Czy był aż prorokiem, czy tylko pomysłowym reżyserem własnego żywota — tego nie wiem, więc proszę nie naciskać i nie dociekać, nie jestem w stanie zdradzić tajemnicy, do której nie posiadam klucza. Owszem, gdy się nad tym głębiej zastanowić, mógł być jednym z Montoneros albo Tupamaros, mógł należeć do Ruchu 19 Kwietnia, Frontu Patriotycznego Manuela Rodrígueza czy Ruchu Lewicy Rewolucyjnej. Niewykluczone, że kolportował ulotki antyrządowe, nawoływał do strajków pracowniczych, wzywał do rewolucji, a nawet, że był partyzantem, autorem spisków i wykonawcą wyroków, uczestniczył w porwaniach, dopuszczał się aktów dywersji i sabotażu, kochał jakąś dziewczynę, tylko jedną bądź wiele, miał bardzo sprecyzowane marzenia, był pięknoduchem, nie pragnął wiecznej sławy, po kryjomu pisał wiersze. Podobno, jak słyszałem bądź też gdzieś przeczytałem czy może udało mi się wydedukować, urodził się jakoś w połowie XX wieku (pod koniec lat pięćdziesiątych lub na początku sześćdziesiątych) w Salamance w północno-zachodniej Hiszpanii; niezależnie od źródła pochodzenia tej wiadomości, nie sposób jednak dociec — w mieście czy prowincji o tej samej nazwie. To by się zresztą zgadzało, gdybyśmy tylko zgodzili się pójść na pewne ustępstwa w sprawie faktów, w końcu jego nazwisko — Sánchez — do dziś jest najczęściej występującym w tym regionie. Mógł też oczywiście, nie należy nadto ograniczać własnej wyobraźni i toczyć zaciętych bojów z rachunkiem prawdopodobieństwa, pochodzić z Cáceres, Toledo, Cádiz czy Grenady, mógł wreszcie być Amerykaninem, Argentyńczykiem, Francuzem, Filipińczykiem, a nawet Finem, Holendrem lub Polakiem, sprytnie ukrywającym swą tożsamość z jednego z rozlicznych powodów (ja w każdym razie dysponuję co najmniej dziesięcioma dobrymi, szesnastoma dość przekonującymi oraz setkami mało prawdopodobnych, jednak nie niemożliwych). Mógł więc być w gruncie rzeczy każdym i w każdym miejscu na kuli ziemskiej się urodzić, pod tym — Sánchez — lub innym nazwiskiem, bardziej od pochodzenia interesowała mnie jego biografia, którą starałem się odtworzyć ze strzępków informacji, którymi natenczas dysponowałem, a które mozolnie przez dłuższy czas gromadziłem. Wiadomo z całą pewnością, o ile można coś wiedzieć z całą pewnością, że zakończył życie w jednym z krajów Ameryki — Północnej, Środkowej lub Południowej, mniejsza o to — gdzie zginął w ostatnich dniach rządów wojskowej junty.

To jednak jest koniec opowieści, przejdźmy zatem do jej początku.

Po raz pierwszy (i ostatni, należałoby dodać) zetknąłem się z twórczością Raula Pedro Sancheza, wtedy jeszcze nie wiedząc, że to twórczość Raula Pedro Sancheza, w roku 2013, gdy w ręce wpadł mi niewielki wysłużony tomik z krótkimi tekstami bardziej lub mniej znanych i najczęściej dotąd nietłumaczonych na polski autorów hiszpańskojęzycznych, w znakomitej mierze iberoamerykańskich (między innymi Horacio Quiroga, Pío Baroja, Julio Ramón Ribeyro, Felisberto Hernández, Juan Rulfo, Augusto Monterroso, Jorge Ibargüengoitia). Dzień kata, bo taki tytuł nosiło rzeczone opowiadanie, jako jedyny nie był podpisany nazwiskiem autora. Zamiast tego zamieszczono następującą informację: Tekst ten, zatytułowany „El día del verdugo”, ukazał się przed ponad trzydziestoma laty w hiszpańskojęzycznym piśmie „La Verdad” bez wzmianki o tożsamości autora. Otrzymaliśmy zgodę na publikację przekładu. Niestety, pomimo podjętych prób nie udało się ustalić nazwiska osoby, która napisała tę historię.

Akcja opowiadania umiejscowiona jest w którymś z krajów Ameryki Północnej, Środkowej lub Południowej, w ostatnich dniach rządów dyktatury wojskowej. To oznacza, iż chodzić może o Salwador[1] (1931–1982), Gwatemalę (1970–1986), Honduras (1972–1982), Nikaraguę 1967–1979), Panamę (1968–1989), Argentynę (1966–1973, 1976–1983), Boliwię (1970–1979, 1980–1982), Brazylię (1964–1985), Chile (1973–1990), Ekwador (1972–1979), Paragwaj (1954–1989), Peru (1968–1980) lub Urugwaj (1973–1985), choć nie sposób wykluczyć i Surinamu (1980–1988). Z drugiej strony wzmianka o niskich temperaturach i porywistym wietrze pozwala skreślić z tej listy Surinam czy Panamę. Osobiście podejrzewam, iż wysokie partie gór, o których pisze autor, mają przywodzić na myśl Patagonię lub El Pital, zostaje zatem Argentyna, Chile, Salwador i Honduras, minus Urugwaj (ze względu na nieimponującą wysokość górskich szczytów), plus Peru (zważywszy na niskie temperatury). Zaznaczam jednak, że nie mogę poręczyć za trafność tej intuicji, nie odwiedziłem żadnego z tych krajów, a dane o klimacie oraz ukształtowaniu terenu, którymi dysponuję, pochodzą z niepewnych źródeł.

Na samym początku opowieści poznajemy siwowłosego, wysokiego rangą pracownika policji politycznej [który] siedział na rachitycznym krześle, […] paląc skręconego naprędce papierosa, choć myślami był już przy następnym, [z]achłannie zaciągał się dymem, który coraz bardziej wypełniał niewietrzone pomieszczenie. [Siwowłosy] celebrował tę drobną przyjemność, jedną z niewielu w jego życiu, jedną z ostatnich, które mu pozostały. Przetarł piekące oczy i mimowolnie przypomniał sobie, jak bardzo jest zmęczony, że nie śpi już od czterdziestu ośmiu godzin, nie je od ponad siedemdziesięciu. Dowiadujemy się ponadto, iż mężczyzna jest śmiertelnie chory: osłabiała go choroba, która niebawem go zabije. Umrze, a świadomość nadchodzącej śmierci szczypała w oczy bardziej niż dym. Warto w tym miejscu odnotować interesujący zabieg literacki, który zostaje wprowadzony, gdy bohater snuje rozważania egzystencjalne (głównie tanatologiczne):

Co go czeka? Dokąd wtedy [po śmierci] pójdzie?

— Prosto do piekła, panie pułkowniku.

Ta sama maniera powraca jeszcze niejednokrotnie, na przykład tutaj:

Pomyślał, że to wszystko przez tę przeklętą chorobę upośledzającą ciało i osłabiającą ducha, ale już niedługo, musi wytrzymać tylko te kilka dni czy tygodni. A co potem?

— …do piekła, panie pułkowniku.

Gdy stojący na chłodzie wyprostowany żołnierz ujrzał jego pytające spojrzenie, powtórzył:

— Powiedziałem, że ten skurwysyn trafi prosto do piekła, tam, gdzie jego miejsce, jego i jemu podobnych […].

W tym momencie głos wszechwiedzącego narratora wyjaśnia, iż nazywany pułkownikiem wcale nie jest pułkownikiem: Siwowłosy, wysoki rangą funkcjonariusz policji politycznej, który oczywiście pułkownikiem nie był, tak nazywali go tylko współpracownicy i podwładni, on sam nie przepadał za tym określeniem, aczkolwiek wiedział, że zasłużył sobie na nie „bohaterską postawą, wynikami oraz oddaniem sprawie”, tak mówili […]. Tak czy inaczej, wysoki rangą funkcjonariusz policji politycznej, wraz z małym człowieczkiem z ulizanymi włosami i sztywnym żołnierzem udają się w stronę baraków, gdzie czeka na nich skazaniec w towarzystwie trzech mundurowych z Apostolskiego Sojuszu Bojowników Chrystusa Króla: Gdy się zatrzymali, ciężko dysząc, przy trzech mundurowych z Apostolskiego Sojuszu Bojowników Chrystusa Króla, prowadzących skazańca, czyli wychudzoną i groteskową parodię istoty żywej, pułkownik pomyślał mimowolnie: „Więc to mogą zrobić z człowiekiem”. Młoda twarz była wykrzywiona w grymasie cierpienia, dolna jej część pokryta skorupą zakrzepłej krwi, a górna opuchnięta, na rękach miał sprawiające wrażenie bardzo ciężkich kajdany, a lewy nadgarstek przyjął dziwny kształt. „Pewnie złamany” — pomyślał wysoki rangą funkcjonariusz policji politycznej, po czym wprawnym okiem ocenił wiek chłopaka na mniej niż dwadzieścia lat. Widział już takich, widział ich wielu. Mężczyzna proponuje przejście do miejsca osłoniętego od wiatru (więzień miał problemy z chodzeniem, powłóczył nogami, które w najmniej spodziewanych momentach jakby pękały w kolanach), po czym rozkazuje małemu człowieczkowi z ulizanymi włosami, sztywnemu żołnierzowi oraz trzem mundurowym z Apostolskiego Sojuszu Bojowników Chrystusa Króla, by zostawili ich samych, ponieważ chce sporządzić protokół. Oni zaś nie ośmielają się protestować, chociaż nie była to standardowa procedura. Siwowłosy zadaje pytanie skazańcowi, na które ten niechętnie odpowiada. Mężczyzna uderza go w twarz, tłumacząc, że ma się do niego zwracać per proszę pana. Dalsze partie tekstu składają się już niemal wyłącznie z dialogu między tymi dwoma, od czasu do czasu tylko opatrzonego dodatkowym komentarzem. Przyjrzyjmy się fragmentom:

— Wiesz co cię czeka, sukinsynu?

— Wiem, zabije mnie pan, przecież po to pana przysłali i dlatego jest pan wściekły, bo musi pan to zrobić, chociaż wie pan, że jestem niewinny.

[…]

Co się ze mną stanie? — przemknęło przez głowę mężczyzny nazywanego pułkownikiem.

— Trafi pan do piekła.

— Co powiedziałeś?

— Zapytał pan, co się z nim stanie, więc odpowiedziałem… proszę pana.

— A ty? Co z tobą?

— Do tego samego miejsca, może zaprojektowali je tylko dla nas dwóch. A być może to tutaj jest piekło, jedyne piekło, jakie istnieje. Obaj tam, to znaczy tu, zdechniemy, ja — bo dałem się złapać, pan — bo zabił pan więcej ludzi niż ja. Przecież pamięta pan każdą z tych twarzy, również tę młodą dziewczynę, którą zastrzelił pan zaraz po tym, jak się kochaliście, ona też dostała wyrok, sami skazani aktorzy w teatrze wojny.

[…]

— Zabiłem jeszcze wielu innych. Rzeczywiście pamiętam każdą twarz, zwłaszcza oczy. Na początku kazałem im stać i patrzyć, musiałem walczyć z własnym strachem, ukarać też siebie, w akcie restytucji.

— Czego?

— Ofiary przebłagalnej. Najdziwniejsze jest to, że w tych oczach widziałem nie tyle strach, co raczej ból, rezygnację, zawsze nienawiść, oni naprawdę pragnęli śmierci i chcieli mnie ukarać za to, co im robiłem. Później już nie potrafiłem patrzyć w ich twarze, kazałem się obracać, bałem się, że pewnego dnia ujrzę przebaczenie i litość. Oczywiście, że i tak bym zastrzelił, niezależnie od przebaczenia i litości, są nieistotne, podobnie jak prośby i skomlenie.

— Za tamtych może by i panu wybaczono, ale ja jestem niewinny.

— Dość.

[…]

Siwowłosy wyprowadził więźnia w szarugę, w stronę lasu, kolana znów pękały w najmniej oczekiwanych momentach. Po pięciu minutach marszu zatrzymali się.

— To dobre miejsce, dobre jak każde inne. Odwróć się.

— Czego się pan boi? Wiem, że skłamał pan, mówiąc, że każe się im odwracać, nadal patrzy im pan w oczy, szukając zrozumienia, wybaczenia i litości, ale proszę się nie obawiać, w moich pan tego nie dostrzeże.

— Niczego się nie boję, stań przodem.

Więzień posłusznie stanął naprzeciwko wysokiego funkcjonariusza policji politycznej, ledwie dostrzegając spod opuchniętych powiek twarz oprawcy oraz pistolet wycelowany w swoje czoło.

Gdy wszystko jest już przygotowane pod ostatni akt, skazany słyszy odgłos odbezpieczanej broni i słowa, które nawiązują do poprzednio zacytowanego fragmentu wymiany zdań:

Usłyszał odgłos odbezpieczanej broni i słowa:

— Rzeczywiście, ani współczucia, ani przebaczenia.

— Mówiłem przecież, że jes…

Huk wystrzału odbił się echem wśród drzew.

— Prosto do piekła, zaraz za tobą.

Pułkownik znów nacisnął spust, lecz tym razem celował we własną skroń.

Tak kończy się to opowiadanie i zapewne nie zwróciłbym na nie większej uwagi (przekład jest nie najgorszy, jednak sam tekst niczym się nie wyróżnia ani językowo, ani fabularnie, brak mu rytmu i kadencji, akcja postępuje linearnie, próżno szukać interesujących zabiegów narracyjnych czy stylistycznych, całość jest, można by powiedzieć, mało zachwycająca), gdyby nie pewien interesujący fakt. Otóż gdy siwowłosy zadaje pytanie skazańcowi, na które ten niechętnie odpowiada (o czym wspomniałem mimochodem, nie zdradzając jednak jego treści), to pytanie brzmi: Nazwisko?, odpowiedź zaś — Raúl Pedro Sánchez. Niby błahostka, a jednak to ona w znacznej mierze sprawiła, iż postanowiłem zająć się sprawą autora El día del verdugo. Traf chciał, że znajoma hispanistka kilka miesięcy później, to jest po mojej lekturze Dnia kata oraz pozostałych tekstów ze zbioru, wspomniała o opowiadaniu pod tym tytułem (El día del verdugo, nie słyszała o polskim przekładzie), które rzeczywiście zostało opublikowane przez pismo La Verdad jakieś trzydzieści lat temu. Nie podała mi imienia ani nazwiska autora, lecz wspomniała, że był to tragiczny zbieg okoliczności, ponieważ udało mu się opisać własną śmierć, o czym miał poinformować ją znany, przynajmniej w pewnych kręgach, literaturoznawca z Universidad de Granada (profesor, co istotne, nie jest Hiszpanem, do pracy na uniwersytecie przyjechał kilka lat temu z kraju swego urodzenia). Ona sama przygotowywała akurat monografię o szerokiej kategorii pisarzy hiszpańskojęzycznych, u których nie sposób oddzielić literatury od autobiografii, a fikcji od rzeczywistych doświadczeń. Interesował ją głównie Roberto Bolaño, zwłaszcza jego opowiadania, w których nie wiadomo, co zrodziło się w umyśle pisarza, a co stanowiło zapis jego przeżyć. Dopuszczała więc, jak każdy badacz słowa pisanego, konieczność stylizacji, zawsze w prozie obecną, lecz chciała dociec, na ile na przykład pobyt w więzieniu w 1973 i znajomość z innymi literatami były kwestią tej obróbki umysłowej, a na ile po prostu zmyślone. O moim bohaterze usłyszała przypadkowo, w ramach anegdoty, chciała nawet, jak mi powiedziała, bliżej poznać jego losy, ale chyba zabrakło jej cierpliwości i czasu, by zajmować się jeszcze jednym zapomnianym człowiekiem.

Podejrzewając, iż znajoma hispanistka zapewne nie podejmie poszukiwań, poprosiłem ją o kontakt do wspomnianego uczonego i sam napisałem do niego z prośbą o przybliżenie historii autora El día del verdugo. Otrzymałem w miarę wyczerpującą odpowiedź, w tych okolicznościach nie mogłem liczyć na więcej, wraz z załączonym skanem zdjęcia przedstawiającego trzech młodych mężczyzn. Opis głosił, że najwyższy i chyba najstarszy z nich, znajdujący się po lewej stronie fotografii, to ksiądz katolicki w cywilu, jeden z wczesnych przedstawicieli teologii wyzwolenia, obecnie na wygnaniu wśród sandinistów. Stojący pośrodku przystojny chłopak, na oko około dwudziestoletni, to Raúl Pedro Sánchez, postać mnie interesująca. Kim jest trzeci osobnik — nie wiadomo. Cała trójka zawadiacko patrzy w obiektyw i uśmiecha się, niezidentyfikowany mężczyzna trzyma karabinek AKM, przez pierś ma przewieszony pusty pas na naboje. Wpatrując się w nie do końca wyraźny skan fotografii, pomyślałem, że mimo iż powierzchownie każdy z tej trójki bardzo różnił się od pozostałych dwóch, tak że mijając ich na ulicy, byłbym w stanie bez problemu rozpoznać każdego z osobna, to łączyło ich spojrzenie, te same oczy pełne zacietrzewienia i przekonania o własnej racji oraz doniosłości sprawy, o którą walczyli, oczy ludzi, którzy sporo widzieli i wiele przeszli, oblicza, na których doświadczenie wyryło niełatwy byt, codzienną walkę o swoje marzenia, czułem, że w ich wzroku tkwi klucz do rozwiązania zagadki, a ja muszę tylko wykazać się pewną dozą pomysłowości, by odkryć, co to takiego, gdzie tego szukać w zewnętrznym świecie, i wreszcie, dokąd mnie ta wiedza zaprowadzi oraz, ostatecznie, czy jestem gotów podjąć wyzwanie i zaakceptować konsekwencje, które niewątpliwie wcześniej czy później się pojawią. Mężczyźni w każdym razie wyglądali, jakby oswoili się z myślą o śmierci, przyjęli fakt przegranej i z dużym spokojem oczekiwali końca, tego, co los dla nich przygotował.

Literaturoznawca wyjaśnił, iż sam przypadkowo trafił na wspomnienie o Raulu Pedro Sanchezie, gdy po obaleniu faszystów w jego kraju (używał słowa faszysta w sposób dość swobodny, jak większość intelektualistów z krajów hiszpańskojęzycznych) i przejęciu władzy przez republikanów, trafił do komisji badającej zbrodnie upadłego reżimu. Uczestniczył w przesłuchaniach żołnierzy, z których jeden opowiadał o ofiarach dni ostatnich, w tym o Sanchezie właśnie, zapamiętał nazwisko z dokumentów, nie wiadomo, niestety, czy prawdziwe, wiadomo, że pospolite (może dlatego je zapamiętał). Wspomniał, że chłopak był młody, na pewno nie miał trzydziestu lat, raczej około dwudziestu, choć był bardzo, jak to ujął, zmasakrowany, co go wyraźnie postarzało, a wyrok, nie mógł sobie przypomnieć, za co go skazano, choć podejrzewał, że za zabójstwo, wykonał siwowłosy, wysoko postawiony pracownik policji politycznej, nazywany przez podwładnych pułkownikiem. Żołdak dobrze zapamiętał tamten dzień, ponieważ pułkownik, po wykonaniu egzekucji, popełnił samobójstwo, co spowodowało wiele komplikacji, zwłaszcza że nie dopełniono procedur i dowództwo było wściekłe na biernych, a do tego nie dość przemyślnych i skrupulatnych uczestników tych wydarzeń.

Oczywiście, na co zwrócił uwagę mój korespondent z Grenady, skazaniec i autor opowiadania mogłyby teoretycznie być dwiema różnymi osobami, nietożsame, więc nieidentyczne, nie postulowałbym przecież istnienia kogoś, dla kogo nie jest spełniona zasada identyczności[2]. Ten drugi mógł być świadkiem śmierci pierwszego bądź o niej usłyszeć czy zwyczajnie sobie wymyślić coś, co zrządzeniem losu naprawdę się wydarzyło. Kłam tej hipotezie zadają jednak dwa fakty. Po pierwsze, jak wywnioskowałem z analizy dokumentów, tekst na pewno ukazał się przed wykonaniem wyroku. Po wtóre, profesor spotkał kobietę, wtedy ponad czterdziestoletnią, która twierdziła, że Raúl Pedro Sánchez, a przynajmniej ktoś przedstawiający się w ten sposób, dwadzieścia lat wcześniej, w okresie, w którym umiejscowiona jest akcja opowiadania, był jej kochankiem. Była świadoma jego prób literackich, w tym krótkiej formy, którą opublikował, oraz jego śmierci z rąk policji politycznej, o której opowiedział jej, ze szczegółami, jeden z obecnych przy egzekucji żołnierzy, jej późniejszy kochanek.

Miała, jak wspomniałem, ponad czterdzieści lat, kiedy spotkała się z profesorem, gdy ten, zaintrygowany opowieścią żołnierza, począł poszukiwać informacji o kimś, kto w dokumentach z przesłuchania figurował jako Raúl Pedro Sánchez (niestety, nie udało mu się ustalić nic rozstrzygającego). Kobieta, nigdy się nie przedstawiła i nie chciała podać nazwiska, odpowiedziała na apel uczonego, który za pośrednictwem gazet prosił o zgłoszenie się wszystkich, którzy mogli znać Raula Pedro Sancheza, zamordowanego przez faszystowski aparat terroru, najprawdopodobniej w roku 19…. Podobno pierwszą rzeczą, którą zrobiła, jeszcze przed uściśnięciem ręki profesora, było pytanie o wynagrodzenie za dostarczenie informacji (napisał mi w wiadomości, że stanowczo odmówił płacenia jej, w ten sposób próbując ustalić, czy powodowała nią żądza zysku, czy chęć podzielenia się z nim prawdziwymi informacjami, czy można jej ufać etc.). Potem zaczęła mówić, a sprawiała wrażenie wystraszonej, choć nie wiadomo, czego miałaby się bać. Profesor tylko w krótkich słowach streścił większą część jej przemowy. Całość sprowadzała się do tego, że młody rewolucjonista, który przedstawiał się jej jako Raúl Pedro Sánchez i mówił, że urodził się w połowie wieku w Salamance, był przez krótki czas jej kochankiem, kochankiem, który oddawał się jej z gwałtownością i żarliwością neofity, a w kulminacyjnym momencie zawsze płakał. Pewnego wieczoru, paląc jednego z licznych papierosów, które sam sobie skręcał, a jej nigdy nie częstował, więc musiała sama zadbać o tę drobną przyjemność (której oddawała się także w trakcie rozmowy z literaturoznawcą), pokazał jej numer pisma La Verdad, w którym ukazał się jego tekst, tak przynajmniej twierdził, nie mogła tego zweryfikować, bo opowiadanie nie było podpisane. Przypomniała sobie o nim po latach, gdy inny jej kochanek — wspomniany żołnierz — opowiedział jej, może w akcie wolicjonalnego eskapizmu czy teleologicznej ekspiacji, a może po prostu w przypływie szczerości, o młodym rewolucjoniście, którego stracono, a którego śmierć pociągnęła za sobą kolejną — jego kata. Uderzyło ją podobieństwo tej historii do tego, co przeczytała była kilka lat wcześniej. To ona wręczyła profesorowi zdjęcie trzech mężczyzn, wskazując księdza oraz Raula (skąd znała tego pierwszego — nie wiadomo). Odmówiła zostawienia danych kontaktowych i profesor z Grenady więcej już jej nie spotkał.

To jeszcze nie koniec. Zanim odeszła, kobieta zdradziła mojemu korespondentowi, że Raúl (czy po prostu jej ówczesny kochanek, jakkolwiek miał na imię) przedstawił jej kiedyś zarys innego swojego tekstu, niespisanego, pomyślanego jako kompozycja szkatułkowa. Zaczyna się od słów księdza-ateisty, przedstawiciela teologii wyzwolenia, obecnie na wygnaniu wśród sandinistów (może tego ze zdjęcia), który dzieli się przypowieścią o pustelniku, który z kolei opowiada skałom o mnichu z XVI wieku (postać jak z Boccaccia, mnich-sybaryta), ten natomiast, w alkoholowej malignie, przytacza ladacznicy, z którą leży w brudnej pościeli, profetyczną historię niewierzącego księdza z XX wieku. Następnie losy wszystkich tych postaci się łączą, nie wiadomo, kogo dotyczy ciąg dalszy, może dotyczyć każdego z osobna i wszystkich naraz, pełen rozważań teologicznych i zahaczający o teodyceę oraz teologię pustego nieba. Kończy się tak: I tyle, powiedział ksiądz, powiedział eremita, powiedział mnich, powiedział ksiądz. I tyle, powiedziała kobieta, wspomniał profesor, zakomunikował narrator, pomyślał autor, napisałem ja.


[1]     W nawiasach podaję lata rządów junty.

[2]     Zgodnie z Leibniza principium identitatis indiscernibilium, a u Quine’a — no entity without identity. Filozofowie ci wypowiadali się przeciwko pluralistycznym koncepcjom tożsamości i istnienia. Sprawa nadal jest dyskutowana, na przykład dla Heideggera relacja tożsamości nie jest samozwrotna, zachodzi więc tylko między dwoma przedmiotami (odnotujmy jednak, iż Heidegger był wyjątkowo nieudolny w kwestiach logiki). Coś podobnego do Leibniza i Quine’a miał zapewne na myśli Schrödinger, gdy pisał (w Czym jest życie?, przeł. S. Amsterdamski): Również mistycy, niezależnie od siebie, lecz w pełnej zgodzie (niemal jak cząstki gazu idealnego) opisywali to niepowtarzalne doświadczenie swego życia, które streścić się da w zdaniu „Deus factus sum” („Stałem się Bogiem”). Myśl ta pozostała obca zachodniej ideologii wbrew Schopenhauerowi oraz innym, którzy jej bronili, i wbrew prawdziwym kochankom, którzy, patrząc sobie nawzajem w oczy, stają się świadomi, że ich myśl i radość są numerycznie tożsame — są identyczne, a nie zaledwie podobne. Z reguły bywają oni jednak zbyt emocjonalnie zaangażowani, aby się jasno wyrażać, i pod tym względem przypominają mistyków.

Adrian Krysiak – Życie i śmierć Raula Pedro Sancheza
QR kod: Adrian Krysiak – Życie i śmierć Raula Pedro Sancheza