Tuż przed dziewiątą rano Peter Koschik wychodzi o lasce z bramy przy Memellandstrasse 21. Jest sobota, 17 marca 1945 roku. Zanikający lekki deszcz oczyścił nieco powietrze. Dogasają  podpalane od poniedziałku domy po obu stronach Kaiserstrasse, więc niebo  mniej niż w poprzednich dniach zasnute jest dymami. Koschik spogląda w lewo, grupa cudzoziemskich robotników, pilnowana przez uzbrojoną straż, likwiduje gruzowisko powstałe po wysadzeniu w powietrze południowej części dawnej Piastenstrasse, którą naziści przemianowali na Memellandstrasse. Rozbijają młotami kawałki muru, ładują gruz na konne wozy… I po co?… Po co to wszystko? Ironizuje w myślach starzec. Tylko męczą ludzi!! To już trzecia doba mija, jak zamieszkał u byłej synowej. W październiku 1944 roku spakował niezbędne ubrania, rzeczy w dwie walizki i wyjechał z Rychtala. Zamieszkał u rodziny kuzyna Habera przy Weissgerbergasse. Wdowa na początku grudnia wyjechała do Bremy, szczęśliwa, że zostawia mieszkanie pod opieką krewnego. W jednym z marcowych nalotów bomba trafiła w kamienicę Haberów. Koschik był wówczas w kościele. Przyjęła go pod swój dach Jadwiga. Wtedy, gdy z kościoła Kanicjusza wrócił po mszy na Białoskórniczą, zobaczywszy zawalone całkowicie dwa domy, nie pomstował na Iwana, który zbombardował kamienicę. Stojąc w grupce rozpaczających kobiet, złorzeczył głośno na tych, którzy zamiast poddać miasto, narażali jego mieszkańców na cierpienia. Przestał pokrzykiwać, bo poprosił go o to młody żandarm. − Powinienem zareagować na pańskie słowa i aresztować pana – powiedział, odciągnąwszy Koschika na bok. – Jeśli ktoś doniesie, to mnie zdegradują i wyślą do karnego batalionu, albo od razu rozstrzelają. − Starzec wsiadł więc na rower i odjechał.

Koschik zatrzymuje się dwie bramy dalej. Tutaj, na parterze, mieszkał przez kilkanaście lat emerytowany inowrocławski gimnazjalny profesor Franz Spribille, nauczyciel Koschika. Po śmierci żony i jednej z córek, będąc już emerytem, przeprowadził się do Breslau. To Spribille zaraził swego ucznia miłością do Pflanzenreichu… Mistrz Koschika, absolwent filologii na Uniwersytecie Wrocławskim, miłośnik ojczystej flory, tak się wyedukował, że wyniki jego botanicznych wycieczek drukowały renomowane czasopisma naukowe. Przebadał wiele rejonów Wielkopolski i Śląska, specjalizował się w jeżynach…

Dwa razy odwiedził Koschik swego mistrza w 1919 roku, przy okazji odwiedzin u syna, studenta uniwersytetu, wpadał na godzinkę z wizytą do mieszkania na parterze przy Piastenstrasse 25. Ostatni raz widział Spribillego pod koniec października owego roku. Drzwi otworzyła mu córka Spribillego – Gertrud. Uprzedziła go, że stary Franz nie jest w formie. „I niech go pan nie pyta o stan nogi, wczoraj pokłócił się z doktorem. On czeka na pana, aby pan zrobił mu korektę artykułu”. Franz Spribille siedział w bonżurce w fotelu na kółkach. Na specjalnym pulpicie miał rozłożony maszynopis. – Witaj, Peterchen. Starość jest okropna. – brzmiały słowa powitania. – Miast pracować w Zielniku Śląskim, siedzę w fotelu dla inwalidy i przeglądam stare materiały… – Obaj schorowani, ciężko doświadczeni przez los, unikali spraw osobistych, wspominali wspólne botanizowanie w rychtalskich lasach, to wprawiło Spribllego w lepszy humor. – A co nowego u Ciebie, Peter? – zapytał Spribille. – Koschik  sięgnął do skórzanej teczki. Wyjął niewielką książeczkę w zielonej płóciennej oprawie i wręczył  starcowi. Szczerze ucieszony Spribille kartkował książeczkę. – Nareszcie, nareszcie ją wydałeś. Dlaczego nie poprosiłeś Schubego o napisanie wstępu? – Nie było czasu, Bóg jeden wie, co się tam u nas jeszcze wydarzy! Latem drukarnia w Kępnie miała spory zapas papieru i mało zleceń, przez Drobiga zaproponowali mi tanio druk. Tekst już przed wojną był gotów. Dogadałem się z Drobigiem, że wykorzystam kilkanaście jego pocztówek. Dodałem około 40 swoich fotografii. I tak powstał ten przewodnik krajoznawczo-przyrodniczy po ziemi kępińskiej. – Stary Franz wzruszył się czytając dedykację a kiedy spojrzał na bibliografię ukradkiem ocierał łzy. Najwięcej było tam pozycji jego i profesora Schube. – Ascherson – rzekł Spribille – stale nam powtarzał: nieważne ile masz publikacji. Liczysz się w nauce, jeśli się na ciebie powołują…

Później trochę się spierali o to, komu zwycięzcy przyznają Rychtal. Koschik nie miał wątpliwości: hrabia Szembek doprowadzi do przyłączenia Rychtalskiego Kraiku do Polski. − Zacna rodzina – mówił Spribille − ci Szembekowie, ale to echte Polacken. Masz rację: postawią na swoim. − Dziwisz się? Nie, nie. A co z wami? − pytał Spribille. − Z kim? − Z tobą? Z Burdą? − Ja zostanę, Burda wyjedzie, bo zraził do siebie wielu rychtalan. – Ty chcesz zostać?  A Paul? – Syn jest zabezpieczony. Mam trochę złota w skrytce w banku. Za dobrą cenę sprzedałem folwarczek po moim bracie. Wystarczy synowi na zakup mieszkania i kilkanaście lat dostatniego życia w Breslau. Zresztą nawet  jeśli Rychtal zostanie w Niemczech, to co historyk z doktoratem miałby tam robić? On nie chce uczyć w szkole. Marzy o karierze naukowej. A ja teraz sprzedaję swoje gospodarstwo, przeniosę się do Rychtala. Kupię domek w rynku. − A proboszcz? Co on zrobi? – dopytywał Spribille. − Nieborowski ucieknie, albo go Polacy wygonią. − Księdza? Co ty mówisz? − Nieborowski to z pochodzenia Polak! – Tak?! – Spribille nie mógł w to uwierzyć. – Rozmawiałem z jego matką, przecież ona mieszkała na rychtalskiej plebanii. Lubiła sobie ze mną pogadać po polsku, bała się utrzymywać znajomość z Polakami, bo syn  się na to krzywił. – Niby nazwisko polskie… A wiesz, Peter, przypominam sobie, że jak byłem u Nieborowskiego ze trzy lata przed wojną, to jadąc jego bryczką do siemienickiego lasu, zabrałem staruszkę Nieborowski, żeby mogła uczestniczyć w mszy odprawianej po polsku w Siemianicach, tak było! − Znajomy Żyd z Kępna mówił o nim: myszygene! I miał rację, Franz. − Meszuge? To chyba, to chyba niezbyt eleganckie. − A czytałeś teksty Nieborowskiego? − Nie, ale przyznaję, był nazbyt rozpolitykowany, to prawda… − Biskup dawno powinien był go przenieść, wiem od jednego z kurialistów, że mają z nim problem.

− Papo, papo!! – z zamyślenia wyrywa go głos synowej. –  Ależ mi ojciec strachu napędził! Co ojciec robi na ulicy?!

− Muszę się przewietrzyć… − Koschik wzruszył ramionami. – Przejdę się kawałek.

− On tu mieszkał pod dwudziestką piątką, nieprawdaż? Spribille tu mieszkał, dobrze pamiętam?!! – powiedziała przechyliwszy głowę w stronę lewego ucha Koschika. Na prawe był całkiem głuchy.

− Tak, dobrze pamiętasz. Przypomniałem sobie ostatnie z nim rozmowy w jego domu i wcześniejsze w tej tu – wskazał laską  lokal na rogu ulicy − knajpce. Ciekawe, co rodzina starego Franza zrobiła z jego księgozbiorem? Zielnik pewnie jeszcze za życia przekazał Schubemu, do Zielnika Śląskiego. A jego archiwum? Co się stało z jego notatnikami botanicznymi? Rozpytywałem znajomych, ale nikt nic nie wie – Koschik zadał to pytanie nie pierwszy raz, ale synowa była wyrozumiała. Po co ja pytam, Hedwigchen? Jakie to ma teraz znaczenie?… Z drugiej strony co można robić?… Czytanie też racjonowane: prądu brak! Modlić się i czekać w piwnicy na śmierć…

− Niechże papa da spokój!

− Może ta ornitolożka, która mieszka niedaleko cmentarza świętego Wawrzyńca coś wie o archiwum Spribillego? Znasz ją z widzenia, mógłbym do niej podejść. Jej nazwisko wyleciało mi z głowy… Pamięć coraz gorsza…  Mówiłaś kiedyś o niej. Wydała książkę o papużkach, razem z żoną tego archeologa …  jak mu tam… Fritz Weege. Tak się nazywa ten profesor. Przecież czytałem tę książkę w Boże Narodzenie, żona Habera miała ją w biblioteczce!! − złościł się.  – I nie pamiętam nazwiska autorki!! Widzisz, córuś, co starość robi z człowieka?! Pod którym numerem ona mieszka?

− Nazywa się Berta Ragotzi, mieszka przy Auenstrasse 43.

− To zaraz przy cmentarzu, nieprawdaż? Przejdę się tam – powiedział, uśmiechając się szeroko.

− Przedostatnia kamienica, mieszka na drugim piętrze. Papo! −  zreflektowała się po chwili. − Nie zapominajmy, że wstęp na ten teren jest zabroniony.

− A co mi mogą zrobić, moje dziecko?

Hedwig nagle pisnęła przestraszona i przytuliła się do teścia.

− Co się stało?! Nie słyszałem strzału ani wybuchu…

− Szczury, papo, kilka szczurów przebiegło ulicą!!

−  Szczury, wszy i pchły to zwycięzcy na każdej wojnie…

− Ojciec był do niego przywiązany, prawda? – Hedwig wróciła do poprzedniego wątku rozmowy.

− Ty mnie nie zagaduj! I tak tam pójdę. Jestem stary uparciuch. A  Franz… lubiłem go… był przecież moim nauczycielem, mistrzem. Idąc na studia, znałem florę Niemiec perfekt! Dzięki niemu!

− Ja nie miałam takiego nauczyciela przyrody…

− Gimnazjum w Inowrazlaw było dobre, bardzo dobre. A nieboszczyk Franz był solidnym nauczycielem biologii. Choć Polacy mieli pretensje, że on uczy też polskiego…

− Ojciec mówił, że tam byli nauczyciele Polacy…

− Byli… byli, ale to jemu często zlecano nauczanie polskiego…

− I uczył?

− Kazali, to uczył! Uczniaki z polskich domów śmiały się z niego, bo on mówił gwarą śląską, a nie językiem literackim… Taki Cybichowski, doktor Bronisław Cybichowski  nauczyciel greki, łaciny i francuskiego, uczył mnie krótko polskiego, bo go wkrótce przenieśli. Był Polakiem i nie krył się z tym, to w ramach szykan przenosili go do innych miejscowości. On z nami analizował utwory Kochanowskiego, Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego, choć mieliśmy się tylko uczyć ich wierszy na pamięć. Przy okazji poznawaliśmy historię i kulturę dawnej Polski. A Spribille uczył od strony do strony z podręcznika Molińskiego. Ćwiczenia w tłumaczeniu z niemieckiego na polski szły mu nienajlepiej. Pamiętam, że do Wielkanocy uczył nas Cybichowski a potem jego obowiązki przejął Spribille. Ja jeden znałem bardzo dobrze polski i Spribille mną się wyręczał. Dyktanda z polskiego zawsze ja czytałem kolegom. Po latach przyznał mi się, że ten przymus nauczania polskiego mu ciążył.

− Mówił Wasserpolnisch?

− Tak. Ja chciałem chodzić na te lekcje, ale ojciec mnie zniechęcił: obaj – mówił − znamy polski lepiej od tego Kobylorza. I od nowego roku szkolnego zrezygnowałem, bo to był wtedy przedmiot nieobowiązkowy. Uczyłem się w domu, ojciec myślał, że pójdę w jego ślady i będę studiował języki słowiańskie… Sąsiad Polak mnie uczył, gosposia ze mną i  z ojcem też rozmawiała po polsku. A Spribille był świetnym botanikiem, wybitnym batologiem. Współpracował z profesorem Sudre z Francji. Cóż… najpierw był moim nauczycielem a potem konkurentem. Cenił go profesor Pfuhl i drukował jego artykuły. Kiedyś mnie drażniło, że wchodzi na mój teren, bo przecież ja badałem od lat kępińską florę. Przedeptałem ten teren w te i z powrotem setki razy z blaszaną botanizerką i teczką botaniczną na ramieniu. Przez ponad dwadzieścia lat, co roku obserwowałem najciekawsze miejsca. Tak… nie jedną parę zelówek tam zdarłem… Miałem bogaty zielnik… Dwa razy zdarzyło mi się, że stary Franz uprzedził mnie. Pierwszy proponował tekst i jego drukowali… I chociaż jego tekst był zwykłą notatką z wycieczki botanicznej, a mój sprawozdaniem solidnej inwentaryzacji botanicznej, to on szybko wysłał  go Pfuhlowi, który dał go zecerowi do składania, a mój później wysłany tekst lądował w redakcyjnym koszu. Trochę przesadziłem, wybacz Franz, on odnalazł, tam u nas parę nowych gatunków jeżyn, to jego zasługa… Ja je przegapiłem… Kiedy odeszła ode mnie matka Paula, przestała mnie już tak pasjonować  botanika… A Spribille zrobił też wiele dla zielnika śląskiego. Po przeprowadzce do Breslau pracował w zielniku, weryfikował oznaczenia jeżyn. Schube miał w nim dobrego współpracownika… I tak to diabli wezmą albo już się zatraciło… Dorobek tylu pokoleń zniszczyć…

− Nigdy papa nie mówił mi o tym, przecież w nauce powinny się liczyć tylko wyniki.

− Mój dawny spowiednik zawsze mi mówił: nie szukaj na ziemskim padole sprawiedliwości. To był stary, mądry ksiądz, z biednej polskiej rodziny, tu w Breslau wyuczył się na księdza.  – Hedwig słuchała bez okazywania zniecierpliwienia. Nie znosiła belferskiego tonu, ale dla ojca byłego męża była bardziej wyrozumiała, niż dla innych. −  Tolerancyjny, szanował każdego człowieka, chodził w pocerowanej sutannie i nicowanym parokrotnie paltociku. Lubili go i Polacy, i Niemcy. Nie interesował się polityką. Całkowite przeciwieństwo naszego dawnego rychtalskiego proboszcza Nieborowskiego.

− A wie, papa, że on tu, w Breslau, miał swoje wydawnictwo, nadal pisał i wydawał swoje książki…

− Wiem, przesyłał mi, przez wspólnych znajomych do Rychtala, swoje książki. Choć w 1919 roku mocno się pokłóciliśmy na zebraniu w Gasthauzie Peukera w Drożkach. A  na koniec nagadałem Walzokowi i pastorowi Friebe. – Dość rzekłem – tych kłamstw: tu jest pogranicze, każdy  nas jest mieszańcem. I nic w tym złego… Ja jestem rychtalok od pięciu pokoleń, nie dam się skłócić z Szembekiem, bo go szanuję! Plując na Polaków – zwróciłem się do przedmówcy – plujesz też, Walzok, na siebie!! Twój fater do dziś mówi tylko Wasserpolnisch!!  Ja też jestem Niemcem, ale mój pradziadek uważał się za Polaka. – Stała tam mała tablica, na której zapisywano menu z cenami. Zmazałem wszystko i mówiąc: – A wśród moich uczniów –zapisywałem nazwiska –  byli: Kupzok,Walzok, Gonschorek, Sklarek, Mierschwa. – Zmazałem tablicę, bo zabrakło mi miejsca i kontynuowałem: – Wollny, Pietzonka, Niechziol i Pollozek!! I podszedłem do Friebego: – Same germańskie nazwiska, prawda, pastorze?! – Zrobiło się cicho, cichutko, tylko skrzypienie ław i szuranie krzeseł było słychać. Wyszedłem na dwór, wkrótce zebranie się skończyło.

– A Nieborowski też tam był aktywny?

– No pewnie, razem z pastorem i burmistrzem. Oni do końca byli aktywni, walczyli o niemiecki Reichtal!  Nim zrugałem Walzoka, zwróciłem się do proboszcza.  Powiedziałem mu: ksiądz winien dbać o dusze swych parafian, nie powinien być politycznym agitatorem i próbować wynaradawiać  Ślązaków czy Polaków. Zachowuje się ksiądz jak krzyżak! Był na mnie zły, ale kiedy potem wracaliśmy razem bryczką do Rychtala, próbował znów zawile tłumaczyć mi swoje poglądy. Wtedy zdenerwowany przypomniałem mu: jego ukochana matka miała doń żal, że odciął się od swoich polskich korzeni. − Cóż ty wygadujesz, ona mi tego nigdy nie powiedziała! – niemal krzyczał. − A mnie – odrzekłem mu – jakieś dwa lata przed swoją śmiercią powiedziała. Twoje poglądy – tak się doń zwróciłem, bo przecież od lat byliśmy na ty –  musiały ją boleć, bo była chyba Polką, skoro w ogóle nie znała niemieckiego. − Matkę kochałem… Matka to matka! – odparł. − Ale jako ksiądz niemiecki… −  Zamilkł i odezwał się dopiero chyba po godzinie, kiedy powózka wjechała na rychtalski rynek i rzekł do mnie po polsku: − Rozerwałeś moją starą ranę, bracie w Chrystusie. − Mój pradziad nazywał się Adam Koszyk – odpowiedziałem mu też po polsku – i ja się tego nie wstydzę. Niby dlaczego? Polak, Niemiec, Czech? Wszyscy jesteśmy synami Bożymi. I ja tobie mam o tym przypominać, pisarzowi, teologowi, doktorowi nauk filozoficznych?! − wciąż milczał. − Słudze Bożemu?! − Ja jestem inteligent w pierwszym pokoleniu, Peter… − A co to ma do rzeczy?! − Żyjemy w państwie niemieckim, wykształcił nas obu niemiecki uniwersytet w Breslau. Wyrośliśmy w niemieckiej kulturze, nieprawdaż, Peterchen? − Wykształcili nas obu rodzice. Mój ojciec płacił czesne w gimnazjum i dzięki jego pieniądzom mogłem studiować. Ale naukę mego dziadka Franciszka finansował polski proboszcz, który wspierał zdolne dzieci chłopskie. −  Paulchen, czy twój ojciec był Niemcem? − Nieborowski ściągnął gwałtownie lejce. Konie stanęły. − Twoim zdaniem, dałem się zniemczyć, tak?!! – podniósł głos. – A ja czuję się Niemcem!! Więc twoim zdaniem, jestem zdrajcą?!!

− Nie, to twój wybór, ja też czuję się Niemcem, ale mam przyjaciół i Polaków, i Niemców. Parę rodzin czeskich  z Tabora też znam. A ty nie powinieneś próbować germanizować Ślązaków… Wybacz tę złośliwość  – próbowałem załagodzić spór – niepotrzebnie mówiłem o twojej matce… Przepraszam.

− Ja ci powiem, w seminarium byli Polacy z pochodzenia, ale większość wybrała bycie Niemcem… − A ksiądz Lewek? Ten z Bralina…  − Lewek… Michał Lewek, przecież go znam. On był wyjątkiem. To wymagało odwagi, ale też skazywało na życiową przegraną. On studiował z nami, ten Lewek,  ale jego bliski kolega mówił mi kiedyś: On w sercu czuje się Polakiem. On nie jest z nami. Chodził na seminarium Nehringa… To nie wszystkim się podobało.  − Wiem, kiedy był wikarym w Berlinie zajmował się Polakami. − Mówili o nim „polski wikary”… I to nie było dobrze odbierane… A ja, pewnie tak myślisz, przystałem do tych, którzy wytarli kiedyś Polskę z mapy… A ja chcę po sobie coś zostawić w kulturze niemieckiej. Przystałem do silniejszych, bo Polski nie ma… − Ale niedługo będzie. − Tak, ale będzie słaba, ściskana przez Niemcy i Rosję. Niechby Śląsk pozostał przy nas… Czuję się Niemcem, w tej kulturze wyrosłem i nikt tego nie zmieni! Ja chcę dobrze dla Ślązoków! Ich miejsce jest w Prusiech!! A ty, Peter, tak mnie krytykujesz, nie czujesz się obywatelem Niemiec? − Ja – powiedziałem z pełnym przekonaniem – czuję się obywatelem Pflanzenreichu!! − Nie czujesz wspólnoty z rodziną, z rodakami?! − Czuję wspólnotę z frau Wunschik, z piekarzem, ze starym Spribille, moją gosposią, ale nie boli mnie, że Polacy chcą mieć swoje Państwo. Nie rozumiem ani ciebie, ani pastora z Drożek. Nie mówię o Burdzie, bo to prosty chłop… Skończył tylko szkołę ludową! Ale wy, wykształceni…  − Ja tak nie umiem… Mój spowiednik też mi wytyka: „Nie zapominaj Nieborowski, że jesteś sługą bożym, nieważne, że jesteś Niemcem!”. Ale widać jestem słabym i grzesznym człowiekiem… − A gdy wysiadłem z jego bryczki, rzucił tylko na pożegnanie: „Gott mit dir, Peterchen” i pojechał w stronę pobliskiej plebanii.

– Gadam, gadam, a ty wolałabyś wrócić do domu…  A wiesz – przypomniał sobie po chwili – ktoś mi tu mówił niedawno, że na starość całkiem zgorzkniał…

− On miał kłopoty jako ksiądz, kuria zabroniła mu jeszcze w czasach rychtalskich wygłaszać odczyt, tu – w Breslau… Czytałam w gazecie.

− Nieborowski bawił się w politykę i poniósł konsekwencje. Przecież książka Nieborowskiego o św. Dorocie nie miała imprimatur. Klaskali mu długo miłośnicy Wielkich Niemiec, ale jak naziści doszli do władzy, przestał być ważny i popierany, bo był księdzem.

− On pochodził stamtąd?

–  Proboszcz Nieborowski?! Nein!! Pochodził z Ornontowic koło  Pszczyny, a w Rychtalu spędził raptem piętnaście lat. Albo inny zwolennik niemieckości Rychtala – pastor Arthur Friebe z Drożek, przecież on też był przyjezdny, pochodził z Ostrowa!

− A ten Burda, nic papa mi o nim wcześniej nie mówił, też wyjechał?

− Tak, do Namslau, zmarł tam w 1927 roku. Jemu to współczuję, w siedemnastym roku stracił syna na wojnie. Los był dlań okrutny, bo jego ziemię rodzinną – kraik hulczyński po Wielkiej Wojnie przyznano Czechosłowacji, a miejsce, gdzie się osiedlił, gdzie się ożenił i urodziły mu się dzieci, przyznano Polsce. A w niemieckim Rychtalu cieszył się poważaniem. Zwykły majster kominiarz był lubianym obywatelem.  Jako zbieracz roślin też miał renomę. W swoim domu wielokrotnie gościł profesora Schube, który zebrane przez Burdę rośliny oznaczał i włączał do Zielnika Śląskiego! Słuchaj, ja teraz, w mieszkaniu kuzyna Habera, czytałem sobie stare gazety. Było tam kilkadziesiąt oprawnych roczników „Namslauer Stadtblatt ” i „Namslauer Kreisblatt”. Ja przez wiele lat żyłem na tym odludziu pod Rychtalem, pilnowałem, żeby plony były dobre. Czytałem klasyków literatury, nie wiedziałem, że trwa walka na noże o Śląsk. Nasi nie przebierali w słowach. Przeciwnikami Niemców nie byli Polacy, ale „polscy bandyci”. Straszyli nimi ślązaków w każdym artykule , a na sąsiednich stronach reklamy miejscowych sklepów, zakładów rzemieślniczych i nekrologi pełne polskich lub polsko brzmiących nazwisk. To dopiero jest bandytyzm! I głupota!!

− To nie głupota a polityka. Dlaczego ojciec nie próbował walczyć o swoją pozycję w botanice?

− Spribille przyjeżdżał do nas wielokrotnie. Czasem zatrzymywał się na plebanii, albo w którymś z majątków, często w okolicznych gospodach… U mnie rzadziej. Miałem mu powiedzieć, ten teren ja tylko badam. Czy:  ja się lepiej znam na tutejszej florze. Nie wypadało… To był mój nauczyciel.

− Ale on nie miał skrupułów!

− Nie, nie!! To nie tak, on przede mną już prowadził badania w wielu powiatach Prus. Ja byłem dopiero w gimnazjum, kiedy on już botanizował i pisał artykuły. Marzył chyba, by opisać całą tamtejszą florę.  To była trudna przyjaźń. Ja w młodości zazdrościłem mu trochę znajomości z Pfuhlem czy Aschersonem, a on mi zazdrościł doktoratu. Przyznał mi się do tego, w Berlinie, w grudniu 1896 roku, dziewiętnastego, odebraliśmy tam ze Spribillem i Cybichowskim mianowania na profesora. Potem poszliśmy w trójkę na kolację. I wtedy stary Franz przeszedł ze mną na ty i po kilku kieliszkach przyznał się, że zazdrościł mi tego doktoratu: − Gdybym – powiedział − był doktorem, dostałbym to mianowanie dwadzieścia lat wcześniej. Ale trzeba było iść do pracy, zarabiać na chleb…

− W nauce nie powinno tak być.

− W nauce tym bardziej. Jest duża konkurencja. I nie wszyscy grają fair…  A nasz wrocławski  Schube, znany,  podziwiany? Całe życie uczył w szkole, choć powinien wykładać na uniwersytecie. Próbowano go upokarzać.  Botanika z  takim dorobkiem! Schube to bardzo przeżywał, aż się pochorował.  Conwentz z Danzigu niszczył go. Bóg jeden wie, dlaczego… Mnie odrzucono dwa teksty… To mnie wtedy zniechęciło. Jeden artykuł więcej… jeden mniej… czy to ważne?… – rozejrzał się po niebie. Cisza była aż niepokojąca. Ani jednego huku, ni wystrzału. − Ale jedna rzecz mi się udała. Jako belfer jestem spełniony – ożywił się ku uciesze Hedwig. – Wyuczyłem chłopaka na botanika. Mam ucznia jak złoto!!

− Mówisz, papo, o tym Schultzu?

− Tak, Hedwigchen, młody Schultz, już w trzeciej gimnazjalnej znalazł w moim zielniku źle oznaczoną roślinę. Ma fenomenalną pamięć, jest dwujęzyczny. Tak samo jak Spribille jest bardzo spostrzegawczy. Nim został moim uczniem terminował u swego wuja leśnika. Więcej chyba z nim spędzał czasu niż z matką. Świetnie rysuje. I chce być botanikiem. Udał mi się ten uczeń. Ma talent i sporą wiedzę, jeśli przeżyje wojnę, będzie świetnym przyrodnikiem.

Chwilę milczeli, patrząc na mijające ich wozy z gruzem. Ciągnął się za nimi tuman ceglanego pyłu. Cofnęli się bez słowa pod ścianę domu, kiedy zbliżyła się do nich pijana pięćdziesięciolatka. Szła wolno, całą szerokością chodnika, co rusz potykając się. Koschik nie krył zniesmaczenia jej widokiem. Kobieta zauważyła jego minę, przystanęła przed nim, rozchyliła poły płaszcza. Rozpięta bluzka nie skrywała nagiego biustu:

− No i co, dziadku?! Cycki jeszcze niczego sobie, nieprawdaż?! − Koschik odwrócił wzrok. – To moja wunderwaffe!! Niezwykle skuteczna! Żołnierze za nią przepadają!!  −  I zataczając się, ruszyła przed siebie. Nim przeszła przez strasznie zaśmieconą jezdnię kilka razy wyrecytowała głośno stary wierszyk:

Der Soldate, der Soldate,

Ist der schoenste Mann

Im ganze Staate?!

− Chodźmy do domu, zaparzę kawę – zwróciła się Jadwiga do teścia. – Mam jeszcze paczkę Darbovena.

Koschik tylko kiwnął głową przecząco. Kiedy kobieta przeszła ulicę i weszła do bramy powiedział:

− Cóż … prostytutka…

− Nie! Bunkerliebchen… − Widząc zdziwienie na twarzy teścia, wyjaśniła: − Teraz wiele kobiet szuka zapomnienia w ramionach żołnierzy… Mówią na nie: Bunkerliebchen…

Koschik, widząc, że Hedwig bez przerwy trze oczy i wyciera cieknący nos, upomniał ją: − Uważaj na oczy, nie trzyj tak. Nasz zaprzyjaźniony okulista, pamiętaj, zginął w bombardowaniu …

− To przez papę szczypią mnie oczy. Nie należało wychodzić z domu – powiedziała, siląc się na śmiech.  − Ojciec nie ma sumienia, chodźmy  stąd!

− Idź sama, ja…

Kanonada ciężkiej artylerii zagłuszyła ich rozmowę.

− Wracajmy do domu, papo! − krzyknęła przerażona Jadwiga.

− Wracaj, ja zajrzę do tej zoolożki i wrócę. A może ta….

− Ragotzi, Berta Ragotzi.

− Chyba że ta Ragotzi ewakuowała się?

− Nie, została.  Niech ojciec tam się nie wybiera, dwaj jej synowie zginęli na froncie.  Mówiła mi koleżanka, że kiedy zarządzono ewakuację, i znajomi, i obcy ludzie przyprowadzali jej swoje psy, koty, żeby je uśmierciła. Miała w domu broń myśliwską i wszyscy oczekiwali, że ona będzie maszyną do zabijania. Nawet rybki z akwarium jej podobno przynoszono. Myślę, że ona nie jest w dobrej formie.  Słyszałam, że siostra się do niej wprowadziła, bo jej kamienicę też chyba wyburzyli.

− Ta Scupin?

− Nie, Marta.

− Ona miała jeszcze jedną siostrę? One z Ostrowa pochodziły?

− Nein, z Pleszewa. Sióstr Exner było pięć. Wracajmy, papo!

− Masz rację, nie wolno niepokoić Frau Ragotzi. Przestało jednak padać, świeży luft dobrze mi zrobi.

− Jaki świeży?! – zdziwiła się, pociągając nosem. – Co też ojciec opowiada?!

− Lepsze to od smrodu karbidówek!!

− Proszę, papo. Słychać cały czas strzelaninę. I wiatr jest zimny.

− Nein, nie ma nalotu, chcę pochodzić. Muszę się przejść, bo mi wysiądzie pompka – poklepał się kaleką prawą dłonią po sercu. − Wiesz, że do niedawna chodziłem po okolicy Rychtala co najmniej pięć, siedem kilometrów dziennie.

− Papo – prosiła Hedwig, przekrzykując huk wielkokalibrowych dział −  zejdźmy do piwnicy.

− Nein!! Jadwisiu, ja już nie będę schodzić do piwnicy. Niech ktoś inny korzysta z mojego tam fotela…

− Jak to?! Jak to mam rozumieć?!

− Nie będę się już chował w piwnicy! Nie dam się tam zagonić! Proszę… to mój wybór… Przejdę się kawałek i pójdę do mieszkania – kłamał jak z nut. − Łóżko mam u ciebie wygodne, co mnie staremu więcej trzeba… Może już nie będzie tyle dymu, chyba wypalili już prawie wszystkie kamienice.  − Zasmucona kobieta patrzyła nań prosząco. – Wracaj do piwnicy, bo jeszcze ci ktoś zajmie miejsce.

− Niechże papa nie ryzykuje. Dziesiątki osób dziennie ginie lub zostaje rannych…

−  Hedwigchen! Będzie, jak Pan Bóg zechce…

Synowa bez słowa wolno ruszyła w stronę swojej kamienicy. Szła ostrożnie, omijając sterty śmieci, gruzu i odłamków szyb. Kiedy Hedwig zniknęła w bramie, stary botanik ruszył w stronę skrzyżowania ze Sternstrasse.

Piotr Kokociński – W godzinę śmierci (I)
QR kod: Piotr Kokociński – W godzinę śmierci (I)