podwójny los
boli mnie lewa myśl
dokucza zgon
zaczął pod nieobecność
denerwuje powietrze
od którego jestem
śmiertelnie uzależniona
rozsypałam przez przypadek
pieczołowicie uzbierane gwiazdozbiory
pora udać się
na bezludną wyspę
nie ufam snom które budzą się
przed czasem
nie wierzę niebu
jest tak do bólu niebieskie
zanim anioł stróż
podstawi nogę
wydostaniemy z siatki
poplątanych neuronów
przyklęknijmy i udowodnijmy
że od dawna czekaliśmy
na ten podwójny bezczas
nowa śmierć
myślałam wiele
o tej bezgranicznej przeszłości
wypełzła naprzód
dzikiej rzece
przeciwko kwaśnym obłokom
przymocowanym u pięt
pozostało jeszcze
kilka poruszeń
serca uduszonego
własną aureolą
wymyśliłam sobie
nową śmierć
łatwiej będzie się przywitać
rozmieniona na melancholie
każdego dnia
powoli targam się
na swoje
szczęście
nigdy nie mów że przepalone żarówki
nie nadają się
więcej
do użytku
odłóż ciało
na górną półkę tuż obok
odebranego brutalnie poematu
martwa ściana nieba
rozrosło się we mnie
wiśniowe drzewo
kwitnie rozległość namacalna
twarz trującej poświaty
u wezgłowia rzeki
bawię się
w śmierć
macham na pożegnanie
lepkie brzegi warg już nie niosą
pocałunku nie zwiastują
wolności
raz pierwszy ocknij się
z mojej nieprzyzwoitej fatamorgany
przyzwyczajenia do zapachu
modlitwy
błagam o spojrzenie
ostatnie człekokształtne słońce
chwytam obłoki za grzywy i przeciekam
za martwą ścianę nieba
bez szansy korekty
białe gołębie wielkich win
po krawędź czerstwych
rozrzutnych
niebo które zniewieściało
wbrew woli lata
hoduję pielęgnuję w sobie
zakazany kwiat
tej skrajnej egzystencji
ustąp ciału
złowieszczo nazwanemu czasem
pomyłką bez szansy
korekty
w prawej komorze
gotuje się
zachłanna wzajemność
poczciwość naznaczonych pieczęcią
po raz siódmy rodzi się
feniks naszych łez
do łez lazurowe
pękate dzbany
cisza przebrana za obskurny czas
rozlany po krawędzie
nieokrzesania
w ułamkach statystyk mieści się
tyle krzyku
ile milczenia
na pożegnanie bądź stypę
jesteśmy aby ból zespoił
nasze antypody
wykrochmalone apogeum
obracam w ustach
kryształ twojego uśmiechu
twojego czczego ukierunkowania
ku życiu
nigdy nie widziałam
tak rozległych skór w których nie ma miejsca
dla duszy
boli mnie niebo
do łez lazurowe
mój kolejny epilog
chciałabym stanąć
na sercu
i wyłuskać z ramion
moje wydzierżawione potępienie
nim wieczór obudzi
spętany kaftanem bezpieczeństwa
księżyc
północ ostrzeże
nasze poczytalności
ześlij mi zmiennocieplną gwiazdę
oprawioną w ramkę
postawię na gzymsie
mój kolejny epilog
porównaj z niedościgłą erą
która oddziela trawę od kamieni
gładzi oddechem bruzdy i sieci
wytrwania
dzięki za wspomnienia
jest taka myśl o tobie
która boi się ciemności
choć niewidoma
jest słowo potrafiące uleczyć
bądź wpędzić w rozkrajaną cieniolubność
chciałabym ujrzeć cię
pomiędzy konstelacjami
u moich ust które umierają nieskończenie
w swym niepokalaniu
na szczycie naszych antypodów
nieodwzajemnionych aż po rdzeń kości
rozkwita rumiane i kwaśne
Jabłko Adama
wstań ponownie późnym wieczorem
aby chwytać łzy zastygłe w lustrze
spoufalać z przepaloną żarówką słońca
wiem nigdy nie poznam
smaku twojego widzenia dedykowanego
wyłącznie
wiem nie poczuję miodu warg
tak do bólu pełnych i szkarłatnych
pozostanie tylko sen
aby chronił przed jawą
siedem pór roku
jest takie życie
czekające za węgłem czoła
aż wydostaniemy się
z oków
nieuchronnego
życie w którym czasem warto
się bezbrzeżnie zadurzyć
pozostaje kwestia wiary
i litości
odmienionej przez przypadki
strony świata
siedem pór roku
zanim wzejdzie ostatni okruch powitania
przepastny bezkształt czasu
podarujmy sobie życie
poczęte na przymiarkę
odwrócone plecami
bawiące w chowanego uczuciami
pośpiesznie wydumanym światem
wzejdzie takie słońce
które zadowoli
każde niebo