W Wambierzycach, wiosce umoszczonej nad strumykiem o biblijnej nazwie Cedron i znanej z barokowej bazyliki zbudowanej na planie owalu, znajduje się szopka ruchoma.

Zajmuje całe pomieszczenie w parterowym domku. Wielka gablota zbudowana z drewna i szkła stoi na środku pomieszczenia. Aby zobaczyć wszystko, trzeba obejść gablotę dokoła. Przestrzeń jej wnętrza iluzorycznie powiększają malarskie dekoracje dające wrażenie głębi. Szopka jest teatrem, aktorami są postaci wystrugane w drewnie, ukształtowane z papier-mache, pomalowane i osadzone na konstrukcji pozwalającej nimi mechanicznie poruszać. Fundamentem zabawy obmyślonej przez konstruktorów i artystów, a podjętej przez widzów jest naiwność.  Szopka taka nie ma udawać świata rzeczywistego – ma urzekać samą sobą. Malutkie postaci świętych nie mają pouczać i moralizować, lecz wzruszać i oczarowywać. Diabły i potwory nie przerażą nikogo, co najwyżej budzą politowanie.

Szopkę skonstruowali mnisi w siedemnastym wieku i dziś nie jest ważne, jakie pobudki nimi kierowały. Zostawili po sobie dzieło poruszające wyobraźnię i budzące podziw dla ich inżynieryjnego kunsztu. Nasz podziw  nie maleje, nawet jeśli zdajemy sobie sprawę, że szopka przez wieki była, i nadal jest, narzędziem religijnej propagandy.  Prócz indoktrynacji szopka niesie inne, ważniejsze przesłanie. Aż dziwne, że żaden minister edukacji nie wprowadził do programu nauczania obowiązkowej wizyty w szopce.  Obok zajęć potwierdzających istnienie praw fizyki i chemii, jak słynne przykrywanie zapalonej świecy słoikiem albo kiełkowanie ziaren fasoli na wilgotnej szmatce sensowny byłby pokaz działania szopki objaśniający istnienie i działanie sił rządzących światem. W każdym nieporadnym wypracowaniu dotyczącym działania szopki pojawiłoby się jedno bezcenne słowo, które nawet zapamiętaliby nawet najmniej pojętni uczniowie. Słowo “współzależność.”

Całą przestrzeń szopki obmyślono tak, żeby za tekturowymi ścianami udającymi górski krajobraz, za papierowymi makietami pałaców, kościołów, fabryk czy domostw – ukryć mechanizm drewnianych walców, kołowrotów, mimośrodów, kół zębatych, zapadek oraz rzemieni przekazujących ruch figurom. Główną treścią szopki są sceny z narodzin oraz życia Jezusa,  nie brakuje figurek  przedstawiających Heroda, Mojżesza, Noego i starotestamentowych proroków. Gdzieś między nimi jest sam Bóg Ojciec, powyżej anioły, a niżej diabły błyskające ślepiami w czeluściach piekła. Tuż obok arka Noego i egzotyczne zwierzęta oraz to, co najbliższe oglądającym, a więc zielone wzgórza przypominające krajobraz Kotliny Kłodzkiej, kopalnie, wijące się drogi, zaprzęgi konne i staw z kaczkami.

Miejsca w szopce jest mało, postaci dużo, dlatego wszystkie bez względu na przynależność do epoki i stanu występują obok siebie, co więcej: nawzajem wymuszają ruch. Tak więc, gdy po jednej stronie górnicy wymaszerowują z kopalni, po drugiej kaczki ruszają na staw. Ewa kusi Adama pod jabłonią, Judasz potrząsa sakiewką ze srebrnikami, dzięcioł z czerwonym łebkiem puka dziobem w drzewo a tuż obok kolejarz w czerwonej czapce podnosi w górę lizak, choć miniaturowy pociąg właśnie wjeżdża do tunelu. Czas nie istnieje, a raczej istnieje jakiś inny czas, w jakimś niepojętym porządku. Młoty w kuźni sprzęgnięte są z miarowym kołysaniem się Jezusowego żłobka, ruch konnych zaprzęgów na drodze prowadzącej do kopalni zmusza Mędrców ze  Wschodu, aby czynili pokłony, a w tym samym rytmie krasnoludki kilofami dziobią skałę w poszukiwaniu złota. Piłat o surowej twarzy siedzi nieruchomo, w następnej gablocie owce kręcą się na obrotowej łące, a pilnujący pies nie wiedzieć czemu biega w przeciwną stronę. Józef w warsztacie przerywa piłowanie i spogląda na Marię, pomocnik kominiarza wyskakuje z komina, a kosiarze na łące biorą szeroki zamach – nieświadomi, że ich praca ustanie z chwilą wyłączenia mechanizmu.

***

Podróż do Anglii zacząłem w Warszawie, elegancki autokar podjechał punktualnie i moszcząc się na siedzeniu miałem nadzieję na jazdę w komfortowych warunkach. Rzeczywiście takie były, ale tylko przez kilka godzin.  Na postoju w pobliżu granicy z Niemcami dołączyli do nas pasażerowie z innego autokaru tej samej firmy. Odbyło się planowe „zagęszczenie”. Obok mnie usiadł mężczyzna nie młody, ale jeszcze nie stary, w skórzanej kurtce przesiąkniętej papierosami i potem. Od pierwszej chwili dało się wyczuć, że papierosy były tanie, a pot intensywny. Mówiąc krótko, facet potwornie śmierdział. Rozejrzałem się bezradnie po wnętrzu autobusu i pomyślałem, że uratuje mnie tylko akomodacja czyli stopniowe przyzwyczajenie nosa do smrodu. Było w autokarze sporo kobiet, kilka ładnych studentek. Dlaczego żadna z nich nie zajęła miejsca obok?  Nie wierzę w przypadki, według mnie wszystko ma swoją przyczynę, więc tym mocniej odczułem napiętnowanie. Działa się w tym autokarze wielka niesprawiedliwość.  Tyle wysiłku włożyłem w przygotowania do tej podróży: trzy doby stałem pod ambasadą brytyjską, tłumaczyłem urzędniczce,  po co potrzebna mi wiza i kogo chcę odwiedzić w Wielkiej Brytanii, potem jeszcze dwie, krótsze, wizyty w ambasadach niemieckiej i holenderskiej po wizy tranzytowe. Pochłonęło to mnóstwo czasu, pieniędzy i trochę nerwów, autokar nowoczesny, z toaletą i ekspresem do kawy, a tu śmierdziel z sygnetem na palcu i w białych przepoconych skarpetkach będzie przez dwadzieścia godzin siedział obok i emanował! A jeśli zaśnie i oprze głowę na moim ramieniu?

Wolałbym chyba spać w smoczej jamie pod wzgórzem wawelskim albo w żłobie stajennym. Rozpamiętywałem swoje katastrofalne położenie przez jakieś trzydzieści kilometrów, póki nie dotarliśmy do granicy. Wtedy była tam jeszcze granica. Żołnierz WOP w towarzystwie celnika zebrał nasze paszporty do biura, po paru minutach wrócił i trzymając plik paszportów w dłoniach wyczytał kilka nazwisk.

– Wyczytane osoby proszę zabrać swoje bagaże i wysiąść z autokaru. Pozostałym państwu życzę przyjemnej podróży!

I oto wielki dyżurny ruchu w szopce ruchomej pociągnął za właściwy sznurek i wyciągnął flejtucha z autokaru. Mój niedomyty towarzysz podróży, okazał się przemytnikiem znanym już służbom celnym. Wysiadł z autokaru i już nie powrócił, został za kulisami. A kim w tym przedstawieniu był funkcjonariusz straży granicznej? Krasnoludkiem?  Dla mnie był aniołem, bo dalej jechałem sam na podwójnym siedzeniu, w spokoju oglądałem niemieckie krajobrazy, potem zasypiałem i budziłem się, patrzyłem przez okno na krajobrazy holenderskie,  znów zapadałem w drzemkę, śniłem, że pływam w czystej i przyjemnej wodzie, na samym środku jeziora pluskały się długowłose piękności, mogły to być leśne nimfy. Już miałem podpłynąć do nich, ale obudziłem się, bo autokar zatrzymał się na parkingu. Potem jechaliśmy dalej przez belgijskie osiedla, przed zmrokiem wjechaliśmy na prom i tam, śpiąc i budząc się na przemian, zrozumiałem z czego składa się życie: ze snu i jawy. Mam dwadzieścia sześć lat, dużo snów i dużo jawy przede mną. Mam nadzieję, że nie powtórzy się więcej sen o śmierdzącym przemytniku. O pływaniu z rusałkami w jeziorze, bardzo proszę, o każdej porze.

***

Pod koniec lat osiemdziesiątych Piotr, kuzyn Agaty, pojechał do Chicago. Początkowo pracował w piekarni, później malował jedwabne chustki dla pewnej Żydówki, która miała manufakturę i sentyment do polskich mężczyzn. Kolegował się z emigrantami z Puerto Rico, o czarnoskórych wyrażał się  dość arogancko, mieszkał po sąsiedzku z Litwinem, który na imię miał Rimas i nie miał szczęścia do stałego zajęcia. Znacznie lepiej radził sobie jego brat, który mieszkał w Kownie i podobno należał do mafii. Wiodło mu się w tym Kownie lat osiemdziesiątych na tyle dobrze, że przysyłał Rimasowi paczki z litewską kiełbasą, szynką i wódką. Dzięki temu Rimas nie musiał nawet szukać pracy. Piotr nie miał szans na żadne paczki z Polski. Nosił bele z jedwabiem, ciął ten jedwab na pasy i malował jak umiał. Od rana do wieczora. Niewiele czasu zostawało na zwiedzanie miasta. Dopiero po roku, kiedy przyjechał jego ojciec, czyli wujek Agaty – Piotr trochę się rozejrzał po wielkim mieście.

 – Wujek też pracował przy jedwabiu?
 – Nie pojechał do pracy, chciał po prostu zobaczyć Amerykę. No i odwiedzić syna, któremu się w życiu powiodło i z którego wreszcie zaczynał być dumny.

Spędził w Chicago parę tygodni, obejrzał drapacze chmur i supermarkety, a potem, po solidnej pijatyce, na której byli też sąsiedzi z Litwy, wujek zabrał się do Polski. Piotr dał mu pięć tysięcy dolarów. W  tamtych latach dolar nie miał żadnej konkurencji, wiadomo było, że to najsolidniejsza waluta na świecie, a w Polsce, w której akurat rozpędzała się inflacja, można było kupić właściwie wszystko.  Nie było też tajemnicą, że jeśli ktoś wraca ze Stanów Zjednoczonych, to przywozi dolary. Przelewy były kontrolowane przez wścibskie państwo.
Wujek nie chciał kusić losu. Prosto z lotniska Okęcie pojechał taksówką na dworzec Warszawa Wschodnia. Tam go wypatrzyli postawni zbóje.  Nie było to trudne, bo wciąż przy walizkach dyndały plakietki linii lotniczych. Nie zaczepili go w hali dworcowej, spokojnie obserwowali, gdy kupował bilet, a potem taszczył dwie walizy po schodach na peron. Podeszli do wujka w pociągu, w ciasnym korytarzu. Najmłodszy bandzior przystawili wujkowi nóż do szyi:

– Dawaj dziadu dolary, bo ci gardło poderżnę. Mów szybko, gdzie masz schowane! Gadaj, bo sami znajdziemy!

Ostatecznie rozpruli wujkowi marynarkę i zabrali te pięć tysięcy, które miał zaszyte pod podszewką. Walizek nie ruszyli, nawet porządnego radzieckiego zegarka nie zabrali. Całą dwuipółgodzinną drogę do Lublina wujek przebył w zupełnym osłupieniu. Ocknął sie dopiero w domu, kiedy usiadł za stołem kuchennym i głośno zapłakał. Długo nie mógł zdobyć się, żeby synowi o wszystkim napisać. O telefonowaniu nie było mowy, bo po pierwsze za drogo, a po drugie, słowa by nie wykrztusił.

(…)

Piotr nadal krążył starym fordem po przedmieściach Chicago. Podwoił wysiłki, żeby pod materac w wynajmowanym pokoju włożyć kolejny gruby plik dolarów, w miejsce tamtych dolarów utraconych na dworcu Warszawa Wschodnia.

Już doszły do niego dramatyczne wieści o napaści w pociągu. Nie winił ojca, że chciał ratować życie, list dokładnie wyjaśniał okoliczności kradzieży. Piotr zdążył już przesiąknąć amerykańskim duchem walki o przetrwanie. Tamtejsza way of life wsączała się w serca emigrantów, którzy prawdziwymi Amerykanami nigdy nie zamierzali zostać, nierzadko mieli awersję do uczenia się języka, ale nauczyli się – tak jak miejscowi – czerpać siłę z niepowodzeń. Piotr nie zapłakał po porażce, chwilowa strata miała być bolesną przestrogą i dopingiem, żeby wytrwale poszukiwać swojej żyły złota. W kontenerach koło wielkiego supermarketu  Piotr wyszperał kilka kartonów przeterminowanego masła, serów topionych i jogurtów. Termin ważności upłynął zaledwie dzień wcześniej, więc nie tylko zabrał te dobra w całości, ale część odsprzedał znajomej pani Marysi, która nie wnikając w pochodzenie towaru upłynniła go po zaniżonych cenach Polkom i Rosjankom pracującym na półtora, na dwa etaty w jakiejś szwalni czy pakowalni. W następnej dostawie, oprócz masła i jogurtów pojawiły się też batony Marsy, czekolada, kurczaki i puszki z wołowiną. Zbyt na skarby z kontenera Piotr miał coraz większy, wkrótce zaczął przyjmować konkretne zamówienia, proponował stałe dostawy i rabaty. Stałym odbiorcą został oczywiście Rimas, a przyjaźń z nim przybrała formę częstych biesiad zakrapianych wódką stoliczną przysyłaną z Kowna. Handel  żywnością przynosił niezłe dochody, więc gdy Piotr zbierał się do powrotu do Polski, obiecał, że wskaże litewskiemu przyjacielowi źródło pozyskiwania cennego towaru. W ostatniej chwili zrezygnował jednak z tego, bo gdyby Rimas dowiedział się, że przez dwa lata jadł masło i jogurty podbierane o zmroku ze śmietnika, Piotr mógłby mieć kłopoty. Lepiej być przewidującym, macki kowieńskiej mafii mogą sięgać także do Polski. 

Pożegnawszy szczodrą Amerykę Piotr wrócił do rodziców. Był bogaty, pełen optymizmu i planów na przyszłość. W Polsce akurat zmienił się ustrój, kto miał jakiekolwiek zasoby finansowe, czuł się kapitalistą. Piotr od razu wiedział, w co ulokować kapitał. Od dawnych znajomych zamierzał odkupić  wielki kurnik i po niezbędnych przeróbkach urządzić tam dom weselny. Lubił muzykę, chciał żeby w życiu było wesoło.Przez parę dni przyjmował wizyty licznych cioć i wujków, odwiedzał dawnych kolegów. Piątego dnia rodzice Piotra pojechali oglądać działkę pod budowę domu, a on biorąc kąpiel w wannie strącił do wody suszarkę i został śmiertelnie porażony prądem. Wujek Agaty, czyli jego ojciec, przez kilka dni nic nie jadł, pił czystą wódkę i chciał już zawsze być pijany, bo nie mógł pogodzić się z tym, że nikt i nic nie zatrzymało w locie feralnej suszarki. Gdyby tam była czyjaś ręka, anielska lub boska. Gdyby w elektrowni zatrzymano na chwilę dostawę prądu. Dlaczego dzieci tak szybko odchodzą? I to w takim momencie?

***

Kiedy polska reprezentacja piłkarska zdobywała medale na mistrzostwach świata, Rafał był w wieku, kiedy chłopcy nie interesują się jeszcze dziewczynami, za to z niepojętą pasją grają w piłkę, grają całymi dniami, najczęściej do samego zmroku, dopóki jeszcze kształt piłki jest widoczny na tle ciemniejącej coraz bardziej trawy. Co jeszcze mógł robić w dolnośląskim miasteczku lat siedemdziesiątych? Mógł na gruzach zrujnowanego poniemieckiego pałacu bawić się z kolegami w wojnę. Mógł włóczyć się po lasach, zaglądać do poniemieckich bunkrów i szukać skarbów, którymi w tamtej okolicy były najczęściej monety z hitlerowską gapą zamiast orzełka, albo pordzewiałe hełmy i części karabinów a nawet amunicja. Spośród kolegów Rafał był niemal jedynym, któremu wybuchający podczas „eksperymentów” pocisk nie oderwał palca, nie pozbawił wzroku, czy nie zranił innej części ciała. Był ostrożny i przewidujący, choć nie miał jeszcze pojęcia o istnieniu zjawisk, których w żaden sposób przewidzieć nie można. 

Włóczęgi po lasach i ryzykowne zabawy z niewypałami przejęło kolejne pokolenie chłopców, a Rafał stał się miłośnikiem motoryzacji. Zaczęło się od napraw wysłużonej motorynki, potem przyszła pora na samochody. Nabrał w ich remontach takiej wprawy, że z odległych wiosek przyjeżdżali do niego właściciele niedomagających Zastaw, Fiatów i Zaporożców. Rafał – jak na pasjonata przystało – dawał z siebie wszystko, aby rupieciom przywrócić dawny blask a przynajmniej podstawową sprawność umożliwiającą jazdę. Przez parę lat, bazując na odkupionym od sąsiada wraku, dokupując części i polerując to i owo, składał dla siebie wymarzoną furę. Fiata 125p miało wtedy w miasteczku zaledwie kilku mieszkańców. Rafał chciał być jednym z nich. Po złożeniu auta w całość, po licznych próbach sprawności silnika, sprzęgła, hamulców, świateł, wycieraczek i klaksonu przyszła kolej na lakierowanie. Kolor lakieru wybrała babcia, która od lat marzyła, aby przejechać się czerwonym autem. Gotowa była za ten lakier zapłacić, jeśli Rafał zgodzi się zabrać ją na wycieczkę. Ale nie na byle jaką wycieczkę lecz do Kotliny Kłodzkiej, do słynnych Wambierzyc, gdzie w sąsiedztwie barokowej bazyliki, do której wchodzi się po szerokich schodach,  znajduje się zbudowana przez mnichów szopka ruchoma. “Jak byłam młodą dziewczyną widziałam tę szopkę, ale tylko raz i wtedy obiecałam sobie, że wrócę zobaczyć to cudo raz jeszcze. I ani w głowie mi nie było, że pojadę tam czerwonym luksusowym autem”. Rafał, który nigdy o Wambierzycach nawet nie słyszał,  bez namysłu przystał na ten układ. Nie rozumiał babcinej fascynacji szopką ruchomą, gdzie wystrugane w  drewnie figurki podskakuję napędzane jakimiś paskami, sznurkami i przekładniami. Kiedy dopytywał, dlaczego ten jarmarczny wynalazek jest tak ważny, babcia zbywała go krótkim “dowiesz się, gdy przyjdzie pora”. 

Garaż, w którym samochód Rafała miał być poddany końcowemu zabiegowi, został dokładnie posprzątany a betonowa podłoga wyłożona linoleum, żeby unoszący się kurz nie przyklejał się do świeżej powłoki. Hałaśliwy kompresor został ustawiony na zewnątrz a Rafał z pistoletem malarskim podpiętym do gumowego węża centymetr po centymetrze spryskał powierzchnię auta, dbając, żeby nie pominąć żadnego zakamarka i nie nałożyć czerwonego lakieru zbyt grubo. Wtedy stało się nieszczęście, którego żaden natchniony scenarzysta nie mógł wymyślić. Zdecydowała koniunkcja gwiazd, jakaś nieprzewidziana czkawka planet albo ziemski ruch, jakiś grzmot na Islandii albo trzepot skrzydeł chińskiego motyla. Mógł to być też nagły skok małpy w dżungli Madagaskaru lub opóźniony skutek zaklęcia wypowiedzianego cztery wieki wcześniej przez sfrustrowanego alchemika w okolicach Toledo. Może swoim zaklęciem zrobił jakąś szczerbę w monolicie praw fizyki. Monolit przez wieki kruszał, żyłkowane pęknięcia pokryły go drobną siateczką, aż doszło do przesilenia i to akurat w momencie, gdy Rafał zakończył żmudne nakładanie lakieru, zakręcił zawór pistoletu malarskiego i właśnie miał zdejmować z twarzy maskę, gdy pękła długa jarzeniowa żarówka zwana neonówką zawieszona nad dachem  auta. Obłok kurzu w zwolnionym tempie osypywał się na błyszczący lakier, odłamki szkła przyklejały się do mokrej powierzchni, wystrugani w drewnie górnicy po raz kolejny wyszli ze swej kopalni, trzej królowie pochylili głowy w turbanach, aniołki podniosły do grania trąby jerychońskie a drewniany pies jak oszalały biegał wokół łąki z owieczkami dopóki kurz nie opadł.

Mirosław Drabczyk – Szopka ruchoma
QR kod: Mirosław Drabczyk – Szopka ruchoma