język jest
mściwym bogiem,

mówisz


bębni na parapecie
kawałek chrabąszcza
zgubiony przez ptaka

piach
ciskany przez wiatr
w szybę


czy jestem gotowy
na powrót
słonia

pyta sam siebie
skład porcelany


długie lata
opiewali tę różnicę
w sukienkach i spodniach

potem im przeszło


brunatna Polsko
całuj mnie w dupę

albo nie

boję się syfa


Kochana Genowefo,
nie wiedziałem, co odpowiedzieć na Twoje pytanie,
ale teraz już wiem, już się nie wstydzę.
Dlaczego takie smutne?
Bo ojciec zbyt mocno bił matkę,
gdy była w ciąży. Urodziłem się bez uśmiechu.
Oczywiście, ukrywam to pod swoim błazeństwem,
ale w wierszach wychodzi prawda.
Serdecznie Cię pozdrawiam.
Uważaj na tego syfa,
co krąży w powietrzu,
nie daj się skurwielowi.
Karol


dom
publiczny zamieniliśmy
na społeczny

i władze kościelne
przestały się czepiać

(ta ich obsesja seksu)


Już po bohaterze

Zdziadział i zowadział,
jak mucha w smole
żebrze o chwilę uwagi,

a potem na antenie
maże się, roztkliwia,
pociągnięty za skrzydło języka
udaje głupiego,

i to też jest transmitowane,
ale dla tej stacji,
gdzie klęczy się, przyjmując
hostię wiadomości;

– już po bohaterze, już po

panowie siedzą przy jednej paczce fajek
i wspominają,
potem się rozchodzą
do przeciwnych obozów,

by kształtować twórczą niezgodę,
ona prawdziwie zapładnia,
wyostrza obraz,
a tak, co?

flaki z olejem.


nie wiem co widziałem,
ale dzielnie opisuję

dodając od siebie ogólne
wrażenie

po latach już tylko ono
świadczy


Chciał zerwać z konwencją, ale sił starczyło jedynie na otwarcie okna, i uderzył w twarz pęd zimnego powietrza, nurt nieznanej rzeki wtargnął i zalał ten mały pokoik, czyniąc z bohatera niemego obserwatora, przyprawiając mu rogi błazna; stał w kącie niczym nieuprawniony do życia manekin, ze wzniesioną ręką, lecz nic wzniosłego w nim nie było, nie nadawał się nawet na symbol, na egzemplarz sygnalny także nie; bo co niby miałby sygnalizować prócz tej jednej, typowej, zafajdanej pustki.


Ojciec pomówiony o żydowstwo przez rzemieślniczą brać, przez kolegów z cechu, ucieka na wieś, pijąc w przygodnych szynkach. Dużo pijąc. Na nic tłumaczenia, że pradziadek Frisch z poniemieckiej, dawno spolszczonej, wielkopolskiej biedoty, a nie z Żydów.


Dotykam dnia, jest bryłą, ściśnięta, sprasowaną za oknem. Czeka na odsłonięcie zasłon, żeby odetchnąć we mnie, w moim imieniu, w pierwszej lepszej kuli, którą napotka.


Ona jest pisarką, wyobraźmy sobie, i nie wie, co z tym fantem zrobić. Do tej pory opływała w dostatki związane z byciem sławną pisarką. Teraz zaczęło jej to ciążyć. Realizm mnie wyczerpał, ale i ja wyczerpałam realizm, myśli. A może mówi? Do końca nie wiem, bo jestem w trakcie stwarzania jej głosu, jej myśli. Co do ciała, to się nie ośmielę. Kobiece ciało jest dla mnie źródłem cierpień. Tak samo kiedyś było z chodzeniem do kościoła. Za każdym razem mam problem z kultem. Kultywowanie to sama słodycz. I rozkosz. Nie wiem, dlaczego mi jednak ciąży. Ale o czym ja tu chciałem? Aha, pewna siebie kobieta popadła w niepewność. A ja razem z nią. Wciągała mnie coraz głębiej w tę grę, w bagno, w kult. Po wyczerpanym realizmie spodziewaj się wszystkiego.


Drzewa

Drzewa dziwią się ludziom
i pozostają na zdjęciach
o wiele dłużej niż wojna,
co przemknęła jak zygzak
na mapie, rozmaz
z mięsa i krwi na asfalcie;

mądre, stare drzewo pochylone
nad kołyską z kości,
wierzy w opamiętanie;

po to żyje dla następnych ludzi.


Coś go zaczęło skłaniać do prostoty. Może sterty tabletek prócz wątroby, nerek i serca miały coś jeszcze poruszyć? Działanie uboczne, o których wymowna cisza w dołączonych do pudełek ulotkach. Wymyślność zaczął poczytywać za nietakt, a wkrótce nawet duży błąd.


Jesteś tym, co czytasz, pomyślał. Przynajmniej tego poranka. A czytał dużo i było to niejednorodne, zmieszane. Tak samo było z nim, w pomieszaniu wydobywały się z niego różne głosy, różne ujęcia rzeczy. Dopiero po jakimś czasie uspokajało się to. Resztę dnia spędzał jako on, podmiot ubrany w konkretne obowiązki. Obowiązująca twarz. Lecz już czekał następnego poranka, by rozpuścić się w możliwościach, rozpłynąć w głosach.


Tamten smutny pan chce wydobyć się ze sterty papierów, pomóżmy mu. Ależ już tego jest! Najpierw używamy małego dźwigu, potem już rękami, zebrawszy się w kilku, szybko ściągamy z jego przywalonego ciała pozostałe arkusze ciężkie jak miedziana blacha. Tli się pod tym wszystkim odrobina życia. Ciekawe, czy da się ocalić ten płomień i czym buchnie po tym, co przeżył? Może uzna pewną epokę za skończoną? – Opowieści z trocin i papieru to zamknięta sprawa – powie w pierwszym udzielonym wywiadzie. – Została mi resztka życia, może jeszcze zdążę ją opisać, bo inaczej z czym pójdę dalej. – Dalej? – zapyta dziennikarz. – No z czym pokażę się zmarłym.


Dajcie nam żyć. Dajcie żyć niekorporacyjnym pisarzom ze wsi, z terenu.


Jeśli w ziemi, to koniecznie niepoświęconej, dzikiej i pierwotnej. Choć to nie będzie miało znaczenia. Ani dla ziemi, ani dla mnie.


Nie

Nie wyciągajcie z szaf sukienek
w maki, nie zaczynajcie lata

bez świeżo zabitych, nie pogrzebanych
z braku miejsc, nie bądźcie

pewni swojego imienia
pod cudzym zdjęciem w paszporcie,

nie decydujcie o czymś,
co i tak poza decyzją,

płyńcie do portu przeznaczenia
na dziurawej dętce,

nucąc pod wodą swoje,
nieprzetłumaczalne.

Karol Maliszewski – Głosy
QR kod: Karol Maliszewski – Głosy