dog tags

pieczone koniuszki
skóry
na rzeczonym sąsiedzie
łydki okrąglejsze
od osowiałych polików

uśmiech od ściany
do ścinanych traw
jakby to nie były luźne uwagi
a unicestwianie
młodzieży

dopiero co opadły chmury
parno nieklimatycznie
a ty rześkość
na sobie niesiesz

na ławkach
ze śrub podkładek metalowców
brzęczysz blaszką
nieśmiertelników

nikt nie uchyla
stron
na ekranach
nie zasłania zdziwionych oczu

gazy niebojowe
z Merców i inszych atrybutów
ze stajni raperów

Marek i Tomasz
w skórach psów
emanują wiernością

popiskują radośnie
ale świątobliwie
z powodu powrotu Pana


się śpi, się nie myśli

Kłopoty zostały, drobne,
w bohaterskim mieście. Błahostki moje,
warszawskie, odbite rykoszetem od murów.

Zamknięte w czarnych chitynowych pancerzach,
o których nie myślę już z chłopięcym przerażeniem.

Gdańszczanie muszą być przejściowi,
skoro mówimy tym samym językiem.
Rozdrobnieni. Zrzucani
ze wzgórz silnym wiatrem.
Z trudem zbierający rozproszone siły.

Skorupy asfaltu pomiędzy trzema wieżami miast graniczących z wodą.
Podmywani oddolnie. Miewają zawroty głowy. Przez chwilę mam podobnie.

Odpryski za odpryskami spod kół.
Tymczasowość próbuje
przekazać trwalszą myśl.
Akcje, wyrazisto oddane na plakatach miejskich:
poszukiwania kotki,
mniej istotnych psiaków, powstrzymywanie oddrzewiania,
parki pustynnieją, przedszkola, ścieżki rowerowe,
politycznie wrażliwe nowe imiona i nazwiska placów.

Myślę tylko o natężeniu słońca aż do bólu zatok.
Wierszach odbijających od przystani
i w drogę, w drogę.

Podlewaniu skrawka ziemi
i babim lecie. Zdjęciach. Drobnostkach. Odchudzaniu.
Nowych-tworach wierszem.

Odchodzeniu, powolnym,
do-dolnym, wolniej od błyszczących żuków.

O kwiatach. One też wkrótce
wyzioną ducha.


zarządzanie oczekiwaniami

napięte półdupki
złe na coś
i rozglądasz się
za przystojniakiem
do you do a lot of
nordic walking?

pytania płyną jak wody Tamizy
giną słowiańskie wątpliwości
w krochmalu starej rzeki

have you been to Brixton?
przyjedź proszę
spróbuj naszego mięsa
w zapiekance zjadliwej
kukurydziano-pszennej

znam twoje
ortodoksyjne zwyczaje
wąskie usta pod szerokie okulary

spróbuj wytrzymać mamuśko
nie wiesz jeszcze czym są
zapasy z własną niecierpliwością

trochę tolerancji kochanie
chojraki wyjadą na białych skrzydłach Dover
anglijo.gb kraino spokoju
zostaniesz sama dla siebie

znaczki stąd
ubliżają twojej zaściankowości
czekam na twoją nową twarz
trzymam kciuki angielsko
i z dużym umiarem


chałupnicze sposoby na szczęście

nadspodziewanie szybko ostygły
nasze dłonie i twarze
odlane z pościeli i poduszek
atrapy łez przylepione
do chusteczek
pachnie żywicą

unosimy korpusy
lewitujemy w kierunku kubków smakowych kawy
stoliczek nakrył się
pobrzękuje przynętami

magiczna przypadłość obrusu
był białym wężem
a obrodził w trójkąty bermudzkie tostów
odnalazł prostokąt masła
garby dżemu
kałuże miodu
jajka o podwójnych żółtkach

słońce usunęło spaleniznę snu
z czół
bawmy siebie
lekarze i pacjenci bez granic
przecież uzdrawiamy
za bezcen

od tamtego pierwszego jajka
zaczęliśmy życie


przedśniadaniowy flirt słowny

krótkimi gwizdami
wzywają koledzy
jak za dawnych

słyszę też
trzepotanie skrzydeł
dobrze im się powodzi
w wyjątkowo
nielotnych czasach

wsiąkają w tło
w ogólny harmider
z tyłu idą tłumy ich

odpali silnik i odjedzie
rzucą odbezpieczoną puszką na ulicę
nikt nie wybucha

wzywają saperów
do niewypału
obstawiają girlandami okna

ptaki też patrzą
zdaje się browar warszawski
telewizja konspiracyjnie milczy


niewymiarowo I

rano odmrażam powierzchnie palnikiem
bliżej ciebie
kompleksu ud

bliżej zatopionych
w tobie
ramion marynarza
nie…
baretek strażaka z okresu dwóch wież

kultowy
tatuaż
wprost oldschoolowy
na piersi gówniarza
wyglądałby jak kicz

przytakujesz skwapliwie
a twoje uniesione serce
wspomina otwór w ziemi
głębszy niż mogiły
w Pustelniku
jednoczący jednorazowo tylu ludzi
na wieki
przez wieki

podnosisz dłonie i pokazujesz
tańczysz dziko do Pixies
niosąc za duże łzy
w za dużych oczach


coś więcej niż tylko karnawał

Tchniesz świeżością i zbliżasz się jak zwykle
dużymi krokami.
Grudzień traci na znaczeniu i świeżości w porównaniu
do twojej kolorowej garderoby.

Zamknęli szatnie na sambodromie.
Parady, łamanie szyku, historie wojen i potyczek przycichły.
Stopy i dłonie prowadzą ciche negocjacje z kostiumami.

Palce ściskają puste rękawy.
Gdzie jesteś otucho? Ostrzegawcza biel zębów wciąż jest,
ale gdzie ją teraz skierować?

Wyrobione ścieżki do mangrowców zniknęły
i właściwie nie wiadomo gdzie zimują błękitne kraby.

Z tej odległości ślady po nitce,
wymyślne ściegi ratujące
cenne godziny przed wejściem
pierwszego rozbujanego bloku
zeszły do podziemi. Stopy zawisły nad ziemią
nieporadnie jak płetwy.

Dostrzegasz coś w niskim poszyciu, ale to zbyt mało
na powrót do skocznego tańca.

Zeszłoroczny pot zastygł lub wywietrzał doszczętnie.
Zabrakło powodów do śmiechu na samą myśl
o wysiłku i bólu w kościach.
Bogowie opuścili te wesołe strony na rzecz cmentarzy.
Chodzą tam teraz, cisi i skupieni
w ulubionych maskach.

Dopiero tam komary badają krew skromnych tancerzy.
Dopiero tam zauważają łatwowierność ludu.
Zapominają, jak zwykłe Jaśki czy Józki
o mrzonce na temat
antyseptyczności tylu pięknych ciał i pokornych umysłów.

Szczepan Piotrowski – Siedem wierszy
QR kod: Szczepan Piotrowski – Siedem wierszy