Mieszkaliśmy na poddaszu pod niebem

Mieszkaliśmy na wysokim poddaszu, gdzie nie dolatywały
przekleństwa, tylko liście z drzew, ptaki budowały gniazda
na kominach, rynnie i sznurach od bielizny. Tańczyliśmy
jak nam zagrał świerszcz za piecem, wybierając na króla
balu pluszowego misia wypełnionego naszym śniadaniem.
Niejedzenie było w modzie, byliśmy chudzi jak patyki,
karmiono nas kaszą, pojono mlekiem, mimo to nasza waga
piórkowa była lżejsza od powietrza. Zakopywaliśmy
„drugie śniadania” na łące, albo w piwnicy, zdając się
na orzechy laskowe, dzikie jabłka i gruszki klapsy.
One miały nas ocalić, pomimo to dokarmiali nas
jak więźniów obozu. Grożono nam pasem jeśli nie zjemy
góry kaszy gryczanej, patrzyliśmy na grubo krojony chleb
niczym na przęsło mostu, który wyginał się pod ciężarem
towarowego składu. Liczyliśmy pręgi na plecach,
skóra piekła jakby posolona, napięta jak membrana
oddawała razy, albo uderzała z nienacka łamiąc paznokcie,
wytrącała racje, matka brzęczała nad nami jak oswojona osa
na nitce, którą bawiliśmy się pod nieobecność andersena,
kiedy nie mogła z nami wytrzymać wsiadała na miotłę
i przelatywała przez zamknięte okno. Podobno
krążyła nad „Trójkątem Bermudzkim” strącając
na jezdnię nieczynne wygasłe kominy. Umorusana
sadzą siedziała w kuchni na miską wody przeglądając
nierozpieczętowane listy, łamiąc pieczęcie losu .
Nigdy nie dała znać po sobie, że tak naprawdę
wszyscy jesteśmy z piekła rodem.

24.07.15


Anna pod koniec życia

Anna pod koniec życia była krucha jak miśnieńska porcelana,
łamaliśmy się nią niczym opłatkiem. Ostatnie godziny jej życia
upływały pod naciskiem czasu. Było to dotkliwe, gdyż płaska
mieściła się w najmniejszej szczelinie, czasem po prostu
niespodziewanie ginęła nam z oczu, albo w szparach podłogi.
Jej duchowy byt polegał na nieustannym odnajdywaniu siebie,
w najmniej spodziewanych miejscach; w pawlaczu, strychu,
parapecie, kredensie i skrytce pocztowej. Przemieniała się
na naszych oczach, w okrąg, linię ciągłą, cienką kreskę,
a ostatecznie w kropkę. Jej minimalizm pozbawiał
złudzeń w sens ziemskiej wędrówki. Mogła ruchem głowy
wykręcić się od doczesności, albo skinieniem palca trasmutować
w kroplę wody ściekając po suficie na podłogę. Cofnięcie jej
do cielesności graniczyło z cudem, stąd nasza cierpliwość

wystawiana była na najwyższą próbę. Spoglądając na nas z góry,
bawiła się nami jak Guliwer w krainie olbrzymów, tasując
wzrokiem jak nałogowy gracz, inaczej mówiąc bawiła się
naszym kosztem wprowadzając w stan bezdennego osłupienia.
Nie działały na nią szepty, ani krzyki, jedynie milczenie
wyprowadzało ją z równowagi, wówczas podobna do białej damy
dosiadając krzesła pałętała się z miejsca na miejsce, próbując
nawoływać nas po imieniu, nazywała to odnajdywaniem sensu,
lub powrotem do przeszłości. Rozsuwała ściany, aby każdy
z osobna mógł podejść do niej z bagażem. Sprawdzała czy
wzięliśmy wszystko co niezbędne na drogę.
Szła o krok przed nami sprawdzając ruchem szyi,
czy aby dorastamy jej do pięt.

14/07/15


Anna karmiła nas wspomnieniami

Anna karmiła nas wspomnieniami, ojciec milczeniem.
Rozdrabniała je na kawałki, układała obrazami jedne
na drugich. Byliśmy głodni historii nie z tej ziemi, często
łamiąc sobie mleczne zęby na faktach i zapętleniach,
jedynie ojciec wychodził na tym bez śladu. Prawie
tak, jakby wszystko to spływało po nim jak po szybie.
Żywił się półprawdami, a czasem nawet kłamstwem.
Matka myła nam ręce, przecierała twarze
jak na tym świętym obrazie, kiedy Maria

umywa stopy ukrzyżowanego Jezusa, a później
pojawiają się Tamar, Rachab, Rut i Betszeba,
aby wypełnić boski plan swoimi czynami. My
czyniliśmy chaos, matka porządek, a ojciec zbijał
z tego karmniki dla ptaków i karmił je z klatką
skórzanej teczki na wyciągniętej ręce, stojąc
na jednej nodze w przedpokoju jak strach na wróble,
kiedy ją zamykał okruszki wypadały na podłogę i pod
jego nieobecność na nowo przybierały kształt kromki chleba.
Dzieliśmy się nią rano, gdy słońce było jeszcze wysoko,
a niebo skrywało w sobie dzień jak matka, kiedy
pragnie uchronić swoje dziecko przed następstwami
bezdennie czarnej nocy. Objedzeni wyobraźnią
stwarzaliśmy jedne po drugim swoje własne
niedostępne nikomu światy, wrzucając klucz do nich,
do blaszanego kotła z mydlinami.

O północy matki-czarownice okryte chustami,
wytańcowywały z niego ulotny alfabet
naszego dorosłego życia.

10/08/15


Matka była słońcem, ojciec cieniem

Matka była słońcem, ojciec żył w jego cieniu,
kiedy stałem odwrócony plecami wymieniali się światłem.
Pod moją nieuwagę żonglowali legendami, przebierali się
za żywy las lub jabłonie całe tonące w kwieciu u stóp
nieletniej wiosny, mrużyła do nich oczy, otaczała nasz dom
harmonią barw i zapachów, była naszą cichą piastunką,
usypiała lęki, wyrzucała z ogrodu okaleczone drzewa,
zabawki i konefki. Przekazywała zza płotu czytelne sygnały,
wyżymała korzenie młodych drzew, każąc pić nam ziemskie soki,
abyśmy byli silni i nieśmiertelni w uścisku nocy, byśmy nie czuli
strachu przed czasem, głęboką wodą i bezdennym niebem.

Matka była cienistym naczyniem, w którym rozpuszczały się
esencje zepsutego świata, naszego świata, ojciec
pustym garnkiem od którego odbijało się echo, krzyki
i nasze szepty. Więził w nim drugie dno, a pod nim cienie
odwzorowane w naszych niespokojnych snach. Sięgał po nie,
kiedy uparcie milczeliśmy, kazał im odgrywać nas na strychu
pod osłoną mokrych prześcieradeł, później zwijał je w kokony
i zabierał ze sobą w delegację. Mówił: teraz mam was
pod kontrolą, wiem wszystko o waszym dziecięcym świecie,
o nakręcanych zabawkach, rannych żołnierzykach,
oddam wam cały wasz świat, tylko powiedzcie mi, kto
jest bardziej świetlisty, ja czy matka?

10/08/15


Matka wypadała oknem, ojciec drzwiami

Kiedy ponownie wypadłaś oknem, oberwałem kieszeń,
wysiała na nitce niczym flaga upadłego księstwa, próbowałem
nanizać igłę szyjąc głęboko, bez znieczulenia, nie czułaś bólu,
było to na tyle ekscytujące, że mnożyłem siniaki, by ci dorównać,
oddając się w zastaw napowietrznym podróżom z trzeciego piętra
na parter, na przekór grawitacji i Radzie Osiedla, pod ciągłą
obserwacją Miejskiego Ośrodka Opieki Społecznej, szczepili nas
jak młode drzewka, nacinając skórę, łącząc edukację
z indoktrynacją, młodość ze starością, obowiązek z przymusem.

Kiedy ojciec wypadał drzwiami, chowałem się w szafie
układałem w sobie skrzydła, udając nieopierzone pisklę,
trzymałem się kurczowo gniazda, przymykałem powieki,
by nie uronić ani krzty światła z tego świata, który wysyłał
przekazem pocztowym, czasem nadawał mu rangę
wprost ekspresową, musieliśmy przyjmował go pod postacią opłatka
w skupieniu i ciszy mając za plecami wilgotną ścianę z supremy.

Ojciec topił swoje smutki, matka własne wieszała
na strychu, aby rozeschły się ze starości. Przeciwieństwa
mierzyli oceanem głupoty i bezmiarem pustki. Ich racje
przekonane, każda o swojej prawdzie, rozmijały się
niczym ogrodowe alejki prowadząc nas na manowce Górki Blacharskiej.
Byliśmy uzależnieni od ich widzimisię,
ale każde z nas na swój sposób wsłuchiwało się
w złośliwy chichot rynny i poobiednią sjestę strychu.

Kiedy nadchodził wieczór zwykle zapadaliśmy w sen
lub w siebie, matka kołysała nas do snu jak w kokonie,
ojciec wystukiwał obcasami rytm naszych serc, starał się

regulować je niczym zegarmistrz, matka nasłuchiwała tętna.
Każde z nich, z osobna zamknięte we własnym świecie
czuwało nad nami jak wyrocznia lud daimonion. Czuliśmy się
rozanieleni i uskrzydleni jednocześnie; tak zawieszeni
do dzisiaj między niebem a piekłem

Gabriel Leonard Kamiński – Pięć wierszy
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Pięć wierszy