasach to był prawie koniec miasta, w każdym razie na tyle daleko od centrum, że nie każdemu chciało się tutaj za książką wlec, a on przez półtora roku mieszkał dosłownie o rzut beretem. Najpierw na swojej pierwszej stancji, na którą został skazany, gdy nie dostał miejsca w internacie, potem na drugiej, gdzie wytrzymał już tylko pół roku ze starszym o rok bucowatym koleżką. Ale to pierwsza stancja była szkołą życia. Wtedy poczuł się kowalem własnego losu. Przede wszystkim postanowił zostać prawdziwym artystą. Żeby tylko artystą! Malarzem i poetą jednocześnie. Do tego tłumaczem, chociaż francuskiego ledwie dopiero liznął, a rosyjski znał słabiej, niż mu się to wydawało. Ale tłumaczył! To tam, nie mając jeszcze porządnego słownika rosyjsko-polskiego, przełożył z rosyjskiego nie tłumaczony wcześniej na polski poemat Tarasa Szewczenki o pogromie polskiej szlachty. Tam zaczął regularnie kupować i czytać tygodniki społeczno-kulturalne. Tam zaczął czytać biografie słynnych malarzy. Tam powstały jego pierwsze obrazy olejne. Tam wstąpił do młodzieżowego zespołu teatralnego przy MDK-u. Tam pierwszy raz pocałował dziewczynę. Nie, to ona pocałowała jego! Był zbyt nieśmiały, żeby zrobić to pierwszy. Niedługo potem zrobiła to druga, jej starsza siostra! Dla dziewczyn z zawodówki chłopak z plastyka musiał być niesamowitą atrakcją. Na zmianę migdalił się z młodszymi siostrzyczkami gospodyni, to z Wieśką, to z Halinką. Bardzo mu się to spodobało i nie widział w tym nic zdrożnego, choć był wówczas jeszcze prawie święty i nie miał najmniejszej wątpliwości, co wolno, a czego nie. Tam z jedną z nich nie wyszedł mu jego pierwszy raz. Tam zepsuł mu się pierwszy ząb. Tam narzucił sobie surową ascezę, przeczytawszy gdzieś regułę zakonu templariuszy nakazującą życie w ubóstwie, noszenie długich bród i oślich skór na nagim ciele. Jak to wtedy podziałało na jego wyobraźnię! Oślej skóry nie nosił, za to całe lata chodził wyłącznie w koszulach flanelowych, nawet w niedzielę. Tam wreszcie zatarła mu się różnica pomiędzy niedzielą a dniem powszednim i to zostało mu do dziś. Zupełnie o tym wszystkim zapomniał, a przecież tamten rok ostatecznie go ukształtował i naznaczył na całe życie!

Wysiadł naprzeciwko starego szpitala. Przeszedł brzegiem plantów obok nieistniejącej już restauracji Roztocze, w której zapijał kiedyś smutek po jakiejś urojonej miłości. Niedaleko mieszkała jego licealna koleżanka, a w sąsiednim bloku kolega z ławki. Na rondzie przepuścił kilka samochodów i znalazł się na skwerku, znajdującym się już w obrębie starego miasta. Kiedyś w tym miejscu było ZOO. Mówiło się, że najmniejsze w Polsce. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak na tak niewielkiej przestrzeni mogło się pomieścić tyle zwierząt. W dzieciństwie był to obowiązkowy punkt każdego wyjazdu do Zabłocia. Kiedy już matka porobiła wszystkie sprawunki, kupiła buty, spodnie, koszule dla niego i jego rodzeństwa, na koniec szli do ZOO. Teraz, kiedy dzikie zwierzęta można obejrzeć o dowolnej porze dnia i nocy w Animal Planet albo w internecie, ZOO nie robi już na dzieciach takiego wrażenia. W jego dzieciństwie, kiedy w przeciętnym wiejskim domu jedynymi książkami były podręczniki i tylko w nich można było zobaczyć lwa, małpę albo żyrafę, ZOO wydawało się ucieleśnieniem dalekiego świata, Afryki, gdzie żyją Murzyny czarne jak smoła, albo Amerki, jak powtarzał za starszymi, gdzie mieszkają Indiany, co mają czerwone gęby, włosy jak baby i takie dziwne czapki z piór. W maleńkim zabłockim ZOO nie było żyraf, ani tym bardziej słoni. Były za to budzące grozę lwy! Odkąd ojciec powiedział mu, że lew może zabić łapą krowę, ilekroć stał przed klatką z lwami, porównywał wielkość lwa i krowy, nie mogąc się nadziwić, jak to możliwe, bo lew był przecież od krowy o połowę mniejszy! Oprócz lwów były pumy i pantery. I małpy. Pawiany z poodparzanymi czerwonymi dupami, co strasznie go wtedy zawstydzało. Jakiż on był jako dziecko wstydliwy. Żona nie chce w to wierzyć, ale ta wstydliwość odzywa się w nim do tej pory. I maleńkie ruchliwe kapucynki. I pancerniki. I lamy, które czasem znienacka pluły na zwiedzających. Wywoływało to powszechną wesołość i przyciągało nowych chętnych do oplucia. I nieruchome, zastygłe w teatralnych pozach sępy, niekiedy majestatycznie rozprostowujące ogromne skrzydliska. Nawet widywane na wsi myszołowy nijak się do nich nie umywały. I różnobarwne papugi. I liliputy. Zupełnie jak kury na ich podwórku, tylko takie małe! No i zebry. Zebry, kucyki i osły, których ryk słychać było już z daleka. No i jeszcze jaki. Włochate, z wielkimi prostymi rogami i sierścią do samej ziemi. Trochę podobne do krów, ale nie tak bardzo. I niedźwiedzie. No jasne, niedźwiedzie brunatne. Mama opowiadała, że przed wojną jeden Cygan chodził z takim niedźwiedziem na łańcuchu, a potem ten niedźwiedź go zjadł. Trudno było go z tego ZOO wyciągnąć. Na szczęście na placu tuż obok był dworzec autobusowy. Wystarczyło wyjść parę minut przed odjazdem autobusu. Ciekawe, że mijając ten skwerek, dziś po raz pierwszy pomyślał o ZOO. A przecież bywa tu co jakiś czas i niemal zawsze z tej strony wchodzi na starówkę. Czyżby coś się w nim odblokowało? Wszedł w uliczkę prowadzącą do rynku. Mijając ratusz, zerknął przelotnie na plakat wiszący za przeszkloną ścianą informacji turystycznej: „Zabłocie w fotografii. Lata sześćdziesiąte”. Zaintrygowany tytułem przystanął. Na wewnętrznej ścianie wisiały fotografie Zabłocia, którego już niemal nie pamiętał. Niektóre były pewnie robione w czasach jego wczesnego dzieciństwa. Odrapane mury kamieniczek wyglądających tak, jakby za chwilę miały się rozsypać. Wszechobecna bieda. W pewnym momencie aż potrząsnął głową. Na zdjęciu był wielbłąd na zabłockiej ulicy! Żywa reklama ZOO! Jak mogłem zapomnieć o wielbłądach? pomyślał. Nieraz już się przekonał, że pamięć płata figle. Po kilkunastu krokach stanął opodal ratuszowych schodów, rozejrzał się dookoła. Rynek był niemal pusty. Kawiarniane ogródki też. Machinalnie skierował się po przekątnej do tego, co zwykle. Nigdy nie pamiętał, jak się ta kawiarnia nazywa. Siadł, zapalił papierosa i zamówił piwo. Przez chwilę przyglądał się wróblom, które czuły się tutaj jak u siebie. Żałował, że zjadł w Goryczkowie kupione tam cebularze i nie mógł im rzucić okruchów. Przypomniała mu się naraz linijka z wiersza rosyjskiego poety Kuzmina: Jakiż to majątek mają wróble? A on? Jaki majątek ma on? Jeszcze w liceum wymyślił fraszkę, której nikt nie rozumiał: Cały wic polega na tym: nie mieć nic, a być bogatym. Nie rozumieli czy nie chcieli rozumieć? Kelnerka przyniosła piwo. Po cebularzach chciało mu się pić. Podniósł szklankę do ust i wypił niemal do połowy. Spostrzegłszy to, odstawił, żeby nie wypić całego piwa duszkiem. Wszystko zależy od rozdania, pomyślał ni stąd ni zowąd. Wszystko zależy od rozdania, powtórzył jak szlagwort nieistniejącej piosenki. Sprawdził to setki razy podczas układania pasjansów, którymi zabijał nocne godziny przed komputerem, kiedy w głowie miał zupełną pustkę albo mętlik, co zresztą na jedno wychodzi, choć w gruncie rzeczy lepsza pustka niż mętlik. Wszystko zależy od rozdania… Ale czy rzeczywiście wszystko? Czy właśnie w rozdaniu talentów, urody, znajomych, których się ma lub nie tylko z racji pochodzenia i urodzenia się w tym, a nie innym miejscu, zawarty jest cały fatalizm ludzkiego losu? Ten przerażający determinizm, wyrażony w powiedzeniu: Wyżej dupy nie podskoczysz. Jeszcze w liceum nie znosił i nigdy nie używał żadnych porzekadeł ani przysłów, uważając, że to atrapy prawdziwej mądrości, za którymi inteligentny człowiek, a za takiego się już wtedy uważał, nie powinien się nigdy chować. Z pogardą wyrażał się o tak zwanej, co zawsze z lubością akcentował, ludowej mądrości, a teraz sam chętnie się na tej ludowej mądrości wspiera. Co się z nim stało? Gdzie się podziały te setki, a może tysiące książek i artykułów, które przeczytał? Książki! Przez długi czas były jego jedynym skarbem i właściwie są nim do tej pory. To jego jedyny majątek! Wydawał na nie ostatnie pieniądze, nie przejmując się, co będzie jadł ani tego samego dnia, ani tym bardziej następnego. Jak to się wszystko zmieniło. Teraz już nie stać go na taką młodzieńczą fantazję. W ogóle coraz mniej w nim dawnej fantazji, fantazji w ogóle, jakiejkolwiek, nawet pijackiej. Wszystko zależy od rozdania. Którejś nocy wielokrotnie powtórzył rozdanie jednego z nieudanych pasjansów. Kalkulował, że przecież nie ma takiej możliwości, żeby w nowej grze powielił wszystkie ruchy poprzedniej. I pewnie przynajmniej części z nich nie powielił, wybrał inną możliwość, ale za drugim razem pasjans tak samo się nie ułożył. I za trzecim, i za czwartym, i za piątym! Za dziesiątym też. Wtedy po raz pierwszy przemknęło mu przez głowę, że o końcowym powodzeniu bądź klapie decyduje sam początek. Wszystko zależy od rozdania. Ale to by znaczyło, że w naszym życiu nie ma miejsca na wolną wolę ani tym bardziej na silną. Nie pomogą szczere chęci, z gówna bicza nie ukręci. Ale przecież zna przynajmniej jeden przykład silnej woli i determinacji, która przeciwstawiła się i wygrała z determinizmem: van Gogh. Van Gogh, o którym przeczytał kiedyś wszystko, co wpadło mu w ręce. Van Gogh, o którym pisał wiersze, którego upór tak mu za młodu imponował. Je suis Saint-Esprit, je suis sain d’esprit! Po niemal trzydziestu latach potrafił wyrecytować z pamięci credo, które ten boży szaleniec wypisał na ścianie swojej pracowni w Arles. Jestem Duchem Świętym, nie jestem stuknięty! Van Gogh, który przeciwstawił się woli ojca i w wieku trzydziestu lat został malarzem. A Gauguin? Jego przyjaciel i zarazem rywal, który dla malarstwa porzucił dochodową posadę pracownika paryskiej giełdy? Gauguin imponował mu tak samo. I kiedy w liceum koledzy opowiadali się po stronie jednego lub drugiego, on nigdy nie miał dylematu, wybierał obu. Czy stać by go było na taką odwagę? Czy potrafiłby zostawić żonę i rodzinę jak Gauguin? Wszystko zależy… Skrzywił się i nie dokończył tego nie napisanego szlagwortu. Nie napisanego z przesądu, z atawistycznego strachu, że się spełni. Od jakiegoś czasu próbował zlokalizować źródło swojego fatalizmu, bo przecież nie zawsze był taki jak dziś. Kiedy to wszystko się zaczęło? Kiedy pękł w nim balon młodzieńczej buńczuczności, nadmuchany przekonaniem, że świat stoi przed nim otworem, że nic nie jest w stanie go zatrzymać, że wszystko zależy wyłącznie od niego? To musiało się stać gdzieś w połowie liceum. Ale w którym momencie i co było tego przyczyną? To się stało tutaj, w Zabłociu, tym pięknym Zabłociu. Pamięta, jak tę starówkę restaurowano, jak przywracano jej blask z okresu krótkiej, bezpowrotnie utraconej świetności. W pewnym momencie był jednym z charakterystycznych elementów tutejszego pejzażu. Na ramieniu dźwigał wielką torbę z grubej brązowej skóry, którą zdobył dla niego kumpel z ławki po tym, jak rzucił szkołę i został listonoszem. Mógł pomieścić w niej wszystko: książki, zeszyty, farby, pędzle, ołówki, teczki z maszynopisami, tygodniki i miesięczniki, które od drugiej klasy regularnie kupował i czytał. Czytał jak głupi, bez opamiętania. Do dziś się dziwi, jakim sposobem starczało mu na to pieniędzy. Nauczył się oszczędzać na jedzeniu, które wzorem wszystkich męczenników sztuki traktował jako coś prawie wstydliwego, niegodnego uwagi kogoś, kto żyje sztuką i dla sztuki. Dlaczego teraz, gdy od czasu do czasu przyjeżdżał do Zabłocia, to miasto nie wywoływało w nim żadnych wspomnień? Ani dobrych, ani złych. Tak jakby nie zostawił tu pięciu być może najważniejszych lat młodego życia, jakby nigdy tutaj nie mieszkał, jakby za każdym razem przyjeżdżał po raz pierwszy. Nieobecnym wzrokiem błądził po gzymsach kamienic, od niechcenia przysłuchiwał się rozmowie przy sąsiednim stoliku, siedział. Miał tu jeszcze trochę znajomych, ale polubił stan nierzeczywistości, w jaki popadał, ilekroć zdarzyło mu się tu wrócić. Zabłocie stało się dla niego niemal przeźroczyste. Czasami rozpoznawał jakąś twarz z przeszłości, przeważnie jednak nie potrafił jej z niczym skojarzyć. Zabłocie to nieduże miasto, ścieżki wielu ludzi przecinają się na rynku, o rzut beretem od jego liceum. Kiedyś wystarczyło postać tu kilka minut, a zawsze napatoczył się ktoś znajomy. Ze szkoły, z klasy, z życia. Ale kiedy wrócił tu po ośmiu latach od matury, dawnych znajomych została ledwie garstka, i to niekoniecznie tych najbliższych. Początkowo jeszcze szukał z nimi kontaktu, dzwonił, odwiedzał, wyciągał na piwo, ale upłynęło jeszcze kilka lat i zorientował się, że ich drogi rozeszły się na dobre, że nie mają już sobie nic do powiedzenia. Że niepotrzebnie traci czas, próbując zawrócić rzekę coraz szybciej upływającego czasu. To wtedy odkrył, że piwo wcale nie potrzebuje towarzystwa i w samotności nie smakuje ani trochę gorzej. Polubił osobność przy stoliku. Wyciągał z torby gazetę i czytał. Albo siedział i milczał, tak jak teraz. A zresztą wszystkie spotkania zawsze wynikały z jego inicjatywy, zawsze! Druga strona tak naprawdę ich nie potrzebowała, nawet unikała. Nie potrafił tego zrozumieć. Stopniowo jednak oswajał się z tym stanem rzeczy, aż w końcu doszedł do wniosku, że i jego nic już do nich nie ciągnie. Za pierwszym razem, kiedy udał, że kogoś nie zauważył, czuł się nieswojo, jakby zdradził coś, co było dla niego święte, ale kiedy uświadomił sobie, że druga strona zachowała się tak samo, przestał się tym przejmować. Właśnie spostrzegł, że przez rynek przeszedł znajomy malarz. Kiedyś zerwałby się i podbiegł zapytać, co robi, jak żyje. Ot, po prostu pogadać. W młodości uwielbiał rozmowy, mógł je prowadzić całymi godzinami. W dialogu spełniał się jako pisarz. Dziś nie znajduje w tym większej przyjemności. Sprzykrzyło mu się rozpamiętywanie starych dobrych czasów, wysłuchiwanie, co u Ziutka czy Maryśki, którzy nic a nic go nie obchodzili. Pamiętasz tę Zośkę z be klasy? Taka czarna, nieduża dziewczyna. Rozwiodła się niedawno i wyszła za Włocha, u którego sprzątała. I co? Byli niedawno w Zabłociu, taką bryką, że łeb urywa! Nie pamiętał Zośki, Kaśki, Maryśki. Nie pamiętał nawet większości dziewczyn z klasy. Samochody nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Domy też. A już do szewskiej pasji doprowadzały go opowieści o genialnych dzieciach, którymi rodzice maskowali własne nijakie życie, swoje niespełnienia i niepowodzenia. Sam nigdy nie pytał o dzieci i nie znosił, gdy ktoś go pytał o jego. To był widomy znak, że rozmowa za chwilę utkwi w martwym punkcie, nastąpi jedna pauza, druga i trzeba będzie udać, że o czymś sobie przypomniał i pośpiesznie odejść. Sęk w tym, że im dalej zapuszczał się na prowincję, tym rzadziej spotykał tych, którym się poszczęściło, którzy robili to, co rzeczywiście chcieli robić. Takich farciarzy jest jak na lekarstwo. Ci naprawdę zdolni zaczepili się w dużych miastach, ktoś dotarł nawet do Nowego Jorku, ktoś inny ponoć robił tam karierę. Plastykom jest łatwiej. Słynny dziewiętnastowieczny batalista Józef Brandt, pochodzący zresztą z pobliskiego Szczebrzeszyna, przez czterdzieści lat mieszkał w Monachium i nie nauczył się niemieckiego. Nie musiał. Obraz to nie wiersz, obywa się bez tłumacza. On wyjazd za granicę traktował jako ostateczność, choć w pewnym momencie zaczął poważnie brać pod uwagę i taką możliwość. Wiedział jednak, że to niczego nie rozwiąże. Tutaj mimo wszystko jest pisarzem. Owszem, na własne życzenie prowincjonalnym, ale mimo wszystko pisarzem. Poza tym może przecież zostać pisarzem prowincji i wiele na to wskazuje, że wreszcie do tego dojrzał. Tytuł już ma: Erotomani, gawędziarze, utracjusze. Mazecki od dawna namawia go do pisania o prowincji. W głowie czekało co najmniej dwadzieścia gotowych opowieści. Tylko siadać i pisać. Większość z bohaterów już nie żyje, więc nie ma obawy, że ktoś się poczuje dotknięty i zechce dać mu w mordę albo podać do sądu, zresztą wystarczy pozmieniać nazwiska. Kilka lat temu dostał wiadomość, że w Niemczech umarł Andrzej, kolega z grupy Zabłocie. Byli prawie rówieśnikami. Zapowiadał się na niezłego poetę. Po liceum został pielęgniarzem. Na początku lat dziewięćdziesiątych dał się zwieść ułudzie niemieckiego Eldorado. Wyjechał, jak większość, na rok. Wsiąkł na kilkanaście lat. Pracował na budowach i pił. Wrócił dopiero w blaszanym garniturze na koszt rodziny. Iluż takich poetów i pisarzy miesza zaprawę i podaje cegły na niemieckich budowach, zmywa naczynia w londyńskich pubach i restauracjach, zamiata ulice, czyści kanały, zapija resztki swojej wrażliwości, żeby następnego ranka móc rozpocząć codzienną drogę krzyżową w szkockiej czy irlandzkiej rzeźni? Wszystko zależy od rozdania. Naprawdę wszystko? Nie, nie, to byłoby zbyt proste. Jego w tych stronach zatrzymał przecież przypadek. Przypadek? A może los? Nie lubił patosu. Znowu bezwiedny grymas na moment wykrzywił mu nieruchomą twarz. Nie godził się ani na los, ani na przypadek. Mimo wszystko ciągle chciał wierzyć, że nie jest bezwolnym statkiem ze sławnego wiersza Rimbauda. Chciał wierzyć, że nie jest, ale od dawna często nim się czuł. Żeby tylko się czuł! Wiele razy był tym pijanym statkiem, nie mając świadomości, że nim jest!

Zbigniew Dmitroca – Ostatnia okazja (fragment)
QR kod: Zbigniew Dmitroca – Ostatnia okazja (fragment)