Born to run

Where we really wanna go
And we’ll walk in the sun
But till then tramps like us
Baby we were born to run
Bruce Springsteen „Born to Run”

w ażurach liści galopuje światło
sącząc żółcienie, wojsko po wsiach stoi,
to już ta pora, kiedy dzień się kurczy
tuż przed ucieczką na drugi brzeg roku,
gdzie możesz ze mną kochać się najbardziej
na całym świecie na śmierć telewizji,
odkąd pod kurzem zdechł wściekły odbiornik,
a w nim gromady wędrujących ludzi,
wyborcze gęby i złe wiadomości.

przez te koronki tętni szybkie światło
o barwie miodu, po wsiach stoi wojsko
i dni się łatwo, zbyt pospiesznie sypią,
kiedy mnie bierzesz w swój wykwintny nawias
żywcem wycięty z ciepłej kamasutry
poza zasięgiem wystrzelonych rakiet,
a ja się staram, by nie padło słowo,
które odbierze pokój i niepokój,
wprost nazywając nam słoneczną porę.

i prawie słychać to siarczane drżenie,
opada ażur, stoi wojsko po wsiach,
więc zastygamy w pozach do odlotu,
a to rozstają się z nami wspomnienia
z ciepłych poranków, gorących wieczorów,
co aż się proszą, by dobrze zrymować
i zgrabnie sparzyć żeńskie razem z męskim,
zanim zaniknie nam tak nieintymnie

światło w twych włosach pod moim dotykiem.


Czwarte czytanie z Pawła
[martwa natura z syryjskim uchodźcą]

i będę się spotykał z tobą na papierze
w hamaku z pergaminu, w łódce z papirusu,
gdziekolwiek będzie słowo – dobra próbka uczuć
przenoszonych przez fale, nawet niewidzialne,
jeśli jeszcze uniosą, zamiast skrawków szumu,
nasze ciała po drodze do przyjaznych brzegów,
jeśli takie istnieją – gdziekolwiek i jeszcze.

nienawiść jest tuż obok i do drzwi łomocze
nocą, w dzień pohukując, strach zawęża drogi
wymarzonej ucieczki poprzez brzuszki liter,
więc zwyczajniejsze słowa wkrótce zginą z głodu
– pozostanie emfaza i krzyk oburzenia
na to, co nie nadejdzie, a gdzieś na poboczach
odpadki słów niechcianych nawet przez wygnańców

z gruzów edeńskich przedmieść do slumsów północy.


Żeglując do Celebrity Splash

Of what is past, or passing, or to come
William Butler Yeats „Sailing to Byzantium”

I
ten kraj jest do niczego (czytaj: dla nikogo), młodzi
żeglują w inne miejsca, starzy pozostają
w swoich kątach, czekając aż ręce załamie
nad nimi jakiś zbawca, gdzieś tam, w wielkim świecie,
mijają pory roku, a bogurodzica
brzmi lepiej po remiksach lokalnych didżejów.

II
raz uwolnione zło powraca w kolejnych odbiciach,
przewidywalne do bólu, więc ściszając fonię
w cyfrowym odbiorniku przewidzisz dokładnie
treść kolejnych bajeczek, baśni i podsłuchów,
obiecanek-cacanek, a głupim wciąż radość,
że można bezkarnie zanurzać się w błocie
jak śmiertelnie ranne zwierzęta z pętlą drutu na szyjach,
a stopy wciąż drgają o cale nad ziemią, łopoczą
w rytm mazurka, choć nikt nie pamięta
więcej niż ze dwie zwrotki z echem póki póki.

III
o gaude mater, zwana potoczyście kurwą,
odmieniana przez wszelkie możliwe przypadki,
na sto głosów i więcej,
o wielki przecinku, boski przerywniku
myśli, mowy, uczynków, nasza wielka wino,
wyrzucie przennoburaczanych sumień,
ty jesteś nigdzie, ty jesteś prawdziwą ubulandią
– ojczyzną słusznie znarowionych koni
i jeźdźców bez głowy, którym jakiś błazen
przyszył na plecach skrzydła, dla smutnego żartu,
a potem wypuścił do szarży na wiatraki.
boże młyny mielą w tobie najmniejsze dobro
na niestrawną papkę
pod okiem obojętnych na wszystko lekarzy.

IV
osmolona kolebka ciągle się kołysze,
wiatr plecie smalone duby w postarzałe uszy
i słychać w tle dźwięk skrzypiec
(skrzypi na nich chochoł w koronie cierniowej,
co miał chronić róże przed zbytnim wychłodzeniem),
lecz jest do niczego i dla nikogo całkiem
słomiana piosenka w zapustnej krainie,
a po niej rym się wsącza skradziony przykładnie:
co nie przeminęło, nie mija, nie minie.


W drodze powrotnej zdrętwiały nam twarze

mówisz: coś trzeba poświęcić, dopuszczalne straty,
w życiu tak jak na wojnie wybieramy strony
– wrogie albo przyjazne niewiadomo komu,
choć i tak odchodzimy pozapominani, pomarszczeni
niby stare jabłka wrzucone do drewnianych skrzynek
– ot, na chybił trafił.

a ja cię oddalam od czegokogoś ważnego,
i trzeba mnie poświęcić, baranku, baranku,
dla dobra nad dobrami, wiec przestaję śpiewać,
bo wreszcie zrozumiałem – we wstecznym lusterku
moja śmierć będzie zawsze miała twoje oczy.


Canto o płomieniu [Idy Sierpniowe]

Enola Gay
Is mother proud of little boy today
OMD „Enola Gay”

I
włosy matki enoli są w kolorze ziemi
ognistej niby tyczka, po której się wspina
popiół ze ślubnej sukni, a idy sierpniowe
nie mają w sobie krztyny krwawej zawartości
– na wysokości chwała i rozbicie cząstki!

goście weselni jadą w cztery konie, z błyskiem,
lśni aluminium w słońcu jaśniej niżby tysiąc
gwiazd co prowadzą mędrców do szpetnych stajenek,
slumsów stawianych w mroku przez nienakarmionych
– na wysokości chwała i rozbicie cząstki!

tam na granicy chłodu, gdzie tlen zbyt leniwy,
by płynąć w ludzkich żyłach wraz z krzepnącą cieczą,
tkwi w luku zgniły owoc z drzewa wiadomości
dla małych chłopców, którzy uwierzyli w rozum
– na wysokości chwała i rozbicie cząstki!

zrzuca się nam sumienie, jak wężowa skóra,
zbyt łatwo i swobodnie, byśmy doczekali
optymistycznej puenty o matce enoli
czekającej na rozkaz powrotu do bazy
– więc niech się chwali cząstka rozbita na cząstki.

II
widziałem zdjęcia miasta startego na miazgę,
widziałem inne miasto zepchnięte w kanały
pełne tłustych fekaliów i much tnących fetor
ciężki niczym zasłona wieszana w świątyni
na moment przed rozdarciem, w dzień zbawiennej kaźni.

nie słyszałem wystrzałów gasnących w ruinach,
ani dziarskich piosenek śpiewanych po latach
zbyt łatwo, patetycznie, o tym, że umierać
est dulce et decorum, choć bywali wiedzą,
jak słodko śmierdzą płytko wykopane groby.

i nie ma już znaczenia, co w komorze niesie
srebrny ptak z aluminium, i na czyje głowy
spłynie jasność jasności, która wciąż się staje
dokładnym zaprzeczeniem pierwotnej intencji,
skoro ręka bez grzechu i tak rzuci kamień,
nie pytając o winę (albo o brak winy).

III
półnagi król jaszczur, stroszy bujne loki
i wzywa jeźdźców burzy na słomianych koniach,
do chatynki w Betlejem, gdzie był urodzony,
a w ręku ma dymiący od głosu mikrofon.

śpiewa o ukochanej, co zapali płomień
unoszący się górę jak słoneczna kula,
zabójcach ukrytych na rozstajnych drogach
o krok od zrozumienia, że jest tylko koniec

niesiony niby dziecko przez oblubienicę,
pannę młodą w welonie utkanym z popiołu
tuż po sierpniowych idach, weselach żałobnych
rozszczepionych na cząstki niewarte złączenia
– nasze cienie na ścianach roztopionych domów


Kraina Ostów [Requiem dla Pana Cogito]

Cogito dawno umarł, może nigdy nie żył,
bo w tej ziemi osobnik o mądrym obliczu
nieodmiennie wygląda jak niesmaczny dowcip
lub pawie pióro wpięte w berecik z antenką.

Nigdy nie żył, dlatego lokalni Chińczycy
w swoich klitkach z betonu trzymają się mocno
wszystkiego co najbardziej, najzwyczajniej spsiałe,
wybierając nad wolność krany z ciepłą wodą.

Cogito by nie przeżył ani pół minuty,
w swojskiej krainie ostów: ene due rabe,
gdzie kwestię smaku grzebie łaciński przecinek
wpychany między słowa jak skarpeta w sandał.

Nawet kredowe koło na startym chodniku
to szubieniczna pętla, w której by zawisnął
grając w te same klasy i bezradnie płacząc
nad śmiercią filozofa przy zgaszonej lampie,
więc nigdy go nie było – z naciskiem na ergo.


Allah Akbar

A dzieci jak zwierzęta krzyczą nieśmiertelnie,
zdzierają boskie gardła, te jedwabne krtanie
by już za chwilę wiedzieć to na pewno,
to jedno, że zakopią i dzieci ich dzieci.
Anna Piwkowska „Zakopią nas, zakopią, proch rozsypią”

jak wysadzić niemowlę zanim się zakrzyczy
tak na śmierć nieprzytomnie dla cudzej rozrywki
niby bomba pułapka na świat przywabiona
przez nierozsądek matki i nagłe zderzenia
wprost na spotkanie z bogiem o tysiącu twarzy
który nas zakopuje na skraju pustyni
usypanej z milionów literowych ziaren
samych niedobrych nowin wprost z czary goryczy
nawet jeśli od smaku cierpną suche usta
nie mogąc nawet szepnąć zabierz ojcze zabierz
bo przecież nikt nie słucha kiedy płacz się zmienia
w zagłuszany wybuchem lub wystrzałem skowyt

jedno jest nieśmiertelne strach w dziecięcym oku
bezrozumny w obliczu próby generalnej
mass mordu lub innego rodzaju endlösung
więc nic z nas nie zostanie po tym ramadanie
najwyżej garść odpadków zmiecionych pod dywan


Dziecinada

kiepsko się sypia, śni się niewyraźnie,
nie wiedzieć czemu tęskni nierozsądnie,
choć to dziecinne (przecież wczoraj właśnie
tak powiedziałaś), więc znów jestem chłopcem

i w ręku ściskam przybrudzony sznurek,
(na jego końcu szarpie się latawiec,
jak rozwścieczony zimnym wiatrem kundel)
a niebo sunie poza własną krawędź

nie zabierając żadnych pasażerów,
bo jest donikąd i purenonsensownie
pobłękitniałe od brzegu do brzegu,
dwa razy dziennie bawi się w dwa ognie

z jedynym słońcem, taka zaś wyłączność
jest zbyt jaskrawa i wpada w przesadę
całkiem dziecinną, mocno niewygodną.
niedobrze śni się, sypia niedokładnie.

Paweł Podlipniak – Osiem wierszy
QR kod: Paweł Podlipniak – Osiem wierszy