Do Zeusa
Chciałbym, by moje dzieci wiedziały, jak troszczyłem się
o szelest falujących na wietrze piwonii,
choć często chowałem się Bogom
by moja wrażliwość nie wzbudzała podejrzeń;
jak bardzo zależało mi na Życiu budzącym się i Życiu gasnącym
że nie mogłem się nadziwić i przejść niezaciekawiony
i szkoda mi było często patrzeć pod nogi
bym czegoś ważnego nie przeoczył.
kochając wolności i będąc wierny uczuciom
wierzyłem, że jest tak, jak ma być,
gdy czasem paraliżował mnie najczarniejszy lęk.
Marzyłem, by znów się obudzić.
W imię prawdy
„Zamknij słodko wokół mnie ramiona, jak przepaskę. O dotykaj, dotykaj tak mej skóry! Ani woda ni powiew południa nie są słodsze od twej dłoni”.
Pieśni Bilitis, Czułości (fragment)
Odważyłaś się wyjaśnić szmaragdową noc
która w ciemności jest nie do uwierzenia
nie da się zapalić światełka nadziei ani powiedzieć do widzenia;
dokładnie przejrzałaś historię moich zamiarów
nie dając szans łaskotkom towarzyszącym niepewności
nawiniętej na tasiemkę czasu, bez złudzeń co do przyszłości.
Gdy obserwowaliśmy przypadek odkryłaś granicę
wreszcie dało się przycupnąć na wieczność
by nie przepuścić żadnej okazji!
Nawet całe dno było dla ciebie za małe po pożarach Hadesu
szorowałaś jak najęta
mając w zamyśle jeszcze trochę „miejsca”.
Najbardziej nietuzinkowe okazało się jutro, z którym mnie nic nie łączy.
Jakby tu się wyrwać z niezręczności żywiołów chociaż na chwilę
gdy sztuka przedwiośnia napada na wyobraźnię, w której jesteśmy skończeni.
Wzruszenia okazały się nieprzepracowanym wstydem –
zniknęło to miejsce pod kołdrą
gdzie można chwycić mnie mocniej za ramię.
wiersz dojrzewający
„Ksantypa zraniła go w samo serce. Nie przez to »alboś nabieracz, alboś zaciemniały ramol«, ale dlatego, że powiedziała »postępuj przynajmniej tak, jak Protagoras«”. Ksantypa, Alfredo Panzini (fragment)
wdycham zapach szamba z działki sąsiada, ale mi nie psuje dobrego humoru, bo wszystkie okoliczne muchy poleciały do niego. Po zapachu jestem w stanie stwierdzić, jakie święto obchodził. To były z pewnością Lenaje lub Haloa, bo jedzie suchymi rybami.
Przytakując cudownej eksplozji wieloznaczności, wyobrażam sobie siebie jako znawca czułości: do naiwniaka sterczącego jak kolek po koszu podkręcam: na co czekasz pod rozgrzanym parasolem młodzieńcze, ty, który uwierzyłeś dziewczynie nieziemskiej w jej „nie”, w jej triumf niezależności dla czci monotonii;
biednej panience z gadżetami, która sama pośród wszechrzeczy, myśli, miotana przez kłębiące się w niej popędy prostuje karczek dumy dla niepoznaki, ale oczy ma pewne jak prawda przestępnego roku, którą rychło zabawi się księżyc; kobiecince dałeś wiarę, że wznieca przekorną postawą podniecenie, że kusi w ten sposób lepiej, że jest bardziej kobieca – ty mały ramolu!
dziwisz się, że ona odwraca wzrok bez zainteresowania, jakby mogła żyć tylko dla siebie, że ma wieczne „nigdy” przeradzające się z czasem w serie z maszynówek, które masakrowały lokalnych tubylców na wyspach koralowych za kiść bananów;
przystajesz na to, że ma prawo odejść bez słów, że ma prawo wybrać, dając ci najpierw nadzieję, jakoś ciebie znosić, byś jej w końcu dał spokój, że ma prawo kosztem namiętności snuć plany…
I gdy u sąsiada powoli osuszają dno z wydalin, przechodzi mi to znęcanie się, wbijam widelczyk deserowy z ucieszoną buzią w ciasto marchewkowe, które przyniosła właśnie moja prześliczna służąca, o sprężystych pomarańczowych włosach. Nazwałem ją na własny użytek Mina. Od pnących kwiatów klapowanych, bo na powitanie rzuca zwykle się na moje ramiona i oplata szyje i kaptury tak mocno, że kiedyś mnie udusi i pachnie rześko, jakby zawsze była umyta, ale to pewnie z młodości. Jest tak smukła, że nie mogę nigdy w nią trafić pestkami po czereśniach i zrobić psikusa;
Jesteśmy interesowni… zupełnie inni… sąsiad mówił, że to już przesada, „ekwilibrystyka myślowa”. Najbardziej jednak doskwiera mi zazdrość starszych kumoszek, bo one są całkowicie bezsilne wobec mojego oranżowego szczęścia.
Italskie słońce rozproszyło smród dołu gnilnego po pobliskich winogronowych uprawach. Zefir, ten Boski Łobuziak, znowu tak chciał, że większość poszła na pola sąsiada i to jego owoce będą słodsze.
Uczę się wychwalać i przeklinać Bogów po grecku, a Mina myśli, że rozwiązuję zagadki Wszechświata. Ona nie zna słowa nie. Rośnie w niej zaufanie do mnie pomimo tego, że jest moją pracownicą, podkochuje się we mnie, albo tak ślicznie udaje. Jest dla mnie ostatnim jasnym punktem, gdy zapada zmrok. Wiedziony jak kierowca ponadgabarytowego sprzętu pulsującym światełkiem pilota wchodzę na Minę. Trochę się pękam, czy wytrzymam tyle radości. W końcu gaśniemy, ale to nie koniec. Może dojrzę jeszcze sterczących soczystych winogron.