W moim jajniku mieszka potwór

w moim jajniku mieszka potwór; o naturze złożonej,
lecz z prostych, embrionalnych tkanek. daje o sobie znać nocami,
a ja budzę się, by cokolwiek zrobić ze sobą.

gdybym miała pewność, że jestem w stanie walczyć będąc martwa,
mój bliźniak maleńki, wrosły w maleńki organ,
byłby wolny – w ziemi, lub w organiczności popiołu…

zdaje mi się, że potrafimy pieścić kamienie i zatrzymywać na drzewach wzrok
dopiero gdy nas nie ma.

czas nic nie mówi, złożony w sobie.
a Kosmiczna aleja szumi za oknem,
i wypluwa pijanych na ścieżynki brudu. śni mi się,
że gniją moje piersi, i że w końcu stałam się kobietą…

i że wszystkie zwierzęta świata dają mi się głaskać.

przed zaśnięciem syn świecił mi po brzuchu latarką telefonu
uważa, że moglibyśmy zbudować rakietę i polecieć w kosmos
a ja nie potrafię mu wytłumaczyć, że kosmos jest dla wybranych,
i to nie dziś, a w perspektywie.

że kosmiczne domy, które już się budują, tu, na ziemi,
i wystawy robotów, które tak kocha,
i skomplikowane gadżety do produkcji poezji maszynowej i nowych poetów,
tworzone są dla wybranych i w imię wybranych
i to już nie są ludzie, nawet nie materia, a mętny rój systemów,
rosnących jak guzy pośrodku nas

że są ludzie, którzy nie mogą dostać paszportu,
że są ludzie, którzy nie mogą nigdzie wyjechać,
i leżą, jak chrome poczwary, w gęstych jamach pracy i głodu,
a ich mowa jest skąpa

że sterty rządów są jak sterty śmieci na naszej Ziemi,
że jest coś jeszcze, oprócz czasu wciśniętego w pomieszczenia,
że w ciałach jest coś jeszcze, oprócz słów i myśli…


Mój ojciec śpi na podłodze

mój ojciec śpi na podłodze, a my czekamy
na jego pensję, jak na cud, jak na mesjasza, jak wtedy, gdy byłam mała,
jak koniec świata,
gdy wreszcie się wszyscy obeżremy i umrzemy,
i ujrzymy lśnienie świata bez czasu – tak czekamy
wieczorami wbijając wzrok w jedyne okno jedynego pokoju,
pokryte szarą folią, która zatrzymuje letnie słońce;

mój ojciec śpi na podłodze
w kuchni, a my z mamą i moim synem w pokoju, i zdaje się nam,
że synchronicznie oddychamy, a nocą,
budząc się, słyszymy nawzajem.

w elektrowni znowu czyszczą kominy, a ich szum,
lub czasem ryk największego komina, rozlewa się po okolicy –
jakby wyskakiwał z nieba i niósł się po naszej zgniłej ziemi, jak zły duch.
a sierpień przegania swoje byki niebieskie przez ciemne niebo,
na niespokojne zbocza wysypisk śmieci, poprzez zarośnięte stawy i pałace
podmiejskich supermarketów – ku naszym trudnym wspólnotom,
zbitym w jeden dom, jeden rój umysłu,
który obmywa ziemię głupimi łzami,
gdy czekamy na pensję ojca, i przeklinamy,
bo jej wciąż nie ma, i nie możemy tak po prostu zabić tych,
którzy są temu winni, ani poprosić, aby sobie poszli; dlatego czasem
chcemy po prostu pozabijać się nawzajem,
kiedy sierpień roztrzaskuje mózgi swoją czarną poświatą,
kiedy drzewa ożywają i obejmują
pijanych ludzi z peryferii miasta, lulają ich do snu, jak małych,
i cichuteńko odkładają do pojemników na śmieci,
gdy stary kot w kuchni gryzie suchy koper i płacze
za czymś niejasnym,
za czymś zwierzęcym;

chcemy pozabijać się nawzajem, jak najbliżsi, ale znów zasypiamy,
i nawet we śnie z mamą czekamy na pensję taty,
by kupić szampon i żel pod prysznic,
żeby wziąć mojego syna na łódkę,
żeby wsiąść do autobusu i pojechać do centrum na pokaz ogrodniczy
i żeby w końcu najeść się tego, co chcemy, i dalej jeść i jeść,
póki nie skończy się czas; tymczasem tata śpi w kuchni i kaszle,
jego płuca nie otwierają się czerwonym kwiatem, jak w poezji,
tylko głucho chlupoczą w sobie,
a jego skórę męczą zapachy nocy,
gdy śpi, i nic nie wie o swojej pensji,
rozmawiając we śnie po mołdawsku z bratem.

przełożył Jakub Sajkowski

Galina Rymbu – Dwa wiersze
QR kod: Galina Rymbu – Dwa wiersze