Pociąg mknął ku nieznanym stacjom, a moje myśli krążyły wokół ludzi, których było mi dane poznać w różnych, często mało sprzyjających okolicznościach. I jakoś tak się złożyło – któryż to już raz w ostatnim czasie?! – że przypomniałem sobie Lolitkę. „Kiedy poznałeś Lolitkę?” – pewnie zapytacie, bo jesteście ludźmi, a ludzie są chorobliwie ciekawscy. Ale czy to ważne, kiedy? Może dużo bardziej ważne jest, jak ją poznałem?! A to, oczywiście, aż się prosi o spuentowanie, że poznałem ją dogłębnie.

Noc była wtedy piękna, bo wszystkie noce wtedy były piękne. Brzydkie noce robią się na starość, bo noce starzeją się razem z ludźmi, i brzydko się starzeją, bardzo, ale to bardzo brzydko, niczym ludzie. Noce tracą zęby, włosy, ciągle im zimno i wieje im po nogach. Ale wtedy była piękna, magiczna noc. Gwiazdy wpatrywały się w Lolitkę z takim samym uwielbieniem i zachwytem jak ja. Lolitka jakby sobie nie zdawała sprawy z tych naszych wspólnych z gwiazdami zachwytów, ona żuła gumę i nawet wtedy – a przyznacie, nikt żujący gumę nie wygląda inteligentnie – ona wyglądała inteligentnie, na tyle w każdym razie, by docenić moje o nią starania. Ja oczywiście zachowywałem się jak skończony kretyn, którym zresztą byłem, nie da się tego ukryć. Co robi skończony kretyn, w środku nocy, z piękną dziewczyną obok siebie? Wyobraźcie to sobie: recytuje Horacego. Dobrze, chwilę poczekam, już, wyśmialiście się? Dobrze, kontynuuję więc: recytowałem jej Horacego. Tak to leciało:

Kiedy ty, Lydio, Telefosa szyję
Chwalisz różaną, gibkie Telefosa
Ramiona — biada! — od razu się we mnie
Ponurym gniewem rozjątrza wątroba.

Twarz mi wnet blednie, rozbieganych myśli
Zebrać nie mogę, a łzy po policzkach
Płyną ukradkiem, zdradzając jak bardzo
Cierpię trawiony powolnym płomieniem.

Płonę — czy tobie na białych ramionach
Gwałtowna kłótnia zostawiła ślady,

(I, 13 [Kiedy ty, Lydio, Telefosa szyję…], tł. Jerzy Ciechanowicz

Nie dane mi było skończyć, bo Lolitka, nagle zainteresowana, oderwała wzrok od gwiazd, czy raczej od świecących się jeszcze okien na drugim piętrze akademika, tych, za którymi wciąż trwała impreza, z której udało mi się – po wielu staraniach i namowach – wywabić Lolitkę, nawet przestała gryźć tę gumę i spojrzała na mnie, jakby chciała coś powiedzieć. Więc przerwałem tego Horacego; o Horacym i Lidii, która wolała innego, w momencie zapomniałem, myślałem tylko o Lolitce, o jej wdzięcznym wygięciu szyi, jej kasztanowych włosach, jej błyszczących zielonych oczach (albo piwnych, zrozumcie, było dość ciemno), a wtedy ona odezwała się w te słowa:

– To ty napisałeś?

Nie powiem, poczułem się błogo, bo ona, ta pociągająca Lolitka uznała, że tak piękny wiersz mogłem napisać ja, pochodzący z prowincjonalnego Odorkowa student drugiego roku historii. Ale prawda jest najważniejsza, prawda oczyszcza i prawda wyłazi na wierzch jak ślady krwi pod ultrafioletowym światłem. Sprostowałem więc.

– Nie, to Horacy.
– A, to Horacy… – pokiwała głową. – A kiedy on żył, ten Horacy?

Było dobrze, było wyśmienicie. Czułem, że „ten Horacy”, jego piękny, wzruszający wiersz, zadziałał. Czułem, że jestem blisko końcowego sukcesu, czyli pełnego zwycięstwa, i już za chwilę, chwilę krótszą niż potrzeba do prześledzenia lotu spadającej gwiazdy, przytulę do siebie Lolitkę, a może nawet… Zaraz, nie tak szybko, powstrzymałem samego siebie (czy już pisałem, że byłem wtedy skończonym kretynem?), Lolitka zadała pytanie i należało jej odpowiedzieć…

– W czasach republiki rzymskiej, pierwszy wiek przed Chrystusem…

Lolitka wpatrzyła się w moje oczy tak głęboko, jak jeszcze chyba żadna kobieta nie popatrzyła. A potem otworzyła usta, oblizała je lubieżnie (co wtedy sobie pomyślałem, to moje i wara wam od tego) i zadała jeszcze jedno pytanie:

– To wtedy znano już telefony?

Powiedzieć, że byłem zaskoczony, to mało. Byłem skonsternowany niczym nastolatek, który przyłapał na seksie swoich dziadków. Nie, też mało! Byłem powalony i przygnieciony stutonowym blokiem skalnym… A gdy się spod tego ciężaru uwolniłem i wróciłem do siebie, i gdy się otrzepałem z zaskoczenia, jak kaczka z wody, wyjaśniłem:

– W tym wierszu nie ma żadnych telefonów! Gdzie ty, do cholery, usłyszałaś w tym wierszu o telefonie?…

Zdenerwowała się.

– No przecież mówiłeś, że ta Lidia, czy jak jej tam było, miała telefona…
Olśniło mnie.

– Moja cudna, moja piękna, moja intrygująca Lolitko, żadnego telefona tam nie ma, jest Telefos, to imię kochanka Lidii, o którego narrator wiersza jest zazdrosny. To jest wiersz o zazdrości, a nie o telekomunikacji…

Dostrzegłem, że straciła zainteresowanie tematem. Zasmuciło mnie to.

– I tak nic z niego nie zrozumiałam. Myślałam, że coś o telefonach jest, a tak, to mam to gdzieś. Nie lubię wierszy. Nie rozumiem ich. A nawet, jak mi się wydaje, że je rozumiem, to potem się okazuje, że źle zrozumiałam. Zziębłam, a ty mnie nawet nie pocałowałeś! Inni byliby już dawno trzy etapy przed tobą.

Byłem skończonym kretynem, ale nie debilem, więc zareagowałem instynktownie i po prostu rzuciłem się, by ją całować. I, wyobraźcie sobie, pozwoliła mi się całować. Całowałem więc jej usta, oczy, uszy, policzki, potem wpakowałem w te wycałowane usta język tak głęboko, aż mnie ugryzła, bo chyba ciut ją to zirytowało, a wnet zabrałem się za rozpinanie jej sweterka lila-róż i – cudownym zrządzeniem losu – ze sweterkiem nie miałem problem, ależ skąd, problemu nie miałem też z koszulką, ściągnąłem ją przez głowę, a Lolitka, przyznaję, bardzo mi w tych działaniach pomagała. I wtedy nadziałem się na biustonosz. Dół mojego ciała już chciał robić to, do czego został stworzony, a tymczasem górna połowa musiała zajmować się biustonoszem, którego projektant zapewne był homoseksualistą i chciał utrudnić mężczyznom takim jak ja, to jest o tradycyjnych skłonnościach, dorwanie się do tego, co lubimy najbardziej, czyli kobiecych piersi. Piersi Lolitki były na swoim miejscu, czułem je pod palcami, ale między moimi opuszkami a tymi krągłymi pączkami o malinowych końcówkach była czarna materia, niczym czarna kosmiczna dziura, której nie mogłem opanować, w którą wpakowałem się na amen. Wszystko przez haftki. Nie dały się tworzyć. A, niestety, Lolitka przestała mi pomagać. Czekała, aż sam dam sobie radę. Zaprawdę, powiadam wam, starałem się za dwóch, za trzech, zamieniłem się w wielką ośmiornicę i ośmioma ramionami, osiemdziesięcioma palcami próbowałem odhaczyć te haftki, a może bardziej rozsupłać ten węzeł gordyjski, który stał na drodze do mojego szczęścia. Nic z tego: haftki nie puszczały. Pot zaczął mi ściekać po twarzy, na ten czarny biustonosz, na Lolitkę, na trawę, na której leżeliśmy; zrobiło mi się tak gorąco, że jednym ruchem zdarłem z siebie podkoszulek… Coś we mnie pękło…

– Nie, odpuszczam, mam dość…

Jęknąłem i zsunąłem się z Lolitki. Wtedy ona westchnęła i ściągnęła stanik przez głowę.

– Myślałam, że uda ci się go rozpiąć. Dawno temu już mi się zepsuł, coś się zacięło, miałam nadzieję, że niechcący go naprawisz…

Wyszło na to, że zawiodłem. Przynajmniej w kwestii haftek, ale przecież coś zupełnie innego miałem udowodnić. Zebrałem się w sobie i rzuciłem na Lolitkę jak na ostatnią porcję schabowego w stołówce studenckiej, wgryzłem się w nią, wpiłem, złapałem tam, gdzie powinienem, przytuliłem tak mocno, jak się dało, a potem wsunąłem rękę w spodnie (szkoda, że jednak nie byłem ośmiornicą, bo siłą rzeczy parę fajnych miejsc na mapie ciała Lolitki musiałem zostawić samym sobie) i poczułem, że ona nie ma nic przeciwko, że jest już gotowa, co ja mówię gotowa, otwarta na propozycje. Zabrałem się więc bez ociągania za odpinanie paska, ściąganie spodni. Tak się spieszyłem, że zapomniałem rozpiąć rozporek, spodnie nie chciały zejść, więc sobie przypomniałem o tym cholernym rozporku. Najgorsze, że był na guziki, nie na zamek błyskawiczny, więc nim je rozpiąłem, a guzików było aż pięć, to trochę ze mnie zeszło napięcia, ale – jak się wnet okazało – niepotrzebnie tak się spieszyłem, męczyłem, starałem i odpinałem haftki, których odpiąć się nie dało, pieściłem piersi i tak dalej, bo w pewnej chwili Lolitka, spokojnie patrząc na moje podrygi ze spodniami, spytała tym swoim ciepłym, nieco leniwym głosem:

– A gumki masz? Bo jeśli nie masz, to ja odpadam. Mam teraz płodne dni…

Zeszło ze mnie nie tylko napięcie, ale w ogóle wszystko, co może mieć w sobie napalony dwudziestodwulatek, i niczym nadmuchany i wypuszczony z nagła balon poszybowałem w stronę tych gwiazd… Ale gdzie tam, nigdzie nie doleciałem, zaraz boleśnie upadłem, bo wiadomo, ideały są jak gwiazdy, można się nimi kierować, ale nie można ich osiągnąć.\


(fragment powieści Grzebanie)

Olgerd Dziechciarz – Ideały
QR kod: Olgerd Dziechciarz – Ideały