1

Było po świętach i sylwestrze. W zasadzie nie było nic nawet długów które trzeba byłoby spłacić. Adam, człowiek o absolutnie silnej psychice, żelaznej woli i biografii pełnej sukcesów odkrył, że zapada się i znika. W czasie dwudniowego kaca uświadomił sobie, że jest samotny i bez widocznej na horyzoncie szansy na związek. Żaden z przyjaciół od dawna nie odpowiadał na telefony, ale to jeszcze nic. Adam był człowiekiem z żelaza, pozbierałby się i zaczął kreślić plany a następnie je realizować. Na tle reszty tapczanowego społeczeństwa był człowiekiem naprawdę zaradnym. Prawdziwy problem polegał na tym, że przestał chcieć. I to zniósłby wysoko postawiony manager po setce motywacyjnych szkoleń, ba sam przecież motywował swoich pracowników. Rzecz w tym, że Adam przestał chcieć nawet chcieć. Tak silne zderzenie dwóch sił, dwóch biegunów o dużym natężeniu przeciwstawnych energii, mianowicie tytanicznej osobowości i głębokiej duchowej depresji wywołało sprzężenie zwrotne i Adam po kilku dniach zorientował się, że młodnieje. Młodnieje w tempie niebezpiecznie narastającym, w wyniku czego spróbował wziąć urlop na żądanie, odrzucony jako, że zbyt wiele w firmie zależało od niego, więc zadzwonił do znajomego lekarza, dostał chorobowe i wyłączył telefon. Postanowił zweryfikować garderobę by lepiej pasowała do jego nowej postaci. Spędził dużo czasu w galeriach handlowych słuchając ogłupiającej muzyki i coraz bardziej zapadając się w obojętności co w zderzeniu z silną psychiką tylko przyspieszało proces młodnienia. Pewnego dnia wracając z zakupów zupełnie ogłupiały nawet nie zauważył jak zmieszał się z wycieczką licealnej młodzieży z innego miasta. Jeden chłopak z wyglądu i sposobu bycia przypominał mu kuzyna z którym spędził sporą część młodości szlajając się po małomiasteczkowych murkach i tak się z nim zagadał, że nawet nie zauważył jak znaleźli się w muzeum. Tak samo jak reszta młodzieży, Adam nudził się słuchając wykładu o wojnie trzydziestoletniej i już prawie przypomniał sobie, że nie jest członkiem wycieczki, kiedy zobaczył marmurowy posąg afrodyty. Zdziwiło go, że jej twarz pasuje do jego własnej tak jak większość twarzy par ze studniówek. W jednej chwili zaiskrzył w nim żar pożądania dla jej marmurowego ciała, pełnych bioder i piersi, jednocześnie zapaliła zazdrość z powodu tego, że są bezwstydnie odkryte przed wszystkimi którzy zechcą zapłacić pięć złotych za bilet. Natychmiast wyszedł z muzeum i pobiegł do galerii handlowej gdzie kupił pierwszą z brzegu suknię, ukrył w plecaku, który kupił, żeby tym bardziej wyglądać na ucznia i wrócił do muzeum. Wkradł się do środka i ukrył między ekspozycją. I czekał. Mrok zapadł już dawno, a muzeum dalej było otwarte. Minęło wiele godzin zanim usłyszał jak ostatni pracownik zamyka za sobą drzwi. Zapadła głucha cisza przerywana tylko brzęczeniem elektrycznych transformatorów wewnątrz i szelestem opon trących o bruk na zewnątrz. Adam poczuł się nagle onieśmielony, zewsząd spoglądały na niego dziesiątki podejrzliwych oczu: generałów, biskupów, mocarnego herkulesa, dostojnych dam czy nawet króla Szwecji. Blask księżyca w pełni pojawiał się i znikał za szybko płynącymi mrocznymi obłokami i Adam zahipnotyzowany patrzył na to widowisko przez szerokie renesansowe okno w które wstawiono najnowocześniejszą antywłamaniową ramę niemal zapominając o swojej misji. Miał znowu osiemnaście czy nawet siedemnaście lat i podejście do przepięknej kobiety, bogini wręcz, do tego na oczach tylu znamienitych świadków wiązało się u niego z paraliżującym wstydem. Stał więc długo, udając, że interesuje go tylko i wyłącznie widok za oknem. Po wielu latach, posłał wreszcie kobiecie ukradkowe spojrzenie i poczuł jak rozpala go jeszcze silniej pożądanie ale i zazdrość. W końcu skradając się na palcach podszedł do niemego marmurowego głazu. Wyjął z plecaka suknię, szybkim, niezdarnym ruchem przełożył przez głowę afrodyty i już nieco delikatniej zsunął wzdłuż marmurowego ciała. Zlękniony podniósł wzrok i utwierdził się w przekonaniu, że jest to jednak tylko marmurowa rzeźba. Mimo wszystko pieszczotliwie przygładził miejsca, gdzie suknia była pomarszczona i prawie nie umarł na zawał, gdy poczuł na nadgarstku lodowaty dotyk kamiennej dłoni. Tym razem, kiedy uniósł przerażony wzrok napotkał ciepłe spojrzenie dużych, czarnych oczy. Długo wpatrywał się w jej twarz i ona z ciekawością oglądała młodzieńca. Nieco niezdarnie wyciągnął dłoń i zagłębił ją pieszcząc aksamitne włosy. Poprowadziła go spiralnymi schodami w stronę sufitu i zanim doszli na ich szczyt minęło kilka ładnych lat, o czym nie mieli pojęcia bo ciągle trwała noc a przez tysiące wielkich okien lały się białe jak balsam gwiazdozbiory, w których od czasu do czasu Afrodyta zagłębiała dłoń i smarowała, zupełnie niepotrzebnie nieskazitelną, aksamitną skórę. W końcu wleźli na dach, a on nie wytrzymał i pocałował ją po raz pierwszy i był to moment w którym przestał młodnieć. Na dachu musieli pochylić się, bo nieboskłon stał tak nisko i tak gęsto usiany był plejadami mgławic, że ledwie mieścił księżyc biały jak kreda. Dodatkowo sufit ociekał słodkim, odurzającym nektarem. Tym razem afrodyta nie wytrzymała i pocałowali się po raz drugi, namiętnie, długo, i chociaż ona pozostała chłodna, on zapłonął. W końcu jednak niebo tak bardzo stało się ciężkie, że zeszli na brukowaną, pochlapaną śnieżną breją drogę, gdzie ludzie gapili się, szczególnie znajomi Adama, zdziwieni, gdzie poznał tak piękną kobietę, zdziwieni, że tak piękne kobiety w ogóle istnieją, że jest bosa, roześmiana, że ma tylko suknię na sobie a jest silny mróz, dziwili się, że jest cała mokra od cieknących z nieba nektarów, że on taki rozpalony, że wokół niego topnieje śnieg. Tak szli przez całe miasto zataczając pętle i całując w najtajniejszych zakamarkach labiryntu kamienic, śmiejąc z cieknącego mleczną mazią nieba, żółknącego księżyca i kiedyś wywędrowali aż na zaśnieżone pasmo łagodnych wzgórz, puszyste, puste, gdzie znaleźli rozległe jezioro a na nim wyspę. Dostali się tam płynąc wpław nic sobie nie robiąc z zimna i na wyspie ułożyli na pierzynie mięciutkiego śniegu, a on rozpalony pożądaniem w końcu poczuł też i zmęczenie. Chciał ją rozebrać z powrotem, ale tak był śpiący, że położył głowę na jej piersiach i słuchał jak nuci pradawną grecką kołysankę. Widział jak gwizdy rozpuszczają się już koloidalnie w niebie koloru indygo, jak księżyc zaczyna topić się jak ołów w piecu i głaskany czułą dłonią bogini zasnął. Pochowano go potem pięć metrów pod ziemią na cmentarzu komunalnym i złośliwi mówili, że nie żyje.

2

Pani Jadwiga oparła damski, holenderski rower o płot i otworzyła pomalowaną na niebiesko furtkę. Działka bardziej przypominała fantastyczny, egzotyczny świat pełen różnobarwnych kwiatów niż fragment Polski. Panował bezlitosny skwar i niewielu ludzi stało na zewnątrz. Pani Jadwiga nie powinna wysilać się w taki upał, groziło to udarem, ona jednak uznała, że i tak już wszystko jedno. W altanie pospiesznie ominęła wzrokiem lustro, była stara i wcale jej to nie cieszyło. Pamiętała kiedy była młodą piękną dziewczyną, ale naprawdę tęskniła do czasów dziecięctwa, do taty i mamy, do braci, sióstr, beztroski. Do czasu kiedy jeszcze nie wiedziała co to śmierć. Pochyliła się nad głęboką, niebezpieczną studnią. Mocno zmęczyła wydobywając wiadro lodowatej wody. Długo dźwigała je resztką sił, długo aż prawie zapadł wieczór. Aż doszła na skraj jeziora tuż obok podziałki wskazującej stan wody, dokładnej do milimetra. Stała tak długo i patrzyła z tęsknotą na drugi brzeg. Ujęła wiadro i wylała zawartość. Po chwili, gdy jezioro uspokoiło się, podziałka pokazała pełnię. Pani Jadwiga kiedyś pływała w skąpych strojach kąpielowych, teraz starała się ze wszystkich sił nie odsłaniać ani skrawka ciała. Nosiła okulary przeciwsłoneczne,  przewiewną chustę na szyi, na działkę zakładała ogrodowe rękawiczki. Nie ściągając sandałów zrobiła krok w stronę jeziora i poczuła jak lodowata jest jego woda. Jak pozornie spokojna toń, pod spodem kotłuje się. Gdzieś dwa kroki od niej przemknął błyszczący okoń. Upał stał nieznośny, ale kiedy zrobiła jeszcze dwa kroki w głąb jeziora, zanurzając niemal po kolana, zaczęło się ochładzać, z nad pól zadął zimniejszy wiatr.

– O Boże jak zimna! Boże jak zimna!

Stojący po lewej klon chylił się nad jeziorem, a jego liście zaczęły żółknąć. Las naprzeciwko tam za jeziorem powoli stroił się w jesień, niektóre liście spadały i osadzały na wodzie, z nadzieją, że tak już będzie zawsze. Ale woda była zmącona, zimna, liście tonęły.

– Boże jak zimno! – krzyknęła znowu pani Jadwiga wchodząc prawie po pas w wodę. Liście powiędły i pokurczyły się, rozpadało się i nadszedł zachód. Nad jezioro nadciągnęła mgła, Pani Jadwiga nie miała już żadnych oporów i tak była mokra. Weszła głębiej tak, że woda zalała jej usta, a niebo pociemniało i przegnało słońce. Zapanowała ciemność gorsza niż wcześniejsza mgła i zimno takie, że pani Jadwiga trzęsła się nieopanowanie, dostała ataku hipotermii, ledwie zachowując szczątki świadomości. Drzewa sterczały gołe, czarne, pozwijane, tafla lodu powoli skuwała jezioro od strony lasu i zbliżała się w stronę pani Jadwigi. Wtedy niespodziewanie, a było to tak nagle, że pani Jadwiga oniemiała, pojawił się księżyc i gwiazdy i było jasno jak w dzień ale o wiele piękniej. Pani Jadwiga już nic nie mówiła, zanurzyła się całkiem, a tafla lodu zamknęła nad jej głową.

3

Eliza wyszła z domu, ale sprawdzając kieszeń w dżinsowej kurtce nie wyczuła portfela więc musiała się wrócić. Przy okazji wysikała się jeszcze raz, jeszcze raz poprawiła makijaż, dołożyła psiknięcie perfum, wypluła przeżutą gumę do żucia i wsadziła do ust drugą. Miała na sobie białą bluzkę, obcisłe dżinsy i modne adidasy. Była zakręcona, bujała w obłokach i nuciła nową piosenkę z radia. Było w niej pewne napięcie i ekscytacja na myśl o randce z świeżo poznanym chłopakiem. Nie wiedziała czego się spodziewać i to się jej trochę podobało. Zrobił na niej wrażenie, chociaż obiektywnie rzecz biorąc nie był człowiekiem wybitnym. Mało miała koleżanek, była samotniczką, czytała dużo książek i zamykała często między grubymi słuchawkami z muzyką która oddzielała ją od szarego burego świata. Chociaż w sumie dzisiaj świat był jakiś taki ciekawszy. Pachniało pełnią lata, wszystko kwitło, można było nawet ściągnąć kurtkę i iść lekkim podskakującym krokiem. Po namyśle zdjęła gumkę i rozpuściła włosy. Na miejscu randki kwitły krzaki róż i piwonie, wiedziała, że tam będzie romantycznie, to ona wybrała miejsce. Nie było go. Poczuła ścisk w żołądku. Przez moment przemknęło jej przez głowę, że została wystawiona do wiatru, ale szybko odrzuciła od siebie tą myśl. Takie jak ona nie są wstawiane, raczej wystawiają. Prawda? Usiadła na ławce i wzdrygnęła gdy menel poprosił ją o pieniądze. Początkowo odmówiła, ale po chwili zechciała się pozbyć natręta i dała mu kilka drobniaków za co dziękował jeszcze przez dłuższą chwilę i poszedł sobie wreszcie. Eliza przesiadła się na inną ławkę, bo menel zostawił po sobie przykry zapach. Siedziała dłuższą chwilę. Nie była przyzwyczajona do bezczynności, rodzice mocno naciskali żeby stale studiowała, pracowała, sprzątała dom, rzadko kiedy miała chwilę wytchnienia. Chwyciła telefon, kolega nie odbierał. Zadzwoniła jeszcze raz i wysłała wściekłego smsa. Nic, żadnej reakcji. Ogarnięta furią wstrzymując łzy przeszła trzy skrzyżowania, zanim usłyszała pisk hamującego tramwaju i straciła przytomność.

Eliza wybiegła z domu podskakując z nogi na nogę i pogwizdując. Zorientowała się, że nie wzięła telefonu i kurtki. Miała na sobie białą bluzkę, modne, obcisłe dżinsy i różowe adidasy. I jakiś taki zamęt w głowie. Była umówiona z kolegą, którego poznała niedawno, sama wybrała miejsce na randkę. Szybko pokonała cztery skrzyżowania, czując ekscytację i coś w rodzaju niepokoju który trudno było jej wytłumaczyć. Starała się nie przejmować, pomyślała, że kolega jest bardziej podekscytowany niż ona i to wzbudziło w niej jeszcze większą radość. Ale kiedy doszła na miejsce, do małego parku z klombami barwnych, pachnących kwiatów, on siedział, jakiś taki poważny, nawet jakby smutny.

– Cześć! Coś się stało? – Spytała. Na jej widok wyraźnie się rozpogodził. Miał niebieskie oczy, blond włosy, dość ostre rysy i sportową sylwetkę.

– Nie, tylko się zamyśliłem.

Usiadła obok i zaczęła opowiadać jak jej minął tydzień, aż doszła do poranka którego nie potrafiła sobie przypomnieć i wydało jej się to dziwne. Wtedy on zaproponował, że się przejdą. Szli długo, powoli, blisko siebie. Po jakiejś godzinie ona złapała go za rękę i już nie chciała wypuścić, wyraźnie mu się to spodobało. Czuła, że ją lubi, czuła motylki w brzuchu, czuła zapach czerwcowego lasu. Na moment zdziwiła się, że wywędrowali aż tak daleko, szli drogą rowerową, mając ruchliwą ulicę z jednej strony i pachnący las sosnowy z drugiej.

– Szkoda, że tak się stało, to chyba moja wina. – Powiedział chłopak. – jesteś naprawdę fajna, chciałbym…

– Co chciałbyś? – Zapytała. – Nie powinniśmy wracać? Daleko już zaszliśmy…

– A tak masz rację, chodź z powrotem.

I szli z powrotem a w międzyczasie gdzieś daleko za miastem zachodziło słońce. Eliza przylgnęła do chłopaka i obojgu było gorąco. Nadchodzący wieczór spowodował, że ich rozgrzane ciała zaczęły delikatnie drżeć z chłodu. Szli i patrzyli jak ktoś przewija powoli rozmyty kalejdoskop nieba. Jak powoli jedna po drugiej palą się gwiazdy. Wrócili między klomby kwiatów do parku z kilkoma ławeczkami, ale coś było nie tak i Eliza zaczynała to rozumieć. Chłopak pożegnał się z nią i zapewnił, że znowu się zobaczą i poszedł. Ona nie wiedziała gdzie bo powiedział, że nie może już wrócić do domu. Została sama. Długo patrzyła w czerwcowy księżyc i wąchała intensywną woń parkowych kwiatów.

4

Dziewczynka zgubiła się i nie mogła znaleźć rodziców. Kiedyś była starsza i już ich nie potrzebowała choć byli, teraz zdziecinniała kompletnie i potrzebowała ich jak powietrza, ale już ich nie było, przynajmniej nie tam gdzie szukała. Wyszła z domu bez telefonu, nie zamknęła drzwi i włóczyła po mieście samotna. Bała się podejść do kogoś i zapytać: Gdzie jest mama? Czasami krzywiła usta i próbowała zawołać: Tato, Tatko! Ale głos wiązł jej w gardle, czekała aż sam ją znajdzie. Zgubiła się grzęznąc w splątanej sieci nieświeżych świateł, spróchniałych pogłosów, oparach stęchlizny spowijającej miasto-mrowisko. Rozpadało się i dziewczynka się ucieszyła. Pomyślała, że jak już się znajdzie pójdzie z rodzicami skakać w kałużach. Spojrzała w górę ale nie zobaczyła nieba. Wszystko przesłonięte było burą skorupą miliona brudnych myśli, nie było widać nawet czubków wieżowców. Tato budował fajne wieżowce pomyślała, mogłam je potem burzyć i krzyczeć, a on udawał, że jest oburzony i budował następny, większy. Zgłodniała i pomyślała o mamie. Gdzie mama i kiedy zrobi mi kolację? Wędrowała tak jeszcze dwadzieścia lat, aż zapomniała jak się chodzi i w zaczęła raczkować, a potem pełzać. Resztką sił doczołgała się za obwodnice miasta, gdzie ostał się skrawek zagajnika. Stało tam oczko wodne i powietrze zdawało się lżejsze. Zmęczona przetoczyła się na plecki i odruchowo rączką wyrwała kępkę lekko nadgniłej już trawy. Wtem dziecięcą twarzyczkę rozjaśnił uśmiech i zaczęła chichrać się głośno. Wszystko, bo na czarnym sklepieniu księżyc stroił do niej głupie miny.

5

Alan uczył się grać na gitarze, szło mu całkiem dobrze jak na początkującego, zdecydowanie lepiej niż sport. Od ósmego roku życia trenował sporty walki tylko dlatego, że był do tego zmuszany przez rodziców. W końcu odzyskał niezależność, rodzice rozwiedli się, on wyprowadził z domu w wieku siedemnastu lat. Nauczył grać na gitarze znaną piosenkę i śpiewał na ulicach. Czasami zarabiał nieźle, budził litość, był chudy, niewysoki i niedbale ubrany. Czasami zarabiał mało i wtedy spał na dworze. Nadszedł wrzesień, ale Alan nie wybierał się do szkoły. Czuł w powietrzu zapach sentymentu, zapowiedź kończącego się lata, zapowiedź końca. Na koncercie kiepskiej kapeli poznał dziwną dziewczynę z Gdańska. Długo pisali ze sobą, w końcu zebrał się w sobie, kupił bilet i wyruszył w długą podróż, o której zawsze marzył bo miał przed sobą jakiś cel. W trakcie podróży dużo myślał, rozmawiał z przypadkowymi ludźmi, nie miał oporów w poznawaniu obcych i tak jakoś uznał, że dziewczyna chyba nie jest dla niego, to znaczy nie ta do której jedzie. Kiedy dojechał, trzy dni wędrował po starym mieście Gdańska, grał bez pozwolenia i zarobił trochę grosza. Noce były już zimne, ale on miał ze sobą śpiwór z wysoką klasą ciepła. Spędził dużo czasu na plaży i tam zaczął pisać własne piosenki a muzykę do nich słyszał w szumie akwarelowych fal, krzyku morskich ptaków, gdańskiej estetyce i smutnym głosie niedoszłej ukochanej która zadzwoniła do niego z pytaniem czy dojechał. Należał do tych miłych gości, którzy co prawda zawsze mówią prawdę, ale kiedy jest ona nieszczęśliwa nie mówią nic. Dziewczyna w końcu zorientowała się, że nigdy do niej nie przyjedzie. On zorientował się, że jest w trójmieście tak samo obcy jak w mieście rodzinnym. To nie tak, że świat go odrzucił a on świat, zwyczajnie nigdy do siebie nie należeli. Długo wędrował plażą na wschód albo zachód, tego do końca nie wiadomo. Spał, grał, zwiedzał opustoszałe tandetne turystyczne miasteczka. Turystów było niewielu, pogoda deszczowa, parę razy porządnie zmarzł. Raz musiał poprosić w rybnej restauracji, żeby powieszono mu śpiwór przy piecu żeby wysechł, właściciele z litości chcieli zaproponować mu noclegi na jakiś czas bo nie wiedzieli, że wilk nie śpi w budzie. Wędrował tak z tydzień lub dwa kiedy trafił na miasteczko niemal zupełnie opuszczone, gdzie więcej było jaskrawych, tandetnych automatów do gier, upewnił się, że wieloletnie treningi sztuk walki były bezcelowe kiedy uderzył w automat mierzący siłę ciosu. Było wietrznie ale morze gładkie. Jedną z najlepszych piosenek napisał kiedy na pełnym tandety kolorowym molo podziwiał bezmiar wszechświata utajony w oceanie pod i oceanie nad. Kiedy słońce w płonącym korowodzie opuszczało podniebne oceany i wstępowało w głębiny malutkiego Bałtyku. Działo się to w trakcie zmierzchu kiedy wszystko wydaje się nierealne. Tej nocy nie padało i mógł spać na molo gdzie silne wiatry wydarły z niego smród świata. Gdy wstał, rozłożył szeroko orle skrzydła, krzyknął rozwierając orli dziób, zatrzepotał i odleciał gdzieś na wschód albo zachód, tego do końca nie wiadomo, wiadomo, że tylko gitary było mu żal.

6

Dustin rozejrzał się po pustym przedpokoju ale niepokojący dźwięk ustał. Trudno przestraszyć człowieka na skraju ciężkiej depresji. Dustin nawet nie drgnął kiedy usłyszał odległe wołanie, śpiew czy może płacz gdzieś z…

-Sam nie wiem, jak by z przedpokoju albo… pewnie zza ściany. Albo mam schizofrenię.

Użył kilku wulgaryzmów, roześmiał się bez przekonania. Oparł plecami o ścianę i powoli zaczął osuwać, z powrotem w głąb beznadziei. Czy jego bliscy umarli, opuścili go, czy nigdy ich nie miał? Takie mniej więcej myśli błąkały się po jego głowie kiedy głaskał zimną spoconą butelkę z zielonego szkła.

-Kurwa! – Zawył przeciągając samogłoski i akcentując R. Nigdy się tak nie wyrażałem, przypomniał sobie. – Nie mam nawet ochoty pić. Popatrzył w wysokie pionowe lustro gdzie zobaczył człowieka słabego i przegranego. A przecież tyle razy uśmiechał się do własnego odbicia, silnego, radosnego, pełnego życia mężczyzny. Przez moment wspominał czas młodości. I wtedy znowu przypomniał sobie co się stało i zaczął płakać. Gorzkie są łzy mężczyzny który miał wszystko i wszystko stracił. Trwało to długo a w tym czasie ostatnie majowe promienie ślizgały się w górę po pomalowanej w kolor sepii ścianie i blakły. Postanowił się pozbierać i wziąć sprawy w swoje ręce. Doprowadził do jako takiego ładu i stwierdził, że po trzech dniach bez prysznica nie powinien podchodzić za blisko do ludzi. Na klatce schodowej zaczepił go sąsiad i zaczął gadać o wojnie. Dustin pozbył się go kiwając kilka razy głową i udając, że słucha, nawet uśmiechnął do być może udanego żartu. Dustin nie był rozbawiony.

Supermarket był prawie pusty. Kilku ludzi z lękiem na twarzach szwendało się między prawie pustymi półkami. Jedzenie było drogie, za to alkohol trzymał uczciwą cenę. Dustin wziął coś w miarę dobrego i w dużych ilościach. Po dłuższym zastanowieniu zamówił dodatkowo kiepskiego, podgrzewanego na miejscu hot doga. Starsza kelnerka marketowa wzdrygnęła się na widok jego roztrzęsionych dłoni. Szczęśliwie wszystkie kasy były już automatyczne i uśmiechnięte twarze ekspedientów przyklejone do ich obudowy nie oceniały. Po wyjściu z marketu obrał kierunek na mieszkanie, ale w połowie drogi obok stacji elektrycznych pojazdów do wypożyczenia postanowił napić się na dworze gdzie mógł podziwiać widowisko, jakie niosło za sobą powoli zaciągające się ciemnością majowe niebo. Usiadł na fotelu skutera i odkręcił butelkę. Nieliczni przechodnie nie zwracali na niego uwagi, a jednak było mu jakoś tak głupio. Zmienił plany. Wrócił do domu żeby się umyć i przebrać. Dłuższą chwilę nasłuchiwał w przedpokoju. Popatrzył w lustro i zrozumiał, że powoli się starzeje. I że mimo to gdyby wrócił do siebie mógłby jeszcze złamać kilka kobiecych serc. A może to alkohol… Tak czy inaczej nie zamierzał niczego nikomu łamać. Zamierzał się napierdolić i przestać istnieć. Wyszedł trzaskając drzwiami i zapominając zamknąć na klucz. Wziął tylko kartę. Wypożyczył elektryczną hulajnogę i dojechał do śródmieścia. Tam przywdział fałszywy uśmiech i spacerem dostał się na starówkę. W starym mieście można pić bezwstydnie. Trzeba tylko znaleźć towarzystwo. Nie bał się, że go ktokolwiek pozna bo mieszkał tam od tygodnia. Wystarczyło być dobrze ubranym, zadbanym, uśmiechać się i siedzieć blisko ludzi. Szedł powoli, podziwiał zabytkową stację kolejową, odnowione niedawno budynki. Wokół przemieszczały się różnorodne roześmiane grupki ludzi. Teraz najtrudniejsze. Wchodząc samotnie w grupkę ludzi można zostać uznanym za dziwaka, ale jeżeli zostanie się do niej wciągniętym niby to przypadkiem, zagadanym przez takiego gościa co to jest super towarzyski wobec wszystkich nawet obcych, albo towarzyską dziewczynę której się spodoba, można zatonąć w grupie nieznajomym ludzi. W gruncie rzeczy takie grupki imprezowe nie są niczym innym jak zbieraniną ludzi obcych, samotnych i zrozpaczonych, którzy idą ,,pobawić się”. Dustin już to przerabiał, był na studiach wiedział jak to działa. Łatwo mówić trudniej zrobić. Mijane grupy traktowały Dustina jak powietrze. W pewnym momencie stanął i zaczął nasłuchiwać. Znowu nieokreślony dźwięk, dochodzący z głębi lub dali. I jednocześnie bliski. Płacz dziecka czy chichot dziewczęcy?

Stał przez chwilę na skrzyżowaniu krawieckiej i bednarskiej, trącany przez jednych mijany przez resztę. Nikt na niego nie patrzył. Nasłuchiwał odległego wołania które to nasilało się to zanikało jak mistyczny puls. Kiedy ucichło ktoś trzepnął go w ramię otwartą dłonią.

– Hej! Co ty tutaj robisz?! – Tak to właśnie jeden z tych towarzyskich gości, którzy pamiętają cię i po 20 latach rozmawiają z tobą jakbyście rozstali się na wczorajszej imprezie.

– Dustin? To były czasy, dałbym trzy miliony, żeby tam wrócić…

– I nie wątpię, że było by cię stać! – Dustin strzelił w ślepo i trafił, bo kolega rzeczywiście był już multimilionerem. Intensywnie starał się przypomnieć imię kolegi i o jakich czasach wspomina.

– Wyszedłem się przewietrzyć, jestem na delegacji i trochę mi się nudzi wiesz… – skłamał Dustin.

– Wolny strzelec! To chodź z nami idziemy do Inki. To taki pub trochę lepszy, wiesz, mają tam trochę droższe piwko i nie przychodzi biedota, dawaj, ja stawiam! Wiecie co wyprawialiśmy z Dustinem jak studiowaliśmy prawo? – Zwrócił się do towarzystwa. – Można by książki pisać! – Chodź pogadamy, stawiam piwko!

– Mam lepszy pomysł.- odpowiedział Dustin który zostawił alkohol w domu. -Postawię coś mocniejszego! Spróbujemy powtórzyć czasy studenckie.

Tak mniej więcej brzmiała ich rozmowa, może nieco bardziej chaotycznie, bo wszyscy byli już podpici. Dustin uchwycił imię kolegi gdy je wypowiadała całkiem ładna blondynka w białej sukni, czerwonej szmince i pijackich rumieńcach. On nazywał się Michał, ona została mu przedstawiona jak Andżelika, a reszty imion nie zapamiętał i nawet nie pamiętał ilu tam było ludzi. Spotkanie okazało się zaskakująco przyjemne. Dustin wrócił do wspomnień czasów beztroskich, radosnych i tych które nie przypominały mu o stracie. Michał był równym gościem i kiedy tylko wyczuł, że Dustin nie chce czegoś mówić zmieniał temat i nie drążył. Co innego Andżelika. Uparła się i na różne sposoby pytała czy jest wolny. Unikał rozmów na tematy z tym związane i mimo to zauważył, że ciągnie ją do niego, a jego do niej w sumie też. Michał jedna po drugiej opowiadał anegdoty adwokackie. Reszta towarzystwa słuchała lub rozmawiała między sobą. Tematem przewodnim lokalu był bursztyn. Blaty stołu były z hartowanego szkła pobrudzonego miodem. Pomarańczowe zasłony, morskie ozdoby. W kiblu jak wnętrze pirackiego okrętu Dustin dowiedział się od Michała, że nie musi się niczym przejmować, Andżelika jest wolna i w sumie to nawet całkiem w porządku. Gdzieś z pół godziny po północy odnalazł się w okolicach centrum handlowego, potykał o krawężniki a na ramieniu opierała się Andżelika, która najwyraźniej też nie wiedziała co tam robi. Na chwilę zamilkła i wydawać się mogło, posmutniała, po chwili ożywiła i zaczęła opowiadać dość zabawną historyjkę rodzinną. Szli potem w milczeniu z zadartymi głowami patrząc na wirujące w alkoholu gwiazdy. Dustin po dłuższym zmaganiu odprowadził ją na taksówkę. Dała mu namiary.

-Zadzwoń. – Powiedziała.

-Zadzwonię. – Skłamał.

Była już druga albo i trzecia, ulice dalej od centrum miasta kompletnie puste. Toczył się powoli, bez celu nękany narastającą rozpaczą. Dreptał krok za krokiem za wszelką cenę nie dopuszczając do świadomości wspomnień. Przechodził nieopodal zagajnika, za którym rozpościerały się połacie pól i dalej lasy. Zabudowa miejska nie była spójna, miasto składało się z wielu porozrzucanych wysepek, między którymi płynęła rozwidlona rzeka, pasły się pola i wdzierały lasy. Taki dziki placek znajdował się między śródmieściem a osiedlem na którym ostatnio zamieszkał. Idąc o takiej godzinie samotnie pustymi ulicami nie odczuwał mimo to lęku, raczej pewien rodzaj swobody. Był sam ze swoją rozpaczą toteż i zaczął bredzić pod nosem, ośmielając się z czasem krzyczeć. Wznosił pięści do nieba i odgrywał teatralny monolog przed stwórcą nieba i ziemi, w którego, w zasadzie już nie wierzył. Alkohol nakarmił depresję a ta jak hydra wzięła się za niego i zaczęła pożerać. Już dawno stracił chęć do życia ale teraz każdy kolejny krok był coraz cięższy i bardziej bez sensu. Po co iść? Równie dobrze można położyć się tutaj w krzakach. Usiadł na wysokim krawężniku. Na chwilę schował za transformatorem elektrycznym kiedy usłyszał z oddali nadjeżdżające auto. Nie chciał, żeby ktoś na niego patrzył. Wszedł w końcu w zagajnik i po jakimś czasie znalazł pień na którym można by usiąść. Przystanął bo znowu wydało mu się, że coś słyszy. Głos z oddali wołał go po imieniu… Głos matki… przecież ona nie żyje… Nie, to było wołanie dziecięce… Płacz niemowlęcia w oddali… Tym razem wołanie nie ustawało, raczej powoli wzmagało się, stroiło jak radio i miał już wrażenie, że zaczyna rozumieć co to jest… To jak gdyby od ulicy, ale przecież stamtąd przyszedł… Poszedł tam i kiedy wrócił na chodnik dźwięki ustały, a zastąpił je cichy jęk silnika elektrycznego. Taksówka, oślepiła go ledami, minęła, zatrzymała i wróciła na wstecznym.

– Dustin? Co robisz? Gdzie zniknęliście z Andżeliką? Trzeba było mówić, zabralibyśmy się razem! Gdzie mieszkasz? Podwiozę Cię.

Dustin ocknął się wieczorem. Majowe słońce zaczęło tracić impet i jego promienie wspinały w stronę sufitu i jednocześnie blakły. Biorąc pod uwagę dwanaście godzin snu można by pomyśleć, że udało mu się wyspać i czuł się lepiej. Nic z tych rzeczy czuł się podle by nie powiedzieć kurewsko. Lodówka pełna była zepsutych wiktuałów. Powrzucał wszystko do kosza i zadowolił wodą. Sprawdził stan konta. Przypomniał o wczorajszych zakupach i podszedł z roztrzęsionymi dłońmi do szafki. Flaszki stały pełne, tylko w jednej, tą którą otworzył na przystanku z pojazdami elektrycznymi, brakowało trochę. Zamknął szafkę. Nie był alkoholikiem. Jeszcze. Przez moment pomyślał, że powinien kupić coś tanio i ugotować. Jednak lepiej zjeść na mieście, tam nie będzie sam. Zadzwonił szef. Zapytał jak się czuje. Jeszcze raz wyraził kondolencje i zapewnił o wsparciu.

– Pieniędzmi się nie przejmuj. Możesz odpoczywać ile chcesz, jak chcesz możesz wrócić. Wiesz niektórym to pomaga, czasami lepiej rzucić się w wir zadań. Miałem tak po rozwodzie. Nie namawiam, odpocznij jeszcze. Pamiętaj, możesz wziąć psychologa na koszt firmy…

Dustin jednak wrócił do półki i nalał pół szklanki. Wydobył z zamrażarki resztki lodu i nie czekając aż się nadtopi wypił. Umył się i ubrał porządnie. Popatrzył w lustro i z całej siły trzasnął w nie pięścią. Przebiła szybę i wbiła się w tekturową ścianę, a szkło poważnie zraniło mu dłoń. Z pół godziny zajęło opatrywanie ręki tak, żeby bandaż się trzymał. Na szczęście Ben zostawił apteczkę. Ben był jego kolegą i pozwolił mu pomieszkać w jednym ze swoich mieszkań, żeby mógł odpocząć i wrócić do siebie. Trzeba będzie odkupić lustro i zrobić coś ze ścianą. Przebrał koszulę, poprzednia była pochlapana krwią. Wziął marynarkę i przewiesił przez ramię w razie gdyby znowu miał się wałęsać po nocy. Ruszył w stronę miasta. Gdzieś w środku drogi zjadł w fast-foodzie, gdzie oprócz niego pełno było twarzy apatycznych, ale też i kilka żywych spojrzeń, kilku ludzi którym jeszcze chciało się żyć, albo dobrze udawali. Wśród nich nie kto inny jak i Michał. Dustin długo siedział, miejsce należało do najpopularniejszych w mieście i Michał przychodził tam codziennie o czym zresztą mówił wczoraj ale Dustin tego nie pamiętał. Za szybami restauracji jedna pod drugiej zaczęły zapalać się latarnie miejskie, światło dnia było już zaledwie wspomnieniem. Michał usiadł obok blisko i z ustami pełnymi burgera opowiadał najpierw jak rzucił zawód adwokata, a potem o swojej firmie, która realizuje projekty od których zależy przyszłość świata. Powiedział też, że dzwonił do Andżeliki zapytać czy żyje.

– W ogóle dużo mówiła o tobie i pytała czy jesteś wolny. – Dustin zmienił temat. Z trudem udało mu się przekierować rozmowę na politykę, potem sport, potem kasę. Wiadomo facet w średnim wieku może gadać o kasie cały dzień. W zasadzie kiedy doszli pod ratusz zaczęli snuć plany założenia wspólnej firmy i oboje szczerze wierzyli w powodzenie projektu. Zwyczajnie zaczęli od piwka na rozgrzewkę, stali obok baru, spoglądali na przechodniów, głośno się śmiali i opowiadali bzdury. Obaj byli wrakami ludzi, tyle że Michał był bardziej towarzyski. Zaraz przyszła do nich znajoma para, potem Ola, dziewczyna Michała która wczoraj wieczorem miała nockę a dzisiaj wyszła napić się pierwszy raz w tygodniu. Był wtorek. Ruszyli w stronę bulwarów zaglądając po drodze do sklepu całodobowego. Dustin opierał się łokciem o barierkę na moście. Za jego plecami światło miejskie kołysało się na ciemnej tafli, Oli widok przypominał jeden z obrazów holenderskiego schizofrenika, nie mogła sobie przypomnieć ani jego nazwiska ani tytułu obrazu i męczyła tym towarzystwo, które udawało, że też nie wie i śmiało się z niej podając sobie flaszkę i sok do popicia. Przyszła pora na Dustina, wziął butelkę i kiedy szkło zetknęło się z jego ustami, znowu usłyszał śpiew, czy może raczej śmiech. Coś jak odległe wołanie z ukrytych zakątków rzeczywistości. W rezultacie przechylił butelkę zbyt szybko i boleśnie zakrztusił gorzką wódką. To definitywnie zakończyło rozmowę o obrazach i zaczęło serię żartów o piciu. Dustin jednak był nieobecny bo wołanie, natarczywy zew nie wiadomo skąd nie ustawał, jak wcześniej, nie pulsował, zamiast tego wzmagał się i wyostrzał. Usłyszał wyraźnie perlisty śmiech, dźwięczny głos delikatnej kobiety. Szorstki przepity głos Andżeliki która właśnie dołączyła do towarzystwa zabrzmiał wręcz jak bluźnierstwo i nawet zirytował Dustina. Dalekie wołanie ustało.

– Czeeeść. – powiedziała i spojrzała natarczywie w oczy. Była prawie pijana. Przywitała z resztą i przewyższyła wszystkich poprzedników opowiadając najzabawniejsze żarty i anegdoty alkoholowe. Zdjęła kurteczkę i obnażyła przy tym sporą część ciała, na co Dustin mimo wszelkich starań nie pozostał obojętny. Włóczyli się tak gromadą wzdłuż bulwaru, przechodzili na jedną potem drugą stronę rzeki, i powoli przemieszczali gdzieś na północ. Majowe niebo ze wschodu czyste i rozgwieżdżone, z zachodu zaciągnęło się ciężkimi chmurami. Powietrze było ciężkie, parne. W pewnym momencie zadął silny wiatr i przygiął ku ziemi chude świeżo nasadzone szybko rosnące drzewka, potargał egzotyczne liście. Wiatr niósł ze sobą sporo pyłu, zapach nadchodzącego lata i rozwiał rozpuszczone włosy Andżeliki, która trzymała się blisko Dustina i mówiła nawet dość trzeźwo. On bezwstydnie ją sobie oglądał i zastanawiał co to za jedna i skąd się wzięła.

– Skończył się Internet! – ktoś powiedział.

– Niemożliwe…faktycznie… – Dodał Michał.

– A ja mam, bo… zaraz, u mnie też nie ma, z czego macie?

W niedalekim ogródku piwnym stał wielki telewizor bez sygnału. Zawyły syreny przeciwatomowe. Dustin poczuł  jak drży ziemia, przez chwilę myślał, że to znowu jego urojenia, ale inni też to zauważyli.

– To przecież tylko burza! – Krzyknął Michał. Gdzieś daleko widzieli zaaferowanych policjantów, podbiegli do nich zapytać co się dzieje. Starszy, łysy posterunkowy, z grobową miną i drżącym głosem powiedział.

– Wrocław nie istnieje. Wysadzili całe miasto…

Dustin ku swojemu zdziwieniu obudził się we własnym łóżku. Nawet lepiej obudził się sam. Spróbował odtworzyć wydarzenia ostatniego dnia i powoli docierało do niego co się dzieje. Przypominał sobie wszystkich ludzi których poznał we Wrocławiu. Zastanawiał dlaczego jest taki obojętny.

– Stary, tylko tobie udało się zasnąć. – Usłyszał Michała. W jego mieszkaniu, lub raczej w mieszkaniu które udostępnił mu przyjaciel zgromadziło się sporo imprezowiczów. Wszystko dlatego, że było na przedmieściach, a ludzie bali się ataku atomowego na centrum. Ktoś właśnie podał mu śniadanie, ktoś płakał, ktoś coś bredził, zastanawiał się co teraz, czy w sklepach dalej będzie jedzenie, czy nie trzeba uciekać a jeżeli tak to gdzie. Początkowo Dustin żywo udzielał się w rozmowie, argumentował za ucieczką, potem przeciwko, potem znowu za, ale wtedy usłyszał śpiew już nie jednej kobiety ale duetu. Tripletu. Całego choru. Bezwiednie ubrał się do wyjścia, nie reagował na pytania, ktoś nawet złapał go z kurtkę, ale bez przekonania i łatwo się wyrwał. Nie wziął ze sobą nic, po prostu wyszedł. Do urojeń słuchowych dołączyły wzrokowe. Widział siostrę jak uśmiechnięta, beztroska spaceruje przed nim w stronę pól. Szedł za nią i miał nadzieję, że się zatrzyma, ale ona tylko się uśmiechała. Przed miesiącem wyprowadziła się do Wrocławia i jak domyślił się Dustin jej ciało wyparowało, być może właśnie wdychał cześć jego cząsteczek które zmieszały się z powietrzem. Po kilku kilometrach zorientował się, że ekipa idzie za nim uzbrojona po uszy w alkohol. Michał stale próbował go zagadać, ale on już nic nie słyszał, tylko śpiew chóru chórów. Śpiew tak smutny, że wzbudzał w nim coś co z braku lepszych określeń nazwałby orgazmem smutku. Odeszli daleko od drogi, błąkali po majowych łąkach i zagajnikach. W pewnym momencie Michałowi udało się nastroić starą wojskową radiostację i słyszał tylko ostrzeżenie o następnych atakach i natychmiastowy nakaz opuszczenia miasta. Zobaczyli inne grupki ludzi uciekających przez zagładą. Zaczęli biec i tylko Dustin szedł tak jak wcześniej wpatrzony w urojenie martwej siostry. Andżelika pobiegła z innymi, ale po chwili zatrzymała się i zaczekała na Dustina. Złapała go za rękę. Niewyspana, bez makijażu straciła nieco z wieczornego blasku, ale dalej była atrakcyjną kobietą. Podała Dustinowi kubek wody, przyjął bo jego urojenia ustały.

– Co się stało? – Zapytała.

– Chyba jestem chory. Mam urojenia. – Nie ucieszyło jej to ale mimo to została z nim. Wywędrowali jeszcze z dwa kilometry kiedy oślepiający błysk jak flesz błysnął zza ich pleców. Dustin zobaczył stary poniemiecki bunkier wystający z ziemi i podbiegł. Czytał trochę o Hiroszimie, wiedział że zaraz przyjdzie fala uderzeniowa. W bunkrze znaleźli ludzi mdlejących z przerażenia. Chwilę potem przyszedł podmuch który położył cześć drzew. Gdyby nie osłona jaką dawał betonowy budynek pewnie by tego nie przeżyli. Wstali, otrzepali twarze z ziemi i mchu, i poszli dalej. Nikt do nikogo nie mówił po prostu szli. W końcu dogonili grupę Michała, całą pijaną, tym razem już odmówił, dosyć miał alkoholu. Michał krzyczał do nich, ale oni nic nie słyszeli, fala uderzeniowa uszkodziła im słuch. Z radiostacji ktoś mówił, że grozi im wielka katastrofa kosmiczna i zaraz cała ziemia i tak przestanie istnieć. Znaleźli stado jeleni które stały tylko i trzęsły się z przerażenia, ogłupiałe bezrozumne zwierzęta przeczuwały nadchodzący koniec. Ale Dustin mimo pękniętego bębenka usznego i dożywotniej głuchoty którą wyrządziła mu przechodząca fala uderzeniowa słyszał śpiew. Teraz stawał się wzniosły, były w nim pewne nuty smutku ale zanikały i stawały się raczej patetyczne i wyniosłe. Zobaczył ojca, niskiego, krzepkiego mężczyznę. Był dokładnie w jego wieku i uśmiechał się do niego bardziej jak kumpel niż ojciec. Pogłaskał jednego z jeleni a ten się uspokoił. Pokazał mu drogę. Nawet odsunął jedną gałąź, żeby Dustin mógł przejść bez przeszkód. Tym razem ekipa postanowiła pójść w swoim kierunku, tylko Andżelika oszołomiona, nie w pełni trzeźwa uchwyciła się go i poszła za nim. Droga była długa, minęło południe, zapadł wieczór i nic strasznego się nie działo. Doszli nad jezioro przy którym stała porośnięta wszelkim zielskiem zapadnięta świątynia dumania. Tam przystanęli na chwilę. Ojciec gdzieś zniknął podobnie jak wcześniej siostra. Dustin długo patrzył Andżelice w oczy i zobaczył, że są piękne. Ujął z szacunkiem jej dłoń. Zobaczył nieopodal pomost. Z namaszczeniem i odświętnie, jak na randce w drogim lokalu wypili resztkę whisky którą Andżelika miała w plecaczku. I szli patrząc jak gwiazdy trzęsą się na nieboskłonie. Naprawdę się trzęsą i zaczynają świecić tak mocno, że jest jasno jak w dzień. Stoją na pomoście i patrzą w tafle jeziora, a gdy blask jest już nie do zniesienia patrzą sobie w oczy i widzą niebo rozpalone i płonące gwiazdy strącane na ziemię. Teraz już wszyscy słyszą chór chórów.

7

Nic strasznego się nie wydarzyło a zawalił się świat. Samochód stanął w połowie drogi na wesele na dzikim odludziu i na złość nikt nie chciał się zatrzymać, żeby pomóc go naprawić. W końcu poddali się, przestali grzebać przy silniku na którym w ogóle się nie znali, a nawet gdyby się znali to nie byli by w stanie nic zrobić bo silnik się zatarł, winowajcą był czujnik który nie zauważył braku oleju. On w garniturze, lakierkach, z krawatem w szyszki szukał na telefonie najszybszej drogi i wyszło mu, że to przez las. Ona marudziła, że nie będzie szła przez las w balowej sukni i szpilkach. Całkiem słusznie argumentowała, że to za daleko, można się zgubić i zaraz padną im telefony. Na to on stwierdził, że nie chciał jechać na żadne durne wesele i bardzo dobrze. Na to ona poszła w stronę lasu i powiedziała, że dojdą na wesele albo do piekła. On nie chciał, ale nie zamierzał zostawiać jej samej w lesie. Weszli więc między tańczące drzewa, w gęstą sieć aromatycznych żywic, zapach sosnowego igliwia. Ona mimo, że stopy miała delikatne, mogła zdjąć buty i stąpała po miękkim, świeżym mchu. On narzekał, że zaraz rozładuje mu się telefon i się zgubią. Ona na to, że w ogóle nie wzięła telefonu i chyba jednak muszą wrócić. Nie wiedzieli, bo brakowało im doświadczenia, że nie da się wrócić z lasu. Obrócili się dokładnie o sto osiemdziesiąt stopni i przeszli taką samą odległość jaką przyszli. I mimo to nie wrócili do samochodu ani nawet w okolice drogi. Las zgęstniał, pojawiły się liczne krzaki jeżyn, a w oddali widać było blady prześwit, to polana upadłych wrzosów, bezkwietnych, szarych i ponurych. Na tej polanie pokłócili się i rzucali wzajemnie butami. Słońce przesłoniły zimne marcowe chmury i powietrze też oziębiło się gwałtownie. Znaleźli rzekę i on ucieszył się, bo rzeka to może i nie droga, ale gdzieś tam na pewno płynie. Postanowili iść wzdłuż rzeki co nie było łatwe, zawsze blisko rzeki roślinność staje się gęstsza, pełna ostów i cierni, miejsc podmokłych, górek i dolinek. Mimo to uparli się i szli wzdłuż rzeki. Wtem usłyszeli z oddali rechot silnika. Przestraszyli się początkowo, ale gdy zobaczyli staromodny rzeczny parowiec dmuchający białymi obłoczkami z komina, kiedy usłyszeli dźwięki ślubnych psalmów, wyszli z gęstwiny jałowca, pokazali się na drewnianym pomoście i zostali zauważeni. Trochę się spóźnili, z pokładu zszedł już ksiądz Tomasz i udał w swoją stronę, przepraszając, że nie uda mu się zostać na weselu. Mimo dużego spóźnienia i tak musieli stać w długiej kolejce do złożenia życzeń młodej parze. Młoda jak młoda, powiedział on, na co ona odpowiedziała mu, że lepiej późno niż wcale. Stateczek był wcale niebrzydki i dostali osobną kajutę z drewnianą boazerią i okrągłym okienkiem. Kapitan musiał robić za wodzireja, bo ten dostał choroby morskiej. Kapitan znał tylko marynarskie szanty i weselnicy musieli cieszyć się, że w ogóle mają jakąś muzykę. Parkiet chwiał się rytmicznie i weselnicy często na siebie wpadali, kelnerzy tłukli naczynia. On i ona mieli tego dość i wleźli na górny pokład gdzie siedzieli palący papierosy, gdzie nie było dachu i można było obserwować gwiazdy zstępujące i wstępujące na atramentowe niebiosa. Adam, kawaler gawędziarz zauważył, że nie wszystkie gwiazdy odbijają się na powierzchni rzeki i, że są tam takie których z kolei nie ma na niebie i nikt nie wiedział które niebo jest prawdziwe.

8

O ciemnym poranku wygrzebał się z mieszkania zaspany mężczyzna żałując, że nie jest niedźwiedziem i nie zapada w sen zimowy. Na jego twarzy błyszczało niebieskawe światło wielkiego telefonu. Podróż do pracy zajęła mniej więcej pół godziny, w tym czasie jaskrawe miejskie latarnie pobladły, niebo przybrało barwę ciężkiego ołowiu. Przewijał wiadomości ze świata palcem. Ktoś zatrąbił, kiedy nie schował ekranu nawet na przejściu dla pieszych. Nie mógł schować, wiadomości ze świata były ostatnim paliwem które pozwalało mu się w ogóle poruszać. Ktoś mógłby powiedzieć, że paliwo to chude i mizerne, zaiste mimo wszystko lepsze takie niż żadne. Alternatywą było leżeć na łóżku, stracić pracę, umrzeć z głodu i do reszty poddać się zniechęceniu. Ale spokojnie, w pracy miał następne paliwo: wielką maszynę produkującą czarny nektar bogów. Koledzy żartowali, że programista zamienia kawę w kod, ale on po prostu trwał. Pracował w dziale wsparcia i w okresie przedświątecznym niewiele się działo. Większość ludzi tkwiła na urlopach, jeździła na nartach, szykowała do świąt, spędzała jeszcze więcej czasu przed komputerem i niektórzy nawet marzyli, żeby wrócić do pracy i odpocząć. Automat oczywiście się zaciął i mężczyzna dodatkowo musiał zużyć nieco paliwa na rozmowę z serdeczną sprzątaczką, która korzystając z pustek w biurze sprzątała w godzinach w których w innym czasie nie było by to możliwe. Naprawa maszyny polegała na wyrzuceniu fusów, umyciu niektórych elementów, dolaniu wody, wylaniu wody z tacki ociekowej i zmontowaniu wszystkich elementów z powrotem. Bez przekonania otworzył laptopa i oczywiście nie natrafił na żadne zlecenie. Przeczytał już wszystkie wiadomości, zaparzył drugą kawę i jeszcze raz przejrzał ulubione portale, ale nie znalazł nic ciekawego. Było w połowie drugiej kawy i dalej nie miał nic do roboty. Postanowił się pouczyć. Poczytał troszeczkę na temat sztucznej inteligencji i pomyślał, ze zamiast tworzyć sztuczną, ludzie powinni martwić się o własną. Mimo to zaczął własny trywialny projekt. Kubek kawy był już pusty, na jego dnie ostatnie krople wyschły tworząc brudny osad. Ktoś włączył klimatyzację na funkcje chłodzenie, mimo że temperatura na zewnątrz była pięć stopni na minusie. Mężczyzna musiał stoczyć wojnę przy panelu sterowania. Całe biuro z zainteresowaniem śledziło zażartą dyskusję między prawicą i lewicą, zwolennikiem chłodzenia i grzania. Doszło do kompromisu nie satysfakcjonującego żadnej ze stron, klimatyzację ustawiono na tryb neutralny, jeden ubrał kurtkę drugi ściągnął bluzę. Kilka osób obecnych w biurze przewidzianym dla kilkuset zawiodło się na widowisku, bo było za krótkie i nie owocowało bójką czy bodajże wyzwiskami. Znowu zapanowała monotonia wyjących wiatraków: klimatyzacji, wentylatorów laptopów i olbrzymich serwerów. Akompaniowała im bezpłciowa muzyka palców uderzających w klawisze i kliknięć myszką. Nikt z nikim nie gadał, na osiem osób obecnych w biurze trzy nie brały leków na depresję, co nie znaczy wcale, że miały dobry humor. Mężczyzna w końcu nie wytrzymał i wyszedł na zewnątrz pogadać z dwójką palaczy.  Zobaczył, że niebo stało się niemal białe i pomyślał, że ciśnienie musi być niskie.

– Mówili, że będzie padać. – Powiedział jeden z palaczy.

Mężczyzna wrócił do biura, zrobił trzecią kawę, głównie, żeby się ogrzać i skończył pisać prymitywną sieć neuronową. Już milion takich napisano, pomyślał. Czego nie odkryto? Czego nie zrobiono? Gdzie nie byto? Poszedłbym w dal, w nieznane, tam gdzie nie ma jeszcze map, albo są ale niewyraźne. Ale dali już nie ma, nie ma głębi. Wszystko zobaczysz na mapie satelitarnej, a zresztą i tak wiem gdzie bym doszedł gdybym teraz wyszedł. Lasy wykastrowano siecią dróg, nie ma gdzie iść, nie mam jak się zgubić. Mam nawigację a i nawet gdybym się zgubił, zaraz gdzieś znalazłbym jakąś drogę. Tak pomyślał i zawisł na krześle jak sterta ubrań. Ekran komputera zaciemnił się od nieużywania. A przecież chcesz więcej! Chcesz więcej! Usłyszał głos. Co z tego, jak nie ma? Zresztą jestem słaby, mięczak wychowany na kawie, pączkach i komputerze. Dlaczego aż tak mi zimno? Dlaczego łzawię? Dlaczego mam dreszcze? Dlaczego drżysz? Bo chcesz więcej! Chcesz więcej! Chcesz dalej! Bardziej! Bo chcesz więcej!

Wyszedł na zewnątrz i zobaczył płótno zapomnianego malarza z padającym śniegiem i ośnieżonymi ulicami, z latarniami na powrót budzącymi się do życia. I mimo, że niebo było czarne świat jaśniał. Ruszył w kierunku który dobrze znał. Znał wszystkie zakamarki miejskie ale za wszelką cenę udawał przed sobą, że nie wie co jest za rogiem. Wyobrażał sobie, że jest zagubionym podróżnikiem jak Bilbo Baggins, albo, że stracił pamięć jak Jason Bourne. Czego szukasz? Czego szukasz? Gdzie idziesz? Było zimno i było oczywiste, że za jakiś czas będzie musiał wrócić. W sumie czas pracy już mu się skończył, mógł iść do domu. Zamiast tego błąkał się po miejskich ulicach nucąc smętną melodię i ponosząc klęskę za klęską w wojnie z logiczną częścią umysłu. On wyznaczał najbardziej optymalne ścieżki, uciekał ku sieciom neuronowym. Napisana przeze mnie sieć ma dwadzieścia sztucznych neuronów, mój mózg ponad osiemdziesiąt miliardów, dlaczego? Po co? Te myśli nie zaprowadziły go donikąd. Zadzwonił telefon. W jednej chwili, pod wpływem impulsu roztrzaskał go o ziemię. Zdumieni ludzie patrzyli jak z najwyższym spokojem zbiera jego szczątki i wrzuca do kosza. Morderstwo z zimną krwią w biały dzień. Bezsłoneczne popołudnie było białe od śniegu który przykrywał rzeczywistość ogromnymi płatami. Przyszła do niego myśl, że można napisać sieć neuronową która będzie rysowała płatki śniegu, ale szczęśliwie ją wyrzygał. W końcu zaczął już drżeć z zimna, nie miał telefonu żeby sprawdzić temperaturę. Wywędrował daleko, ale nie na tyle, żeby było w tym coś ryzykownego. Pozwolił logicznej części umysłu narysować optymalną drogę powrotną do domu bo zdrętwiały mu już stopy. Osiemdziesiąt miliardów neuronów świetnie wywiązało się z zadania. Nim się obejrzał znalazł się w cieplutkiej, bezpiecznej klatce schodowej i drżącymi, zesztywniałymi palcami, obiema rękami umieścił klucz w dziurce i przekręcił. Nie wiedział, że to właśnie w domu czeka na niego takie niebezpieczeństwo. Logiczna część jego umysłu zasadziła się na niego z najostrzejszym kuchennym nożem i uderzając trzydzieści razy w różne części ciała zamordowała i było to zupełnie nieoptymalne ale konieczne. Nie miał szans. Co gorsze nikt nigdy nie dowiedział się, że został zamordowany, nie podjęto śledztwa, bo nie znaleziono ciała. Był też ktoś kto podawał się za niego i nikt nie nabrał podejrzeń.

9

Mogłoby wydawać się, luty to za wcześnie na górską turystykę, ale akurat tego roku pogoda sprzyjała. Adam w ciepłym swetrze, turystycznym plecaku i górskich butach wspinał się powłócząc nogami na wielką górę. Miał drogą termiczną bieliznę, profesjonalną manierkę, zestaw narzędzi, szwajcarski scyzoryk, butlę gazową do podgrzewania jedzenia, karimatę, śpiwór i przenośny składany namiot. Zapas jedzenia na tydzień w razie gdyby szlak został odcięty nagłą śnieżycą. Bartek miał piłkarskie halówki, krótkie spodenki, koszulkę, znoszoną bluzę, sportowy plecaczek a w nim dwa piwka i pogwizdywał. Często schodził ze szlaku, szedł zygzakami, wchodził od czasu do czasu między karłowate krzaki i ponieważ nie znał innych słów na wyrażenie zachwytu, powtarzał w kółko ,,jak zajebiście!”. Nie można go winić, za taki a nie inny dobór słownictwa, do szkoły nie chodził a koledzy z podwórka innych nie znali.

– To co piweczko? – Spytał z uśmiechem i satysfakcją, jakiej nie miałby ktoś inny częstując gości płynnym złotem.

– Podziękuje. W górach lepiej nie pić.

– No co ty? To nie picie, to piweczko tylko. Dobra, dobra, wypijemy na szczycie.

Adam nic nie powiedział na to, chciał iść z kimś normalniejszym i lepiej przygotowanym. Czekała ich naprawdę ciężka przeprawa, góra okazała się wyższa niż w przewodniku, mówi się, że w Polsce nie ma pięciotysięczników, ale ktoś chyba przegapił Góry Hipokryzji. Tam aż się od nich roi a oni wspinali się na największy z nich. Adam zastanawiał się czy nie zawrócić, stanął na chwilę i studiował cierpliwie mapę i rzeczywiście! 5823 m n.p.m. wystarczy porządnie czytać mapy, a pomyślałby kto, że mówią o Tatrach, że są najwyższe. Nie to za wysoko, trzeba złazić. Adam chciał zawołać Bartka ale ten odszedł za daleko. W górach nie wolno krzyczeć, pomyślał Adam i przyspieszył kroku, żeby dogonić Bartka. Idąc poczuł rozdrażnienie widząc, że dzisiaj nawet słońce nie trzyma się reguł i wędruje z zachodu na wschód. Ślepy był na niezwykłe panoramy rozpościerające się w stronę Czarnołęki, na ławice mgieł pełznących po dywanie złotych łanów i świeżych łąk, na czysty niczym nie zakłócony widok aż na morze Bałtyckie, Finlandię a nawet morze Barentsa. Nie patrzył też na błękitnopióre papugi szalejące w karłowatych drzewkach. Adam maszerował za Bartkiem tydzień i nie mógł go dogonić, bo Bartek był piłkarzem, co prawda tylko B klasy, ale miał świetną kondycję i lekkie buty. Wspięli się już na skaliste pustkowie i widać było wielki spodek-schronisko sterczący na szczycie. Zdesperowany Adam zaczął biec żeby w końcu dogonić Bartka, a ten pomyślał, że to górski rajd i uciekał. Zatrzymał się dopiero na samym szczycie gdzie dużo już było ludzi wszelkiego pokroju, przede wszystkim pozujące do zdjęć pary młode, dziadkowie z ciupagami i marudne dziewczynki. Spodek pamiętający czasy przedwojenne płynął wśród chmur. Na szczycie było wilgotno a także wietrzenie. Wszyscy stali w kolejce i Bartek uznał że to dobry moment i wyciągnął piwka, ale Adam znowu mu odmówił. Po raz pierwszy od kiedy wyruszył w podróż Bartkowi zniknął uśmiech z twarzy. Zaraz obok młodzieniec w drogim garniturze oświadczył się dziewczynie i wszyscy w napięciu czekali na jej zgodę. Uratował ją Bartek który poczęstował ją piwem, ujął za rękę i ku zdumieniu wszystkich zabrał, dodatkowo wepchali się w kolejkę prawie na sam początek. Adam próbował go powstrzymać:

– Tak nie można! Tak się nie robi!

Kiedy kolejka doszła do niedoszłego narzeczonego, wzięto go jako ostatniego.

– A ja? – Pytał się Adam – Weźcie mnie!

– Z butlą gazową i nożem? Jesteś pan niebezpieczny! – I nie wszedł do spodka. Właz zasunął  się z głuchym tąpnięciem, ziemia zatrzęsła i Spodek z antygrawitacyjnym napędem zaczął unosić. Adam patrzył na to zdegustowany i zrzędził, że napęd antygrawitacyjny nie istnieje.

10

Dwa gołębie spłynęły z białego nieba jak płatki śniegu i osiadły na przykrytym śniegiem świerku. Podobnie zaśnieżone były pobliskie krzewy jałowca i wszystko na moment ukryte było pod pierzyną zapomnienia. Wszystko oprócz zbrodniczego ludobójstwa. Im głębiej kopali mali brzydcy ludzie, im piękniej śpiewali mali piękni kłamcy, tym szybciej topniał śnieg w miejscach, gdzie leżały sponiewierane zwłoki.

11

Gdy lazurowy skrawek nieba ciemnieje w indygo, a odblaski w szybach sąsiedniego bloku o barwie cytryny krystalizują się w bursztyn. Kiedy kładziesz się w łóżku i zastanawiasz czy blade prostokąty i tańczące gałęzie cienia mówią do ciebie ale ty nie rozumiesz. Kiedy siedzisz i czekasz na ważną wiadomość nie wiadomo skąd i od kogo, ale jest ona bardzo ważna, masz jeszcze nadzieję. Jak kiedy przeczytasz świetną książkę a na koniec nie wiesz o czym i po co to było, pytasz innych ludzi i oni też nie wiedzą dlaczego skończyło się bez sensu. Ale tutaj nie chodzi o książkę, ale o Twoje życie. Kiedy leżysz na plecach i naprawdę nie wiesz po co to, na co? Wtedy nim się obejrzysz indygo zamieni się w granat, odblaski na szybach sąsiedniego bloku zgasną a cienie na suficie wyostrzą. Zabłysną elektryczne latarnie, ale świat i tak będzie ciemny. Wtedy, jeżeli noc jest bezksiężycowa, mało tego zachmurzona, a nie masz zaproszenia na żadne przyjęcie, może jeżeli w zlewie tkwią brudne naczynia, umyjesz je mimo, że masz zmywarkę. Jeżeli właśnie tego wieczoru nikogo nie ma w domu, albo jest a i tak jesteś samotny, będziesz siedział długo w kącie, gdzie cień jest najgęstszy, a gałęzie sąsiednich drzew zaczną wyciągać w twoją stronę długie bezpłciowe szpony. Nie bój się, nie dosięgną cię. Wtedy bezwiednie włożysz znoszone trampki lub adidasy, ubierzesz się jak do biegania i wyjdziesz z domu, ale nie będziesz. Znieruchomiejesz podziwiając niebo i szukając gwiazd ale ich nie znajdziesz. Zdziwisz się, że nie masz telefonu. Po chwili wahania nie wrócisz się do domu ale ruszysz pustymi ulicami. Miniesz kilka cieni, nie zorientujesz się nawet, że to byli ludzie. Przejdziesz pół miasta najpodlejszymi zaułkami i nikt Cię nie zaczepi i zdziwi Cię, że noc nie jest ani ciemna ani jasna. Że klony w świetle latarni robią lepsze wrażenie estetyczne niż zawartość galerii sztuki w twoim mieście. Zdziwisz się, że istnieją jeszcze barwy nienazwane, barwy których nie da się wyobrazić bo nie należą do szerokiej palety barw podstawowych. Zdziwisz się, że można iść tak długo, widzieć tak dużo i dalej nic nie wiedzieć. Największa ciemność nastanie zaraz po północy. Wtedy chłód zacznie być dokuczliwy nie tak jednak jak to, że nie ma żadnej wiadomości. Może zobaczysz bladą księżycową poświatę za falującymi obłąkanym listopadem obłokami. Może przez moment skusi Cię blask tandetnej jadłodajni, ale jeżeli masz w sobie jeszcze cokolwiek pluniesz na nią i odejdziesz. Wtedy, w najgłuchszej ciemności, przez moment możesz żałować swojej decyzji. Ale jeżeli będziesz dzielny i wytrwały usłyszysz spóźniony śpiew skowronka.

Jordan Kożuch – Teksty poprzestawiane
QR kod: Jordan Kożuch – Teksty poprzestawiane