SMS
Leżał w pościeli hotelowego łóżka. Dochodziła dziesiąta. Otulony kocem czarnych myśli tkwił w czeluści porannej codzienności. Cholernie chciało mu się sikać. Nie miał ochoty wstać. Zastanawiał się, czy nie zlać się na białą pościel. Pomysł ten z minuty na minutę coraz bardziej dojrzewał do realizacji, proporcjonalnie do narastającej siły parcia moczu na pełny pęcherz.
Obudził go alarm o ósmej. Z początku był wściekły, że nie wyłączył wieczorem komórki. Nie spodziewał się telefonów, a nawet, jakby ktoś dzwonił to nie miał zamiaru odbierać. Już nie zasnął. Leżał i patrzył na zacinający za oknem deszcz. Krople na szkle rysowały długie smugi. Jedna obok drugiej. Ciekły nieustannie. Każda żłobiła swoją drogą w dół. Czasami nakładały się na siebie, skręcały, kluczyły, wybierały zapętlone szlaki, przetarte wcześniej przez inne krople. Szyba zdawała się, pełna nierówności, nienaturalnych wybrzuszeń i zagłębień fałszujących właściwą optykę. Powiew wpadający przez otwarte na oścież okno pachniał świeżością i łaskotał przyjemnym chłodem.
Wieczorem, gdy skręcił z drogi do pensjonatu słońce paliło. Było parno a powietrze zdawało się, że można kroić nożem. Zapytał w recepcji o wolny pokój, a po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi ruszył przez wystrzyżony trawnik do jeziora. Schodząc na moment stanął przy starej wiśni. Zerwał kilka dojrzałych, nagrzanych słońcem owoców. Smak soku przyniósł chwilowe uczucie orzeźwienia. Wiśnie by cierpkie i kwaskowate. Wypluł pestki oblepione resztkami miąższu. Momentalnie zginęły między źdźbłami trawy. Doszedł do drewnianego pomostu. Kilkoro gości pluskał się w wodzie. Ruszył po ryflowanych, grubych deskach. Woda w jeziorze była czysta i nawet całodzienne kąpiele nie zmąciły jej na tyle, żeby nie widział dna. Piasek nosił ślady bosych stóp. Z góry wyglądały jakby odlane przez szalonego rzeźbiarza. Dziesiątki pięt nachodziło na setki palców, skierowanych w różnych kierunkach. Pomiędzy odbiciami ludzkich nóg wyrastały zielono-brązowe łodygi rdestów. Za pomostem, bliżej trzcin dostrzegł wielkie, leżące na wodzie liście grążeli. Słońce opadało za drugim brzegiem. Tafli jeziora nie mąciła żadna falka, gdzieniegdzie tylko spokojną powierzchnię zaburzały oczka spławiających się ryb.
Zacisnął uda. Napór moczu na pęcherz troczę zelżał. Wziął do ręki komórkę i wszedł w folder wiadomości. W roboczych odnalazł smsa, którego pisał przed zaśnięciem.
Odbierz samochód. Jest w pensjonacie NAD JEZIOREM. Sprawy są załatwione. Kredyt nadpłaciłem ile mogłem, Żegnaj. Cześć.
Przeczytał tekst trzy razy. Przed snem pamiętał, że był zadowolony ze stworzonej treści, teraz nie podobało mu się żadne słowo.
– Co ją będzie obchodziło, że nadpłaciłem kredyt, a samochód i tak dostanie – zamruczał. Nie spali ze sobą od roku, a nie rozmawiali od miesiąca. Gwałtowny podmuch wiatru załopotał firanką. Powietrze, które przyniósł było chłodne, wręcz zimne. Zaczął kasować słowa w wiadomości.
Zszedł z pomostu i ruszył po skarpie. Znowu zatrzymał się przy wiśni. Wyciągając ręce do rozgrzanych słońcem owoców poczuł na udzie delikatne muśnięcie. Spojrzał w dół. Pod nogami stał mały kociak. z zadartym łebkiem, strzygł ciekawie wąsami i miauczał bezgłośnie. Nachylił się i zaczął delikatnie pieścić go za sterczącymi, miękkimi uszami. Miał słabość do kotów. Uwielbiał te zwierzęta. Już jako dziecko potrafił godzinami obserwować koty sąsiada przez szybę kuchennego, uszczelnianego watą okna. Trzy wyrośnięte samce, całe dnie spędzały przeważnie wylegując się na daszku gospodarczego budynku, śpiąc w najdziwniejszych pozach, często na pozór sprzecznych z prawami fizyki. A krótkie przerwy w drzemkach wypełniały walkami, lub zabawami w formie walk, polegających na miksie intensywnych przewrotów, podskoków, bokserskich popisów i ekwilibrystycznych gonitw po wąskich elementach prymitywnej elewacji. Po erupcjach aktywności, znów na długie godziny zapadały w słodką drzemkę.
– Nie wiem, które w dziewięciu żyć właśnie rozpoczynasz, ale uważaj na siebie – szeptał do prężącego się pod pieszczącą ręką kociaka.
Zwierzak po kilku minutach głaskania stwierdził, że czas ruszać. Miauknął cicho i ruszył dziarsko przez trawnik w stronę najbliższych krzaków. Patrzył za nim, aż zniknął na dobre w gęstym listowiu. Wrócił do budynku. Wziął z samochodu torbę i ruszył schodami na drugie piętro do pokoju. W korytarzu panował przyjemny chłód. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Standard nie był powalający i adekwatny do ceny. Centralną część zajmowało wielkie, dwuosobowe łóżko. Rzucił na nie torbę i zszedł do restauracji. Miał ochotę wypić piwo, a po za tym doskwierał mu głód.
Schabowy był porażką, suchy i twardy stanowił nie lada wyzwanie dla zębów, piwo zaś smakowało wybornie. Zimne, opatrzone grubą warstwą piany, po każdym łyku pieściło podniebienie zimną goryczkową nutą. Wypił dwa kufle zabijając w pierwszej kolejności smak parszywego mięsa, a w drugiej, jego nieprzyjemne wspomnienie. Zaczęło się ściemniać. Z plaży przy pomoście wrócili wszyscy wczasowicze. Restauracja pracowała pełną parą, produkując posiłki dla głodnych gości. Patrzył. W milczeniu. Półprzymkniętymi zamyśleniem oczyma wodził za krążącymi po knajpie ludźmi. Wieczór nie dawał wytchnienia. Upał niewiele zelżał. Poprosił kelnerkę o trzecie piwo. Nie smakowało mu już. Pił trochę na siłę, słuchając o nadciągającej burzy. Informacje pochodziły z rozmowy, którą prowadziła starsza para, siedząca przy sąsiednim stoliku.
Samochód jest w pensjonacie NAD JEZIOREM. Cześć.
Czytał raz za razem tekst wyświetlony na ekranie komórki. Sięgnął po szklankę stojącą na szafce. Nalał sporą miarkę whisky, tak na dwa palce. Przechylił. Charakterystyczny smak jęczmiennego bimbry na wędzonym torfie został na języku. Wzdrygnął się. Alkohol spływał do żołądka po drodze grzejąc przyjemnie.
– No nie – burknął do siebie. Deszcz ustawał. Pędzące nad hotelem chmury już nie były takie czarne. Zaczynały wkraczać w odcienie szarości. Momentami nawet się przejaśniało. Letnia burza wyrzygała prawie cały deszcz na rozpaloną upałem ziemię i odchodziła w zapomnienie. Po szybie wędrowały już tylko pojedyncze krople. Spływały oddzielonymi od siebie korytarzami. Nie krzyżowały dróg. Okno fragmentami przeschło, a tafla szkła miejscami stawała się znów nieskazitelnie gładka i przeźroczysta.
Zmęczył trzecie piwo. Czół ciężar na żołądku. Poczekał na kelnerkę. Zapłacił rachunek i wyszedł z klimatyzowanej sali na podwórko. Gorące powietrze uderzyło go niczym cios pięścią. Lekko zachwiał się na nogach. Pierwsze czarne chmury zaczynały przesłaniać mrugające wesoło gwiazdy. Z oddali dochodziły pomruki nadciągającej burzy. Wszedł po schodach na piętro i otworzył drzwi pokoju. Klimatyzacja nie działała lub po prostu nie wyrabiała w tym upale. Usiadł przy stole i otworzył torbę. Wyłożył całą zawartość i poukładał starannie na białym obrusie. Nalał whisky do szklanki i upił mały łyk. Była przeraźliwie ciepła, buzowała aromatem dębu i zostawiała cierpki smak na języku. Skrzywił się jakby zagryzł zęby na połówce cytryny.
Spojrzał na rzeczy. Obok siebie starannie poskładane leżały: dwie pary skarpetek, para slipów, ulubiony T-shirt z nadrukiem okładki Nevermind Nirwany, jedna koszula z krótkim rękawem i jedna z długim, para spodni i zapakowane w foliowej reklamówce pantofle oraz plastikowe klapki. Z boku ułożył tubkę pasty do zębów, szczoteczkę, paszport, dowód osobisty, kartę płatniczą i związaną zieloną gumką strunówkę wypchaną lekami. Dopił alkohol. Zgasił światło i położył się na łóżku. Mrok panujący w pokoju rozświetlały strzelające w oddali błyskawice, przypominające flesze lampy błyskowej, a ciche pomruki grzmotów słyszane przez otwarte na oścież okno łagodnie kołysały do snu…
Zaczął znowu klikać po klawiaturze komórki.
– Nie, nie nieee!!! – mówił do siebie, wyraźnie niezadowolony z wystukiwanego tekstu. Wreszcie, po kilku próbach palce zamarły. Spojrzał na tekst smsa. Oglądał wiadomość pod różnymi kątami, jakby była wypisana na kartce papieru.
– Tak. Dobrze! – mruczał z satysfakcją niczym drapany za uszami kot – Po tych kilkunastu latach…. Tak trzeba. Super!! – rzucił głośno i wyraźnie. W szybę uderzyły pierwsze promienie letniego słońca.
– Musze się jeszcze odlać – dodał. Kliknął zieloną strzałkę. Wysłał sms i wstał z łóżka. Na białej pościeli została włączona komórka. Na środku ekranu świecił się tekst wysłanej wiadomości.
Spierdalam. Cześć
Skrwawiony miłością
Z księżycowego bochna okruchy spadają mi pod nogi. To one znaczą drogę.
Wściekłość.
Wolno, ostrożnie stawiając stopy przechodzę między rabatami kwiatów. Tworzą bezkształtną plątaninę zapachów. To nimi, jak farbami na szarym płótnie wyobraźni w głowie maluję poszczególne kolory. I po chwili już wiem, że liliowo bordowe dalie skryte pod płaszczem mroku, miękkimi płatkami ocierają się o moją skórę.
Determinacja.
Płaskie podeszwy sportowych butów przy każdym kroku grzęzną w miękkiej, pulchnej ziemi, która konsystencją przypomina masę na sernik, ucieraną przez mamę w wielkiej glinianej misie w dawnych, prawie już zapomnianych czasach. Nie wiem, skąd mam takie skojarzenie. Prawie nie pamiętam dzieciństwa. Tylko skrawki wspomnień, skrawki snów, będących może kiedyś obrazami jawy.
Pożądanie.
Staję przed czarną bryłą domu. Cholernie chce mi się palić. Komar jednostajnie brzęcząc kręci piruety wokół prawego ucha. Wielka kropla potu żłobiąc kanion w równinie skóry czoła stacza się w mrok. Nie słyszę jak wściekle uderza w ziemię, rozpadając się przy tym na miliony cząstek. Upadając, zapewne tworzy w miękkiej, pulchnej glebie mikrokrater, wypełniony błotnistą, słoną breją.
Wściekłość, determinacja, pożądanie wiodą mnie do Ciebie. Są mymi latarniami.
Głaszczę dębową balustradę. Jest gładka i chłodna. Dotykam ją opuszkami palców, niczym skórę nagiej kobiety. Chmura zakrywa księżyc. Zaciskam dłoń. Stoję w całkowitych ciemnościach wbijając paznokcie w kawałek gładkiego drewna.
Wyobraźnia zżera mi mózg. Wyobraźnia zżera mi myśli. Wyobraźnia zżera mi Ciebie.
W oddali zaczyna szczekać pies. Noc transportuje wszystkie dźwięki ale zniekształca odległość. W całkowitym mroku czuję bliskość jego zaślinionego pyska, słyszę wściekłe kłapanie jego ostrych zębów, a w nos uderza smród z jego mordy. Mrok zniekształca odległość. Prawa łydka zaczyna drżeć. Dreszcze podnoszą na nagich przedramionach mikroskopijne włoski. Stają na baczność. Do raportu melduje się strach.
Idę, chociaż na mnie nie czekasz. Idę, chociaż teraz na mnie nie czekasz.
Księżyc wychyla za chmury kawałek jasnego łba. Zapada cisza. Nie słychać już jazgotu psa. Ale cisza jest pozorna. Do mych uszu dociera jednostajne, ciche rzępolenie świerszcza. Gra na kwiatowej rabacie, którą niedawno minąłem. Z sekundy na sekundę jest coraz głośniejszy. Stawiając stopy niczym baletnica wolno wchodzę na taras.
Dotyk może pieścić, ale dotyk może też sprawić ból. Nie zapytam Ciebie co wybierasz. Myślę, że oboje znamy odpowiedź.
Od balkonowych drzwi dzieli mnie sześć kroków. Miękkie podeszwy kleją się do ryflowanych desek. Nie wydaję żadnego hałasu. Świerszcz napierdala, jakby całą swoją muzyką chciał zawładnąć nocą, podporządkować jej mroczną egzystencję jednej melodii, zahipnotyzować jednostajnym rytmem, i ostatecznie ją zniewolić. Raz, dwa, trzy … liczę w myślach każdy krok … słowa warczą …. cztery, pięć… brzmią, jak rytm bębna … sześć. Stoję przed uchylonymi drzwiami.
Pocałunek drżącymi z podniecenia wargami smakuje obłędnie. Masz słoną skórę, gładką jak aksamit. Pachniesz eterycznym wspomnieniem kwiatowych perfum. Pachniesz eterycznym wspomnieniem umarłej miłości.
Wskazującym palcem lekko naciskam na drewniany rant. Wrota uchylają się nie wydając nawet jednego dźwięku. Płynnie, lekko ślizgają się po perfekcyjnie naoliwionych zawiasach. Prawą dłoń przesuwam po miękkiej, grubej materii ciężkiej, atłasowej zasłony. Palce brną po supłowatych zgrubieniach szukając jej końca. Szukając wejścia.
Krew wdziera się w tętnice gnana skurczami serca. Przypominają uderzenia młota i raz za razem tłoczą mi do głowy wypełniony tlenem koktajl hormonów zaprawionych endorfinami. Czuję suchość w ustach. Balansując językiem po krzywiznach szyi, gorącym z podniecenia oddechem przypalam Ci skórę.
Pokój wypełnia Twój zapach. Mieszanka Poiona Diora, oliwkowego mydła i ziołowego szamponu. Napełniam raz za razem płuca, wciągając zachłannie powietrze przez nos. Z każdym oddechem odchylam do tyłu głowę, słysząc jak napięte do granic możliwości kręgi trą o siebie, wywołując dziwne trzaski w mojej głowie. Mam wzwód tak silny, że aż czuję ból w kroczu. Fosforyzujące wskazówki zegarka, stojącego na nocnej szafce rozświetlają Ci głowę. Oddychasz miarowo przez usta zakryte kołdrą długich, blond włosów.
Sprowadzam usta przez wnękę obojczyka pod Twoją pachę. Krótkie, ostre włoski drapią mi wargi. Ślina zmywa resztki perfum. Intensywny zapach potu miesza się z gorzką nutą zwietrzałego alkoholu i mdłą pozostałością kwiatowego aromatu.
Siadam na krześle. Próbuje uspokoić oddech. Między palcami przesuwam niezapalonego papierosa. Trzask suchego tytoniu odbiera nocy ciszę, ale mnie uspokaja. Przymykam na chwilę oczy i wtapiam się we własny oddech. Wtapiam się w bicie serca. Staję się własną fizjologią. Wchodzę do środka, chociaż jestem na zewnątrz. Płynę tętnicami wraz z krwią, chociaż tkwię w Twoim pokoju. Na kolanach mam małą poduszkę. Łokcie grzęzną w miękkiej, przyjemnej w dotyku bawełnianej satynie.
Schodzę niżej. Czuję, jak się prężysz. Jak napinasz mięśnie. Jak ścięgna pracują pod naprężoną skórą. Zęby naprowadzam na twardy, sterczący sutek. Zaciskam go balansując na krawędzi ugryzienia, balansując na krawędzi przyjemności i bólu.
Coś dotyka nogi. Sprowadzam rękę w ciemność. Dłoń napotyka głowę Twojego kota. To Aksel, wielki rudy samiec rasy Norweski leśny. Czuję jak ociera się o moje palce. Pieszczę go pod brodą. Ma jedwabiste, przecudnie miękkie futro. Chyba pamięta mój dotyk, bo mruczy wyraźnie z zadowolenia. Nigdy nie potrafiłaś zrozumieć, dlaczego zawsze spał po drugiej stronie łóżka, przy mojej głowie.
Ześlizguję się językiem wzdłuż mostka. Na chwilę przystaję nad czeluścią pępka. Dysząc przez ściśnięte gardło ruszam dalej w dół…
Niebo zapala pierwsza lampa przedświtu. Świerszcz nagle milknie. Szary półmrok początkowo jest gęsty od wspomnień nocy… i cichy. Przeraźliwie cichy. Lecz z każdą chwilą rozcieńcza go światło, a wyrwane ze snu miasto powoli wypełnia dźwiękami. Słyszę przejeżdżający samochód, walący oponami po brukowej kostce. Słyszę krzyki śmieciarzy targających ciężkie kubły. Słyszę odległy sygnał syreny ratowniczego wozu. Kot zaczyna głośno miauczeć. To on daje sygnał do działania. Podnoszę się z krzesła. Z poduszką w prawej dłoni ruszam w Twoją stronę…
Kolacja z Shackletonem
– Czy mogę już przyjąć zamówienie? – jego sztywny, beznamiętny głos wyrwał mnie z tępego zawieszenia w którym tkwię od dłuższej chwili, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w rozmazane litery, wypełniające obłożoną w sztuczną skórę kartę menu.
Jebany kołek. W tym tanim, firmowym garniturku z wielkimi guzikami wygląda jak kościelny z Czachów – Kołaków przed procesją na Boże Ciało.
Wskazuję głową w twoją stronę. Chyba dla zachęty, żebyś pierwsza zaczęła mówić.
– Poproszę Rigatoni Gorgonzola- zamawiasz bez chwili wahania.
Wyglądasz świetnie. Sięgające do ramion, sfalowane ciemnoblond włosy, masz spięte grubą frotką w kolorze bordowej sukienki. Fryzura doskonale eksponuje twoją piękną twarz o regularnych rysach, w greckim typie urody.
– A co dla pana? – pyta tonem pełnym obojętności i wyjebania na cały ten świat. Stoi z tym małym notesikiem w ręku i patrzy na mnie wodnistymi, całkowicie pozbawianymi błysku oczami. Zapewne marzy tylko o tym, żeby zdjąć tandetny garniak, pójść do domu, otworzyć butelkę zimnego piwa i zalec na kanapie przed TV.
Kurwa, tych jebanych nazw makaronów nawet nie wymówię. Wezmę pizzę. Tylko kurwa którą?
Zaczynam się pocić. Opuszki palców ślizgają się po laminowanych stronach menu. Widzę wilgotne, grube kreski, które zostawiam na kolorowych zdjęciach makaronów i pizz. Przerzucam karty. Patrzysz na mnie z delikatnym uśmieszkiem tańczącym w kącikach umalowanych delikatną szminką ust. Nie zerkam na kelnera, ale podejrzewam, że w wodnistych oczach zauważyłbym pierwsze iskierki wkurwienia. Płynę już cały. Mam wrażenie, że pod pachami krople potu ciekną jedna za drugą.
– Cotto – dukam, dla pewności pokazując zdjęcie palcem.
– A co podać do picia? – kelner pyta i patrzy na ciebie.
No… nie. Niech chuj zapyta od razu o deser. Dlaczego po prostu nie pójdzie i przestanie mnie wkurwiać?
– Lampkę Mauro Chardonay.
Mrużysz uwodzicielsko szare, podkreślone delikatną kreską oczy. Przypominasz ruszającego na polowanie drapieżnika. Kelner notuje i już ma się do mnie zwrócić.
– Whisky Tullamore – uprzedzam jego pytanie.
– Zostawię państwu jedna kartę.
Odwraca się na pięcie i rusza w stronę kuchni. Po maksymalnie dwóch minutach wraca i stawia na stoliku kieliszek wina, szklankę z lodem oraz drugą szklankę z małą miarką bursztynowego alkoholu.
Próbujesz wina i z uznaniem kiwasz głową. Poprawiasz rękawy ciemnobordowej, zdobioną picassowskimi wzorami sukienki. Uśmiechasz się.
Patrzę na stos bryłek lodu i całkowicie z dupy zaczynam opowieść o wyprawie Ernesta Shackletona. Plotę o tym jak statek Endurance ugrzązł w lodowej krze, a potem zmiażdżony zatonął. Gadam o kilometrach przepłyniętych przez marynarzy w małych szalupach przez targane wiatrem i zimnem rozszalałe wody otaczające Antarktydę. Wspominam o marnym losie towarzyszących im psów i o traumie ich samych. Ze łzami w oczach plotę o egzekucji jedynego kota, będącego bardziej maskotką wyprawy, niż klasycznym myszołapem. Zawieszam na chwilę dramatycznie głos…, po czym, niczym magik królika z kapelusza, wyciągam historię o cudownym uratowaniu rozbitków.
Słuchasz mego bełkotu. Milczysz. Masz świetnie podkreślone, dyskretnym makijażem kości policzkowe. W twoich szarych oczach znajduję więcej znaków zapytania niż ciekawości…
Nie wiem kurwa, skąd to biorę. Na każdej randce pierdolę jakieś smutki pierdutki. Shackleton kurwa!!! Dobrze, że nie plotę o zwyczajach godowych Makaka japońskiego albo konstrukcji i zasadach działania wału korbowego Fiata 126P. To by ją na pewno zainteresowało…
Nic nie mówimy. Starsza para siedząca przy sąsiednim stoliku zbiera się do wyjścia. Dziecko ze szklanką soku w ręku przebiega przez środek sali. Pulchna matka, zapychając usta wielkim kawałkiem pizzy kompletnie nie zwraca na nie uwagi. Dopiero potknięcie brzdąca połączone ze spektakularnym lądowaniem na łokciach i nosie, wzbogacone do tego w głośny trzask rozbijanego szkła odrywa ją od konsumpcji. Restaurację wypełnia płacz gówniarza.
Uśmiechasz się obserwując całą sytuację. Twoje wargi lekko drżą, odsłaniając ładne, białe zęby. Sztywny kelner ze ścierką w ręku idzie sprzątać rozlany sok. Musi być wściekły. Pochylając się nad lepką plamą mieli pewnie w ustach przekleństwa całego świata.
W głowie momentalnie rusza lawina obrazów. Jestem konferansjerem, a ty jedynym widzem. To dla ciebie gramy spektakl. Drę się z zapowiedzią.
TEATR ZAKRZYWIEŃ UMYSŁU
PREZENTUJE!!!
Sztukę z pogranicza dnia jasnego w absurdzie unurzanego, pod tytułem:
KOLACJA Z SHACKLETONEM
AKT I
KOT Z ENDURANCE (stoi na środku sceny prężąc ogon i strzygąc wąsami patrzy w dal)
Ale zimno i biało, i smutno.
MARYNARZE (chórem)
Zimno, biało, smutno
SHACKLETON (charyzmatycznie wyciągając prawą dłoń)
Zimno, biało, smutno. Kurwa!!!
KOT Z ENDURANCE (tryumfalnie)
Zimno, biało, smutno, ale…na Boga, makaron i pizzę podano!!!
Kelner stawia na stole jedzenie. Poprawia koszyczki ze sztućcami i zabiera puste szkło po drinkach. Mam nadzieję, że przed chwyceniem naszych talerzy umył dokładnie ręce. Nie chcę w pizzy odnaleźć włosów z brudnej ścierki do podłogi. Wygląd jego dłoni z niestarannie przyciętymi paznokciami, gotowy jest jednak wywołać w mojej głowie kolejną lawinę myśli.
– Zajebista pasta – mówisz wkładając sporą porcję makaronu w usta.
– Chc..esz sprób..ować? – pytasz z pełną buzią. Brzmisz dziwnie. Lawina z brudną ścierką balansuje niczym wahadło nad granią mego umysłu. Lewa, prawa, lewa, prawa.. kołyszą się synapsy. W którą stronę to pójdzie? Nie wiem.
– To soo.. chcess…? – powtarzasz pytanie. Lawina z brudną ścierką przymarza na stałe do skały. Z drugiej góry zaczynają jednak spadać pierwsze śniegowe kulki nowych skojarzeń. Przypominam sobie scenę z lotniska, z kultowego filmu Miś.
– Mówisz jakbyś wzywała pasażera Palucha – mówię, powstrzymując śmiech.
Patrzysz mrużąc oczy. Raz za razem trzepiesz powietrze, pogrubionymi czarnym tuszem, skrzydłami szorstkich rzęs. Masz wypełnioną makaronem buzię ale nie gryziesz. Jakbyś zawisła w czasie. I tylko ruchy powiek sprawiają, że mam pewność twojego istnienia, że nie jesteś wirtualną projekcją odbitą na niewidzialnym ekranie, rozstawionym po drugiej stronie stołu.
Śnieżnych kulek jest coraz więcej. Skaczą niczym pingpongowe piłeczki. Zaczynam cicho rechotać. Uderzasz rzęsami w powietrzu raz za razem i nagle udziela ci się mój dobry nastrój. Walczysz, jednak próbując powstrzymać śmiech. Usiłujesz jak najszybciej przełknąć jedzenie. Sytuacja jest mega zabawna. Nic nie tracisz z uroku. Po chwili rechoczemy jak zielone żaby na wiosnę.
Chichocząc nakręcasz na widelec niedużą porcję. Wyciągasz sztuciec w moją stronę. Chwytam pokarm trochę drapieżnie i zachłannie niczym karmione przez matkę pisklę. Zagryzam zęby i czuję pikantny ser gorgonzola, rukolę i śmietanowy sos podkręcony czosnkiem i gałka muszkatołową.
– Zajebiste – mruczę i znów zaczynam się śmiać, tym razem ja mam pełne usta. Wtórujesz mi bez żadnych ograniczeń. Wyglądasz cudownie. Nabrałaś rumieńców, a gęste, uwięzione w bordowej frotce włosy zaczynają z każdym chichotem wyrwać się coraz bardziej na wolność.
– Wypijemy coś jeszcze?
– Oczywiście – odpowiadasz napychając usta kolejną porcją makaronu. Macham na kelnera. Kiedy podchodzi, nie drażni mnie jego tandetny garnitur, ani pozbawione życia wodniste oczy. Zamawiam lampkę wina i whisky, i patrzę załzawionymi z wesołości oczyma jak jesz.
Znów jestem konferansjerem. Tym razem nie krzyczę, ba nie mówię nic. Uśmiechnięty tylko raz za razem kłaniam się w pół.
AKT II
MARYNARZE Z SHACKLETONEM (tańczą, pląsając w kółku)
KOT Z ENDURANCE (roześmiany)
Miau
KURTYNA