Mark Ford: Jak ci się podobało w Chicago?
Charles Simic: Chicago było takim stolikowym wydaniem Manifestu Komunistycznego, z błyszczącym dodatkiem zdjęć wspaniałych rezydencji nad jeziorem i śródmiejskich slumsów. Po jednej stronie miasta była bogata ulica Michigan Avenue z eleganckimi hotelami i luksusowymi sklepami, a kilka przecznic dalej reszta miasta spowita dymem, gdzie robotnicy z twarzami pokrytymi brudem czekali na autobusy. Można powiedzieć, że to raj dla imigrantów. Pracę mieli wszyscy. W niewielkiej odległości od pięknych plaż, gdzie piękne młode pary siedziały, czytając Camusa i Sartre’a, a kilka przecznic dalej przez całą dobę ogromne fabryki żyły zupełnie innym życiem. Miałem za przyjaciół Szwedów, Polaków, Niemców, Włochów, Żydów i Murzynów, którzy na zmianę próbowali mi wytłumaczyć Amerykę. Miasto Chicago, gdzie spędziłem tylko trzy lata, dało mi pierwszą amerykańską tożsamość. Wszystko, co mnie tam spotkało, zrobiło na mnie ogromne wrażenie na całe życie.
Na przykład co ?
Wszystko było dla mnie nowe. Szukanie pracy, codzienne chodzenie do pracy, spotykanie się w pracy z różnymi ludźmi, którzy w większości byli ode mnie starsi, chodzenie z niektórymi z nich co wieczór do barów i słuchanie, jak rozmawiają o swoim życiu.
To tam zacząłeś pisać wiersze?
Raczej nie, na początku moją skrytą ambicją było zostać malarzem.
Jakim byłeś malarzem?
Zacząłem w wieku piętnastu lat jako postimpresjonista. Później naśladowałem Soutine’a, Vlamincka i niemieckich ekspresjonistów. Kiedy przestałem malować w wieku około trzydziestu lat, byłem abstrakcyjnym ekspresjonistą, czasami kopiowałem de Kooninga, czasami naśladującego Gustona. Prawda jest taka, że nie miałem talentu.
Kiedy zacząłeś pisać na poważnie?
Zacząłem pisać w ostatniej klasie liceum w Oak Park High School, ale nie na poważnie – cokolwiek to znaczy. Od czasu do czasu pisałem wiersz, ale bardziej interesowało mnie to, co malowałem.
Po ukończeniu szkoły średniej dostałeś pracę jako pracownik biurowy w Chicago Sun-Times; czy myślałeś o studiowaniu?
Tak, było dużo rozmów. Przyjęto mnie na New York University i University of Chicago, ale nie było mowy, abym mógł studiować. Jeśli chodzi o pieniądze, mój ojciec był całkowicie nieodpowiedzialny. Zarabiał ogromne pieniądze, ale one jego się nie trzymały.
Kiedy wyprowadziłeś się z domu?
Kiedy miałem osiemnaście lat. Znalazłem mieszkanie w pobliżu Lincoln Park w Chicago, w tej samej okolicy co przyjaciel, który pracował w Sun-Times. On kończył studia filozoficzne na chicagowskim uniwersytecie. Był pierwszym poważnym czytelnikiem mojej poezji, idealnym, ponieważ miał zrozumiałą dla każdego rozsądnego człowieka podejrzliwość wobec wyobraźni. Cenił logikę, a nie metaforę. Siedzieliśmy na plaży nad jeziorem Michigan i próbowałem mu wytłumaczyć „Prufrock”, a on mówił: „Jak wieczór może być eteryczny jak pacjent na stole?” Podważał wszystko, co wydawało mi się oczywiste, zmusił mnie do poważnego myślenia o poezji. Okazał się bardzo ważną osobą w moim życiu. Przyjaźnimy się od ponad czterdziestu pięciu lat.
Jakich poetów czytałeś?
Moderniści, europejscy i amerykańscy. Pound, Eliot, Williams, Stevens, Apollinaire, Brecht, Rilke i tak dalej. Powieściopisarz Nelson Algren, którego trochę znałem w Chicago, zobaczył mnie pewnego razu z tomem Roberta Lowella i powiedział: „Simic, nie czytaj tego gówna! Jesteś dzieckiem z innej bajki. Powinieneś przeczytać Carla Sandburga i Vachel Lindsay! Na Środkowym Zachodzie, z jego populistyczną tradycją, istniała podejrzliwość i niechęć wobec elit intelektualnych Wschodniego Wybrzeża. Woleli Robinsona Jeffersa od Roberta Frosta, Edgara Lee Mastersa od Wallace’a Stevensa. Jeśli chodzi o mnie, pierwszym poetą, którego naprawdę lubiłem, był Hart Crane. Przemówił do mnie, ponieważ był niejasny. Jego nieprzeniknione wiersze brzmiały jak wyższa forma poezji. Nie chciałem dociekać, czy za niejasnościami kryło się jakieś znaczenie. Napisałem kilka imitacji Crane’a, często sięgając do słownika wyrazów bliskoznacznych, by znaleźć najmniej znane słowo i frazę, aż napisałem wiersz, którego nikt, nawet ja, nie mogłem zrozumieć. Na szczęście wszystkie zostały zniszczone.
Wiele z twoich wierszy w całej twojej karierze pisarskiej przedstawia życie na marginesie – twoi bohaterowie to często samotnicy, pijacy, włóczędzy, desperaci, uliczni mistycy, długoletni mieszkańcy hotelików. Czy byłoby prawdą stwierdzenie, że najbliżej takiego życia byłeś w latach spędzonych w Nowym Jorku, mając dwadzieścia kilka lat?
Tak. Przyjechałem do Nowego Jorku latem 1958 roku i byłem sam. Pozostawiłem wielu przyjaciół w Chicago, którzy zastanawiali się: Po co chcesz jechać do Nowego Jorku? Ale w Nowym Jorku było więcej rzeczy, które polubiłem — więcej filmów, więcej klubów jazzowych, więcej księgarń. Nocami uczęszczałem na zajęcia uniwersyteckie, a w ciągu dnia pracowałem na różnych stanowiskach. Sprzedawałem koszule w domu towarowym, pracowałem w księgarni, trochę malowałem domy, byłem księgowym, potem kasjerem i jeszcze kilka innych rzeczy. Kiedy nie pracowałem ani nie byłem na zajęciach na uczelni chodziłem do barów i do kina. Nie było czasu na sen, dużo czytałem i wiecznie byłem zakochany. Jeśli dobrze pamiętam to nie byłem ani szczęśliwy, ani też nieszczęśliwy, ani za smutny. Jedną z najważniejszych rzeczy gdy się dorasta, jest to, że nie spotkasz na drodze do szkoły wisielców na latarniach, wtedy gdy dorośniesz zrozumiesz, że twoje życie nie było takie straszne i nie ma na co narzekać.
Czy uczestniczyłeś w życiu literackim?
Tak. Chodziłem na wiele odczytów, spotkań literackich, wieczorów autorskich. W latach pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych odczyty poezji były okazją do spotkań z pięcioma lub sześcioma przyjaciółmi bohatera wieczoru, dwoma lub trzema emerytowanymi nauczycielami i kilkoma innymi, którzy ze względu na swój tajny lub jawnie wrogi sposób byli najprawdopodobniej poetami z aspiracjami. Byłem na spotkaniach: Allena Tate’a, Lowella, Berrymana, Jamesa Wrighta, O’Hary, Creeleya, Levertova i wielu innych. Oczywiście krytycznie oceniałem wszystko, co usłyszałem. Byłem poirytowany, wściekły. W ten sposób poznałem innych niespokojnych poetów. Po odczycie wygadałem coś komuś co o tym myślę, zaczynaliśmy się o to kłócić i kończyliśmy spory przy piwie. Niektórzy z nich byli starsi, wiedzieli więcej ode mnie i starali się mnie oświecić.
Kim byli ci niespokojni poeci, z którymi się spotykałeś? O co się kłóciliście?
Ludzie pasjonujący się poezją, którzy od czasu do czasu publikowali wiersz w którymś z lokalnych pism, po czym znikali. Próbowaliśmy zrozumieć, co dzieje się w poezji, dużo czytaliśmy książek i czasopism literackich.
Czy wtedy wysyłałeś swoje wiersze do czasopism?
Tak. Moje pierwsze wiersze ukazały się w 1959 roku w numerze „Chicago Review”, więc musiały zostać przesłane latem 1958 roku, cztery lata po moim przyjeździe do Stanów Zjednoczonych.
Pisałeś po angielsku?
Zawsze pisałem po angielsku, ponieważ chciałem, aby moi przyjaciele i dziewczyny, w których byłem zakochany, rozumieli moje wiersze.
przełożył Adam Lizakowski
Źródła:
(Tytuł pochodzi od tłumacza tego fragmentu wywiadu przeprowadzonego z Charlesem Simicem przez Marka Forda z „The Paris Review” (ISSUE 173, SPRING 2005)