Gdybyśmy jechali szybciej, nastolatek w samochodzie
na brytyjskich tablicach zabiłby nas

Kiedy krzykliwy chłopak wyszedł na ulicę i opowiadał o strachu,
uciekałam w głąb siebie, by nie oberwać kamieniem. Nie przebierać
w śmiertelnych słowach. Dlatego nie pytaj mnie jak żyję.
Tutaj drogi nagle się łączą, ludzie przekazują z ust do ust legendy.
Przecierają oczy wodą ze źródła w Mullet i odzyskują wzrok.
Nie pytaj o kolor wody, powietrza, ciągnące się urazy.
Niewybredne historie, obyczajnie utkane z cierpienia.

Zasypiałam i czułam fale uderzające o stopy, tarcie pisaku
między palcami. Obserwowałam ciszę, spóźnione na noc ptaki,
odsłonięte skały, jakby każdy moment znalazł się wewnątrz obrazu
albo w teatralnej sztuce. Chłopak ze świeżo zebranym torfem chciał wiedzieć,
czy płyniemy na północ. A może jeszcze dalej, gdzie nie ma rannych
i nie trzeba decydować o zasłanianiu w domu luster.

Po przebudzeniu zapytałeś mnie, czy słyszałam rankiem śpiewy
sąsiadów, a może widziałam tańce. Otóż, mam ważniejsze sprawy,
oglądam zdjęcia, łodzie wypełnione ludźmi. Porzucone domy, martwe zwierzęta.
Ucieczkę z Connachtu. Lazurowy ocean, śpiew martwych.
Stare lęki, gdzie część kraju zmieniła własne dzieje dzięki ucieczce.
Myślałam, że potrafię poczuć smutek, nutkę nienawiści do kolonistów.
Nikt mnie przed tym nie ostrzegał. Nikt.


Tożsamość, historia przemijania

Nikogo oprócz mnie i ciebie. Codzienne czynności. Wyrastanie
chleba, ciepło, szepty, żeby nic nam nie zaszkodziło.
Noszenie lęków, aż do zaznania spokoju.
Zasypywanie popiołem wszystkiego co wzburza, przemienia
skórę w szarą sierść. Kilka kroków w górę, gdzie kiedyś wybudujemy
dom.

Ostatni odcinek drogi, wąskie przejście. Świt wylewający ciepło
na stopy, kończący się w oceanie wieczorem, kiedy rozmawiamy
o dłoniach. Sukienkach z czarnego lnu. Moje życie jest przy tobie.
Bogate, gorzkie, zależy czy w ogrodzie kwitnie lawenda,
fioletowe kwiaty, czy deszcz tłumi smutek. Kręci się tygodniami
wydobywając z nas bladość.

Dom z drewna na miękkiej ziemi. Chciałabym otworzyć oczy.
Rozmawiać o kawie, krzesłach, stole z cedru, na którym odbijemy
łokcie, przedmioty. Pokryjemy drobnym pismem.
Dobre słowa wyznaczają granicę albo otwierają drzwi na podwórze.
Słuchajcie, mówię. Nikt nie słucha.


Trzy dni po Halloween

Odnajduję twoje zakładki w książkach
razem z przepisem na łososia z grilla i irlandzki gulasz.
Lubię ciszę. Kiedy czytam wiersze o wymordowanych
wilkach, przerobionych na beczki angielskiej whiskey
drzewach. Zastanawiam się, ile krwi napoiło wrzosy.

Dzikość znaczy granicę niemocy, jakbym przebywała
w innym świecie i odkrywała szkodniki. Jeden po drugim.
Lśniące łuski. Cienie wchłaniające przeszkody, nomadycznie
określone wejścia i wyjścia.

Siedzimy blisko siebie w jaskrawym kręgu światła
odbitym od bazaltowych kształtów zatopionych w torf.
Wilgotny zakątek zimą zalewany oceanem. Po drugiej stronie
wody góruje Achill. Widzę dzieci wypadające matkom z rąk.

Snują się wśród pląsów i każą mieć się na baczności.
Jacy oni byli? W miejscu zapomnianym przez Boga. Kurne chaty,
przechylające się talerze czarnego bzu nad kamiennymi murkami.
Nucimy zapomniane śpiewy. W oddali ujada pies. Sąsiadka wpatrzona
w Żony Hollywood. Po drugiej stronie sterczy budynek zabity deskami.

Turyści wysyłają kartki. Spiętrzone, zielone fale albo skoki
ze spadochronu. Widać wycięte Eire. Różowe kwiaty,
dwie strony skały


Tuszowanie

Żywisz się naszymi emocjami, otulasz samokontrolą,
która pomaga, jak antybiotyk, na zatruwane zmysły.
Jest niewyraźną mgławicą, dwubiegunowym pulsowaniem.
Stamtąd wróciłam.
Przedstawiam się wszystkim. Pokoleniom
ostatniej dekady pokazuję język.

Słyszę krytyczne uwagi o twardości. Liryce zmysłów,
potu, łez. Wiele w nas sięga początku, nieśmiałości ust,
słów, od których nie mogę się oderwać, przestać. Smyczki
suną pod górkę. Otwierają cykle, wartościują nowy etap.
Mrugają z rozległych otoczek pyłu.

Schodzimy się na linii złudzeń, gdzie wyczuwam Globula Boka,
niewidoczny obłok gazu. Chciałabym umieć pisać o cierpieniu
i jak tłumaczą się ludobójcy. Przekręcają nazwiska, udają śmiertelnie chorych
z obawy, że spojrzą w przeszłość. Jakby nie wiedzieli, że na niebie
roi się od gwiazd, które należą do grupy wielokrotnych.


Osadzony krajobraz opadający w morze

Gdybym pisała o żabkach albo paniach w odpowiednim wieku,
byłabym jak miedź w kieszeni. Ogromnie przygnębiona.
Wytarta, zarysowana z każdej strony. Byłoby miło.
Dziewczyny naciągają lniane obrusy i składają na trzy
łokcie. Nareszcie mogę odetchnąć, zobaczyć świat
przez mgłę.

Nie jestem od tego, by gładko przechodzić przez sny.
Wydeptane noce, powietrze wypełnione naszym zapachem,
ziemią spod drzew. Zwykłe dni nie są czymś nowym.
Przenikają jeden w drugi. Czasami zatrzymuję się w Dublinie.
Piję kawę na moście Joyce i liczę pokonujących wpław Liffey.
Zamykają kafejki. Robi się coraz ciemniej.

A coraz jaśniej od centrum. Od dna, gdzie wilgoć definiuje
miasto. Kraj zimą bez słońca. Latem przesiąknięty powietrzem
o nucie torfu, czarnego bzu. Chociaż tu się nie urodziłam,
kursuję po wyżynach wschodnich, górach Wicklow. Wymawiam irlandzkie
imiona, przedstawiam się po angielsku albo twierdzę, że jestem
stąd. Znikam w głębiach wyspy, w kierunku oceanu.


Bez ciebie jestem obca

to jak żyjemy,
lękliwie czy zuchwale,
zostanie naszym życiem
Seamus Heaney

Masz do mnie cierpliwość, jak ja do snów.
Od kilku dni leżymy, jestem twoim kwiatem,
skłonna do poskramiania zwierząt domowych.
Za murem ogrodów narasta wymyślony przez nas świat.

Czuć wilgoć, pieczeń, maślaną fasolę.
Przyglądam się mężczyznom w mundurach. W kolorach liści,
wędrują tam i z powrotem, szurają po placu, jakby próbowali
ukryć trofea, porzucone listy, obietnice.

Najszybciej zapomina się o stworzeniach, które żyją
na wolności. Używamy słów, płyną,
malują postacie, każdego inaczej. Patrz, zarastają mchem,
może ich tam w ogóle nie było, może powinniśmy przeniknąć
czyjąś piosenkę? Biegamy po lesie, bo tak nam się podoba.

Nie spotkałam Seamusa Heaneya, więc kto będzie o mnie pamiętał,
kiedy przepłynę wpław Morze Irlandzkie.

Lubię słuchać muzyki,
fotografuję miejsca, kamienie, kości. Szybuję tam
i tu, więc jestem. I kiedy widzę twoje ciało zatopione
we mnie, mam ochotę na głośną arię, herbatę z mlekiem.
Na słodkie.


Skłonności

Nie mam dobrej kondycji, przestawiam litery,
zdania. Odsłaniają siatkówkę oka, mięśnie,
nad którymi tracę kontrolę. Tik tik.
Później łkam kilka godzin kołysząc się na boki.
Pętelki na wyprutych nitkach, supełki. Rano
szłam przez pola torfowe, do lasu, później pod górę.

Pomarszczona zieleń udawała liście, a w nich wyblakłe
odbicie, echo gdzieś ponad. Dźwięk telefonu
kurczył się albo dzwonił. Prawdziwy ciężar. Sterczące włosy,
wrzosy od wiatru roznoszą kwiaty w zakamarki nocy.
Wypełnione miękką skórą dłonie, pamięcią ust, ciała.
Twardniały, rodziły się na nowo.

Z kołysanek, zapisanych poematów. Ze słowników, idiomów,
pokręconych sentencji. Pomyłek. Dużo później podkreślam
słowa na kursie z literatury angielskiej. Znam już wszystkie
nazwiska z pisemek. Ciągną się, zakłócają dzień, mylą tropy.
Wiatr od Morza Irlandzkiego robi swoje. Żyję zuchwale,
i mimo skurczów, tańczę. Pokonuję codzienny opór.

Małgorzata Południak – Siedem wierszy
QR kod: Małgorzata Południak – Siedem wierszy