Na studiach pracowałem jakiś czas jako ankieter i co to było za głupie zajęcie, mówię wam. Wszystko w tym było głupie, bez wyjątku. Tablet był głupi, pytania w nim były głupie. Kiedy tak się stało pod jakimś sklepem czy innym punktem czegokolwiek, to głupia wydawała się nawet podłoga, ściany, sufit. Powietrze sprawiało wrażenie, że jest głupie, głupie powietrze wypełniało głupie przestrzenie. No i ludzie też tacy byli. Ale najgłupszy w tej całej akcji byłem oczywiście ja. Pajac zaczepiający ludzi za marne drobne, pajac próbujący ukraść im cenny czas, kiedy oni gnali, bo mieli tysiące innych spraw – ale na pewno nie ciebie. Podlizywanie się, sztuczne uśmiechanie, witanie, żegnanie i dziękowanie za nic, no i oczywiście te zdania, które musiałeś sumiennie czytać. Zdania typu: „Który produkt stosuje Pan/Pani na przeziębienie?” albo „Po jaki lek sięga Pan/Pani kiedy boli Pana/Panią głowa?” gdzie po nich pojawiała się lista prawie trzydziestu marek albo producentów do zaznaczenia jako odpowiedź, a takich pytań potrafiło być kilkanaście – jakiś smutas układający te pytania sądził, że nikogo to przecież nie znudzi. A gadać z tobą chciała jedna dziesiąta i to głównie starcy, nie mający nic innego do roboty i przechodzący szybko na zupełnie inne tematy niż ta zasrana ankieta. A jak mówiłem – płacili słabo i często, żeby zarobić dniówkę, musiałem się napocić bardziej niż na magazynie. Rzecz jasna można było też samemu wypełniać te ankiety, słyszałem, że niektórzy cwańsi tak robili, ale ja miałem chore poczucie obowiązku i uczciwości. A poza tym kierownictwo straszyło nas, że tablet podsłuchuje. Chociaż na stówę wcisnęli mi kit, a ja uwierzyłem jak dziecko w Świętego Mikołaja.

                   Także stałem pewnego poniedziałku pod sklepem z mediami i zaczepiałem ludzi o jakiś bezsens i szło mi tak sobie, jak zwykle zresztą. Obok była taka ławka, która długo mi się przyglądała, więc postanowiłem sobie na niej w końcu klapnąć, bo miałem powoli wszystkiego dość – szła czwarta czy piąta godzina, a nie byłem nawet w połowie roboty. Zacząłem z zimną obojętnością przyglądać się wchodzącym i wychodzącym ze sklepu ludziom i myślałem sobie – co ja tutaj do jasnej cholery robię? Dlaczego zawsze wpieprzę się w takie bezcelowe działanie? Przecież mógłbym pracować jak jakiś normalny, zwykły człowiek – no chociażby za kasą w tym właśnie sklepie. Ale nie. Czasami sami robimy sobie pod górkę, z wyboru. I z własnej głupoty. Wtedy nie oczekujmy współczucia, chociaż ja wtedy oczywiście naiwnie oczekiwałem.

                   Automatyczne drzwi rozsunęły się i wyszły z nich dwie dziewczyny, które jakoś wcześniej mi umknęły. Zaczęły iść w moim kierunku. Były od siebie zupełnie różne, jak woda i ogień, może raczej jak zima i lato. Zima była brunetką o miłej dla oka figurze, czarnych oczach i twarzy bladej jak śnieg górskich szczytów. Lato natomiast miała płomiennorude włosy, poruszała się niby wierzba na wietrze, a w jej spojrzeniu tkwiło coś, co sprawiało, że czułeś się mały. Westchnąłem i podszedłem do nich oczywiście, bo taka przecież praca.

                   Rozmawiałem najpierw z Zimą, bo chociaż chłodna w obyciu, okazała się być pomocna i wyrozumiała. Druga dziewczyna również zmarnowała kilka minut, żeby odpowiedzieć na moje głupie pytania z ankiety, ale wiedziałem, że robiła to tylko ze względu na Zimę. Amelia i Róża. Tak miały na imię. Róża oczywiście była ruda. Róża oczywiście była poza zasięgiem.

                   Pogadały ze mną jeszcze chwilę, Amelia wyciągnęła ze mnie parę informacji o tym co ze mnie za gość, a potem odeszły w sobie tylko znaną stronę. Kilka sekund odprowadzałem je wzrokiem, a kiedy zniknęły za białą ścianą tej przeklętej galerii handlowej, poczułem się gorzej, tak jakby zabrano mi fajną zabawkę. Usiadłem ponownie na ławce i gapiłem się ślepo przed siebie. Trochę to trwało, ale w końcu musiałem wrócić do roboty. Wstałem i obiecałem sobie, że wzbiję się na wyżyny, załatwię to najszybciej jak tylko się da. Skończyłem trzy godziny później, wypompowany z emocji i sił, wróciłem do pokoju w akademiku.

                   Mój współlokator, Krzysiu, siedział przy swoim biurku i namiętnie grał w LOL-a. O Boże, jaka była z niego straszliwa, niewydarzona sierota – czasami zastanawiałem się z jakiej racji przyjęli go na studia, chociaż to coś mówi o poziome edukacji – a na dodatek wynik loterii genetycznej okazał się okrutny i Krzysiu był po prostu takim sobie pociesznym Krzysiem. Tak czy inaczej na środku naszego małego pokoju – lewa strona była moja, jego ta druga – leżały zwinięte jeansowe spodnie wraz z gaciami w białe kropki. Leżały tak i drwiły ze mnie srogo. Chłopak nawet nie obrócił głowy, kiedy wszedłem. Cyfrowa rozgrywka pochłonęła całkowicie jego uwagę i duszę.

                   – Krzychu do kurwy! – rzuciłem do niego.

                   Siedział w wielkich jak jego głowa słuchawkach, ale chyba mnie usłyszał, bo nie odrywając swojego łba od ekranu, odpowiedział mi:

                   – Co jest?

                   – Twoje brudne gacie zagradzają mi drogę.

                   – Że co?

                   – Gówno!

                   Podszedłem do niego i brutalnie zdjąłem mu z ucha jedną słuchawkę. Zerknął na mnie kwaśno, z dozą przerażenia. Postanowiłem na samym początku, czyli trzy miesiące temu – i sam nie wiem czemu tak postanowiłem – wprowadzić do naszego pokoju trochę zasad z celi – oczywiście nigdy nie siedziałem w kiciu. Czułem się tutaj trochę jak w więzieniu, dlatego uznałem, że skoro mam już współwięźnia to ja będę kimś na modłę gita – oczywiście bez seksualnych, proszę was, kontekstów. No i tak to zwykle wyglądało, musztrowałem go, gnoiłem delikatnie. Krzychu nie miał chyba ze mną lekko, ale nie pamiętam, żeby się skarżył.

                   – No co? – zapytał zdezorientowany.

                   – Zabierz te swoje śmierdzące majty z przejścia!

                   Odwrócił się na obrotowym krześle, nie zsiadł z niego tylko pochylił ze stęknięciem i rzucił te spodnie z majtami pod swoje biurko, pod nogi. Założył spowrotem słuchawki i wrócił do gry. Co za syf, pomyślałem sobie. Z kim ja muszę mieszkać i żyć. Chyba będzie trzeba rozejrzeć się za czymś innym albo poprosić o przeniesienie wewnątrz akademika.

                   W każdym razie zrzuciłem z siebie ubranie, wszedłem pod gorący prysznic, umyłem dokładnie zęby, wysmarowałem gębę tanim kremem z marketu, zajrzałem sobie głęboko w oczy – nie znalazłem żadnych oznak poczytalności – i wróciłem do pokoju. Krzysiu nie ruszył się na milimetr. Cieszyłem się jego szczęściem, autentycznie. Tą błogą, niczym nie skrępowaną, bezrefleksyjną egzystencją. Tylko pozazdrościć.

                   Opadłem ciężko na miękkie łóżko, mój telefon zabrzęczał, więc po niego sięgnąłem. Po chwili uśmiechnąłem się do siebie z głupim zadowoleniem naiwniaka. Amelia wysłała mi zaproszenie do znajomych na portalu społecznościowym na literę F. Oczywiście je przyjąłem i chwilę później pisałem z nią o różnych pierdołach. Nasza gadka nie była może wybitna, ale nie była też zła, Amelia sprawiała wrażenie rozgarniętej i zabawnej. W tym roku razem z Różą zaczęły studia na wydziale socjologii, wynajmowały pokój w niedrogim mieszkaniu i szukała bezowocnie pracy na pół etatu. Ja o sobie za dużo nie pisałem, nie było właściwie o czym. Więc skończyło się na tym, że raz na jakiś czas ze sobą pisaliśmy, odzywaliśmy czasami w tygodniu, zamieniałem z nią też słowo na uniwerku, kiedy akurat przypadkiem na nią trafiłem – nic wielkiego, żadna tam poważna znajomość. No i musicie zrozumieć moje zdziwienie, kiedy tuż przed Sylwestrem zaprosiła mnie na domówkę w tym ich mieszkaniu. Dzień wcześniej odbębniłem na szybko świąteczną wizytę w domu i siedziałem teraz sam w akademiku – tylko pijąc i pisząc – więc wyszło tak, że się zgodziłem. Nie miałem przecież innych, większych planów, potrzeby wyjścia do ludzi też jednak nie czułem, ale coś mnie tam ciągnęło – nie wiem co takiego. To takie dziwne uczucie, przyjemny impuls doładowany euforią, który przychodzi nagle i wiesz, że powinieneś coś zrobić. Jak na przykład wtedy kiedy przechodzisz koło totalizatora, zatrzymujesz się, włazisz do środka, puszczasz kupon i liczysz potem, że to będzie właśnie to. Oczywiście nie jest, ale na tym to wszystko polega. Na ciepłej, ale złudnej nadziei.

                   Ale wcale nie wyczekiwałem tego dnia i kiedy obudziłem się rano, a za oknem padał śnieg, zdałem sobie sprawę, że zupełnie się nie cieszę, a nawet czułem się z tego powodu podle. Nie miałem ochoty do niej iść, pierwotny entuzjazm niestety we mnie zgasł. Zjadłem małe śniadanie i udałem się na długi spacer, a kiedy wróciłem, w pokoju siedział już Krzysiu i rozpakowywał swoją wielką torbę pełną słoików i innego zapakowanego żarcia od mamusi. Zatrzymałem się w drzwiach i chwilę przyglądałem mu w milczeniu.

                   – No co? – zapytał w końcu i brzmiał jakbym chciał zrobić mu krzywdę.

                   – Nic Krzysiu, nic – oznajmiłem. – Będziemy mieć co jeść przez dobry miesiąc.

                   – Chyba ja.

                   – Pewnie stary. Pewnie.

                   W jego oczach nadal czaiła się podejrzliwość, dlatego zmieniłem temat.

                   – Myślałem, że zostaniesz w domu.

                   – Mój ziomek urządza na chacie zajebistą imprezę. Ma być wóda i trawa i pizza, zrobimy sobie turniej w fifę, wpadną może jakieś laski. Zaprosiłbym cię, ale mógłby być kwas, że przyprowadzę kogoś bez zapowiedzi. Wiesz o co mi chodzi, nie?

                   – W porządku. I tak nie lubię takich spędów, a celebracja Sylwestra i Nowego Roku to chyba najgłupsze święta w ogóle.

                   – Czyli?

                   – Co tu niby świętować? Kolejny rok i wciąż ta sama gnojówa, zapieprzamy po pachy i dostajemy namiastkę wolności w postaci właśnie takiego głupiego święta. Doją nas z życia każdego dnia i pozwalają bawić wtedy, kiedy oni tego chcą. Wielkie dzięki, ale nawalić się to mogę i bez okazji. A do tego to się wszystko sprowadza przecież. Widziałeś kiedyś jak wyglądają ulice z samego rana w Nowy Rok?

                   – Stary, ale o czym ty teraz gadasz?

                   No właśnie, co to właściwie było, o czym ja teraz mówiłem? Poczułem się niesłychanie głupio. Krzychu spoglądał na mnie jak na wariata. Uśmiechnąłem się pojednawczo, ale niewiele to pomogło. Wiedziałem, że ten wyskok był niepotrzebny, niski i co gorsza – strasznie drętwy. Sam szedłem przecież wieczorem do ludzi – co za hipokryzja. Zastanawiałem się skąd to w sobie mam, ale na nic konkretnego nie wpadłem.

                   Przez resztę dnia się do siebie nie odzywaliśmy i zanim Krzychu się zmył – zrobił to raczej wcześniej niż pierwotnie zamierzał – życzył mi wszystkiego dobrego na nowy rok. Życzyłem mu tego samego. Potem zostałem sam. Była dwudziesta, musiałem zbierać się do Amelii na imprezę. Wyszedłem przed czasem i zahaczyłem jeszcze o jakiś sklep monopolowy, nie wiedziałem co wziąć, dlatego wziąłem butelkę wódki i szampana. Na ich osiedlu znalazłem się za piętnaście, ale nie chciałem wyjść na frajera, więc poczekałem. Usiadłem na ławce i znalazłem sobie zajęcie – obserwowałem jak dwóch meneli w słabym świetle lamp pogina z wózkami dla dzieci i buszuje w śmietnikach; jeden miał nawet latarkę, którą energicznie i sumiennie skanował szabrowany teren. Byłem skłonny dać im nawet dychę, ale nie podeszli do mnie jak zwykle w takich sytuacjach bywa. No i kiedy w końcu wybiła godzina dziewiąta, stanąłem przed drzwiami mieszkania – na siódmym piętrze bloku wysokiego na dwanaście, w samym sercu Polski, w samym sercu Europy, a może i samego Świata. Numer się zgadzał, z wnętrza wydobywała przytłumiona techniawa. Już to sobie wyobrażałem: otwiera mi Róża, ja zapominam o czym to było i stoję chwilę jak debil. Wygląda jak gwiazda ogólniaka, piegi na jej twarzy wydają się narysowane, płomienne włosy ma spięte w kok. I wtedy Lato rzuca głośno do Zimy:

                   – Ami! Przyszedł ten twój znajomy spod sklepu! No wiesz, ten ankieter!

                   Nie miałem ochoty być żadnym znajomym ze sklepu, a tym bardziej pieprzonym ankieterem. Co ja właściwie tutaj robię, zapytałem sam siebie. Po co mi to? Westchnąłem ciężko i zamiast zapukać, odwróciłem się i uciekłem. Nie użyłem windy – zszedłem schodami. Chłód nocy, który poczułem szybko na twarzy, okazał się przyjemny. Ruszyłem chodnikiem, mając pod pachą dwie pełne butelki. Szedłem i zacząłem się zastanawiać co mam ze sobą zrobić tej przecież szczególnej nocy. Wrócić tam nie wrócę, to na pewno, bo wcale mi to nie leżało. Mógłbym pójść do pokoju w akademiku, no ale ja nie miałem nawet telewizora, żeby włączyć sobie Sylwestra z jakąś stacją. Nie liczyłem kroków, ale musiałem zrobić ich całkiem sporo, bo kiedy zaczął dzwonić mój telefon, było w pół do dziesiątej. To Amelia się dobijała, nie odebrałem, ale sumienie by mnie gryzło, gdybym ją totalnie olał. Znalazłem sobie jakieś ustronne miejsce, ławkę z dala od świateł. Położyłem na chodniku dwie butelki, ustawiłem je równo, etykietami przodem. Zacząłem im się przyglądać. A potem napisałem do dziewczyny:

                   – Przepraszam, ale nie przyjdę.

                   Minęły dwie, trzy minuty. Po dziesięciu przyszło tylko suche „okej”. Nic więcej. Zimą przecież jest zazwyczaj zimno, prawda?

                   No tak, pomyślałem. Na pewno ominęła mnie kolejna, cudowna okazja poznania masy wspaniałych i interesujących ludzi. Już siebie tam widzę, jak siedzę na sofie, sączę powoli piwo i gapię się w ekran TV, w którym śpiewa jeden z dwóch gości od Modern Talking. Czyli tak, obok mnie usadzili jakiegoś dziwnego typa w luźnej koszuli, który w ogóle się nie odzywa, ale to pewnie jakiś kuzyn Róży albo Amelii albo jeszcze kogoś tam. Zima też siedzi obok mnie i stara się zagadywać, chce żebym czuł się dobrze, a może się jej nawet podobam, cholera wie, ale ja jestem na to wszystko obojętny. Róża natomiast jest obojętna na mnie, a to właśnie o nią mi chodzi i wkurzam się, że cały wieczór tak mnie olewa. W końcu Amelia łapie w co tutaj się gra i ostatecznie ona też przestaje się mną interesować. Ogólnie niezły pseudoromantyczny ambaras. Jest jeszcze gość, który gra oczywiście na gitarze, zwiedził całą Europę tylko z samym plecakiem, trenuje sztuki walki i ma na koncie Mistrza Polski Juniorów w pływaniu. Poza tym jeden cichy ćpun, przyszła gwiazda rocka, pani stomatolog ze sztuczną szczęką, gość, który będzie siedział za morderstwo, matka piątki dzieci, zakonnica bez powołania oraz mechanik samochodowy z nerwicą natręctw, kręcącą się wokół posiadania zawsze czystych dłoni. I wszyscy siedzimy sobie w pokoju o rozmiarach cztery na sześć metra, nie znamy przyszłości i straciliśmy kolejny rok. Żałośnie i bezpowrotnie zostaje nam coś odebrane, ale śmiejemy się głośno i bawimy przednio, bo tak przecież trzeba. To czyste szaleństwo, jasne, ale ludzie rzucają się w wir różnych skrajnych szaleństw tylko po to, by jakoś wypełnić te pustkę oczekiwania na śmierć. Markowe ciuchy, żywność bio, diety cud, zbieractwo, nowe auta, socjal media, poezja, loty w kosmos, Netflix, siłownie, seksualna rozwiązłość, operacje plastyczne, celibat, wyższe wykształcenie, religie wschodu, religie zachodu, alkoholizm, narkotyki, oglądanie sportu, kredyty, gry komputerowe, podróże, hazard, drugi etat, rodzicielstwo i w końcu miłość.

                   Sięgnąłem po butelkę wódki i zastanowiłem się nad tym, czy powinienem ją teraz otworzyć. Pociągnąłbym z gwinta, kilka dużych łyków i pętla na mojej szyi od razu by poluzowała. Świat to śmieszne miejsce. Pracowałem jako ankieter, przez trzydzieści lat zarobię okrągły milion, z perspektywami średnio, nawet Krzychu balował z kumplami, Amelia mnie pewnie skreśliła, bezpański pies wyglądał na przerażonego, karetka gnała na sygnale, ktoś najwidoczniej umierał. Tak, świat był naprawdę śmiesznym miejscem. Ci dwaj menele z wózkami znowu przemknęli nieopodal, chłopaki się nie poddawali, walczyli dalej, chociaż wszyscy inni już dawno skazali ich na porażkę. Podniosłem się, podszedłem do nich, zacząłem coś gadać, potem dałem im tę butelkę wódki i życzyłem wszystkiego dobrego. Nie zrobiło to na nich wrażenia, ale cóż, nie byłem przecież żadnym Chrystusem.

                   Szampana wziąłem ze sobą, mocno ściskałem w dłoni cienką szyjkę. Ruszyłem w drogę i szedłem, szedłem, szedłem, a nogi niosły mnie daleko. Zewsząd grała muzyka, światła tańczyły na ścianach wysokich bloków, niebo było szare, a ulice pełne. Mijałem istoty przypominające ludzi, istoty bez twarzy, szczekające, ryczące, warczące i nie czułem, że mam z nimi cokolwiek wspólnego. Zmęczyłem się w końcu, usiadłem na zimnym betonie, pośrodku niczego i otworzyłem butelkę. Napiłem się, a eter zaczął wypełniać kolor i dźwięk. Tani sikacz smakował słodko i wstrętnie. Na moich oczach świat rodził się i umierał na nowo. Ale to i tak nic wielkiego nie znaczyło, bo przecież dalej ciągnęła się ta sama, oczywista i nudna historia.

Marcin Mielcarek – Świat to śmieszne miejsce
QR kod: Marcin Mielcarek – Świat to śmieszne miejsce