Betonowe płyty hitlerowskiej autostrady tłukły się pod kołami samochodu, powodując nieustanny szum i łomot, który wypełniał kabinę auta i wciskał do głowy, bełtając mózg i rozpraszając myśli. Nie liczyłem już nawet przejechanych kilometrów, raczej skupiając się na tych, które wciąż mieliśmy przed sobą. To już przestała być wyjątkowo dobra praca, jaka mi się trafiła, teraz zaczęła się zwykła walka o przetrwanie.

Wokół nas robiło się gorąco. Tureccy alfonsi wkurzali się na nas, bo przeszkadzaliśmy w pracy „ich” dziewczynom, podczas gdy mieszkający na dziko w opuszczonej ruskiej bazie wojskowej Ukraińcy zaczęli kombinować, jak by nas obrobić. Na motelowym parkingu pod Krzywą przeszkodziliśmy ruskiej mafii ściągnąć haracz z handlarzy samochodami i w każdej chwili mogło się to na nas boleśnie odbić. Zresztą Polacy nie byli lepsi; każdy wiejski cwaniak widząc profesjonalną kamerę filmową próbował ukręcić przy nas swoje małe lody. Udając naiwniaków pozwalaliśmy im wierzyć, że to oni nas przewalają, kierując na nich jednocześnie obiektyw. Obecność kamery rozwiązuje języki, każdy miał swoją prawdę, którą chętnie się dzielił. Problem w tym, że nikt nie chciał podać nazwiska, żebyśmy je mogli potem umieścić w napisach na końcu filmu.

– Wiesz pan jak jest – mówił każdy. – Nie chcę potem kłopotów…

Polska, codzienna paranoja.

W kwestii ściemy mistrzami są Cyganie, których również z jakiegoś powodu filmowaliśmy i nie pytajcie mnie, co oni mieli wspólnego z hitlerowską autostradą. Romowie nawet innych imion używają między sobą a innych przed gadziami, nie ufają nikomu, kto nie jest Romem. Zresztą „gadzio” w ich języku, poza tym, że jest określeniem na nie – Cygana, oznacza także głupca oraz wroga, więc jak tu ufać komuś takiemum?

Spędziliśmy jeden dzień w wiosce Maszkowice pod Łąckiem, musiałem cały czas pilnować, żeby zaaferowani naszą obecnością przedstawiciele ludu Bergitka Roma nie zajumali  nam sprzętu.

Pozwolili filmować, ale musieliśmy wójtowi za to zapłacić oraz kupić Cyganom barana. Taką umowę zawarliśmy z wójtem wioski, który jak szybko się połapaliśmy, rządził tutaj twardą ręką.

Mieszkańcy tej osady żyli w nędzy i cały czas lamentowali nad swoją niedolą. Myć się trzeba w misce, a wodę się grzeje w kotle, piece są na drewno, a Polacy gonią z lasu. Dzieci mają do szkoły daleko i pod górkę, a jak już tam dotrą, to są dyskryminowane, bo Polacy to straszni rasiści. Chłopy nie mają roboty, więc muszą opalać na ognisku miedziane kable, które wciąż skądś znoszą. Nędza z bidą, panie, a opieka społeczna za mało daje.

W wiosce nie było asfaltu, tylko gliniane klepisko, które w czasie deszczów musiało  zmieniać się w błotnisty potok. Prąd co prawda tam podciągnięto, ale nie było kanalizacji ani bieżącej wody. Okolice Maszkowic wyglądały jak jeden wielki śmietnik, a większość drzew w pobliskim lasku wyrżnięto na opał. Pamiętam, zaskoczyło mnie, że wszystkie zostały ścięte na wysokości metra nad ziemią. Jeśli pół życia spędziłeś na wsi, to doskonale wiesz, że drzewo zwykle ścina się przy ziemi, tak się to przecież powinno robić. Tymczasem za Maszkowicami wyrastał spory lasek metrowych pieńków, wyglądający wyjątkowo koszmarnie, zwłaszcza że wszędzie pętały się plastikowe reklamówki, puszki po piwie oraz puste butelki. Zrozumiałem o co chodzi, kiedy zobaczyłem dwóch młodych Romów, haratających właśnie dorodnego świerczka. Machali piłą na wysokości pasa i nagle dotarło do mnie, że przyczyna takiego zjawiska jest oczywista. Młodym drwalom po prostu nie chciało się schylać do piłowania, poza tym pień przy ziemi jest grubszy i bardziej się trzeba napocić. Więc piłowali tam, gdzie im wygodniej.

Łaziliśmy od chałupy do chałupy wysłuchując nieustannego biadolenia romskich kobiet, o niskich zapomogach i o niezliczonych przypadkach dyskryminacji. Pętaliśmy się po Maszkowicach, oglądając nędzne, sklecone z desek albo wymurowane niechlujnie z nieotynkowanych pustaków domostwa. Wchodziliśmy do niskich, ciemnych chałup wyłożonych dywanami, gdzie ze ścian groźnie spoglądały na nas portrety przodków oraz okopcone dymem twarze świętych. Telewizory nieustannie wypluwały z siebie latynoski pop i szybko zrozumiałem, że J.Lo oraz Ricky Martin mają tutaj swój wierny fan club. Ich muza trafiała do Maszkowic dzięki licznym talerzom do odbioru satelity zamocowanym na koślawych dachach.

Wtedy jeszcze mnie to dziwiło, ale później, kiedy pojeździłem po świecie, naoglądałem się slumsów, od Azji po Amerykę Południową, zrozumiałem, że wszędzie jest tak samo – im większa bieda, tym wielkie talerze na domach.

Romski wójt był niewiarygodnie gruby, zapocony i miał stomię założoną pod pasiastą tielniaszką. To on ostatecznie zadecydował, że za tysiąc złotych możemy filmować co nam się podoba i zadowolony wziął pieniądze w łapę. Jednym gestem uciszył protestujące baby, po czym skrzyknął facetów, razem popędzili do sklepu po jabole. Kiedy wrócili, momentalnie rozkręcili imprezę, ktoś poleciał do chałupy po skrzypki. Dzieciaki wysłano do lasu po drzewo, żeby na środku wsi rozpalić ognisko.

Wójt załadował mi się do auta aż resory zajęczały, po czym zarządził, że teraz jedziemy po barana.

Szef Cyganów był już napity, więc rozwiązał mu się język. Podczas jazdy cały czas nawijał o tym, jak ich gmina dyskryminuje. Romskie dzieci nie chcą chodzić do szkoły, bo Polskie dzieciaki im dokuczają i wyzywają od złodziei, a mężczyźni z Maszkowic nie mogą znaleźć żadnej pracy, bo dla każdego praca naturalnie jest, tylko nie dla Cygana. Co prawda burmistrz zaproponował ludziom z Maszkowic pracę przy segregacji śmieci, ale przecież wiadomo, że żaden Cygan przy śmieciach robił nie będzie, bo się od tego stanie dźungałe, czyli nieczysty. Ogólnie, świat sprzysiągł się przeciwko nim, a Polscy sąsiedzi najchętniej by ich stąd wysiedlili w cholerę albo wysłali prosto do gazu. 

Pojechaliśmy kilometr dalej, do gospodarstwa jakiegoś Polaka, który hodował owce. Zatrzymaliśmy się pod domem i wójt znowu wyciągnął zapoconą łapę, oznajmiając, że baran będzie kosztował pięć stówek. Tym razem nie dostał hajsu do ręki i niezadowolony poszedł szukać chłopa. Wtedy z krzaków wychyliła się młoda dziewczyna, córka gospodarza, która podsłuchała całą rozmowę. Powiedziała nam, że tato sprzedaje barana za trzy stówki i wójt nas próbuje ordynarnie przewalić.

W końcu wójt wrócił, razem z gospodarzem. Na sznurku przyprowadzili zrezygnowanego barana, któremu chłop dokładnie spętał nogi, zanim wrzucił go do bagażnika. Ku niezadowoleniu wójta, sam zapłaciłem gospodarzowi. Potem załadowaliśmy się do auta i wróciliśmy z baranem do wioski, witani owacją przez mieszkańców.

Potem już Lech nie wyłączał kamery, płynnie filmując całą akcję. Dokładnie utrwalił szybką egzekucję zwierzaka, który skonał od uderzenia obuchem siekiery w czaszkę, dokładnie między rogi. Zanim skonał, wydał z siebie cichy bek, potem dopiero oczy mu zmatowiały a nogi się złożyły jak w leżaku ogrodowym. Bezwładne ciało osunęło się na zakurzoną ziemię a wójt już zakasał rękawy i naostrzył z namaszczeniem dwa rzeźnickie noże. Na stole ustawionym pod gołym niebem zajął się rozbieraniem mięsa, przy asyście całej wioski, uważnie komentującej każdą czynność.

Najpierw podciął baranowi gardło,  odciągając głowę do tyłu, żeby nie ubrudzić białej wełny. Do emaliowanej miski chlusnęła spuszczona krew, jeszcze parująca. Potem odciął rogaty łeb i rzucił na ziemię. Ten został zaraz porwany przez dzieciaki, które poleciały z nim dookoła wsi, robiąc straszną wrzawę. Następnie wprawnymi ruchami oddzielił baranią skórę, którą zabrała jego żona. Z namaszczeniem zaczął porcjować mięso, które rozdzielał wśród ludzi, wedle sobie wiadomego porządku. Baby podchodziły po kolei, podstawiając plastikowe miski, odchodząc posłusznie i bez dyskusji. Po pół godzinie z barana nie zostało śladu, a wójt wręczył nam po kawałku krwistej wątroby zatkniętej na patyk i powiedział, że jako honorowi goście dostajemy największy cygański przysmak, który teraz sami musimy sobie upiec na ognisku. Wątroba ociekała świeżą krwią, a ja wciąż pamiętałem jeszcze barana żywego, jak leżał skrępowany na pace mojego auta i patrzył na mnie wkurwionym wzrokiem. Przy pierwszej okazji szurnąłem cygański przysmak w krzaki, zaraz się do niego dorwały szczury.

Ognisko faktycznie już płonęło okazałe, na samym środku wsi. Wśród mężczyzn krążyły jabcoki, atmosfera się ociepliła. Ktoś grał na gitarze, ktoś zaiwaniał na skrzypkach. Kobiety tańczyły, dzieciaki wciąż latały z baranim łbem, zrobiło się głośno i zaczynaliśmy się z Lechem dobrze bawić. Musieliśmy się jednak nieustannie opędzać się od cygańskich wyrostków, wśród których gruchnęła plotka, że jak tylko skończymy filmować, to pojedziemy do agencji towarzyskiej, do Limanowej. Co chwila podchodził do mnie któryś bardziej ośmielony nastolatek i zagajał na ten temat.

– Panie, ja znam taką agencję, tam bardzo fajne dziewczyny są. To jak,  zabierzesz nas tam? Mnie i mojego brata. I jeszcze kuzyna…

Ci śniadzi chłopcy mieli potworne ciśnienie żeby zakisić, ale rygorystyczna cygańska obyczajowość nie dawała im szans na współżycie z romską dziewczyną przed ślubem. Dlatego też byli tak napaleni na „Polaczki”, co do których byli przekonani, że są łatwe i rozwiązłe, tylko niestety nie będą się ruchać za darmo.

Dla świętego spokoju mówiłem że tak, że pojedziemy do burdelu. Ale możemy zabrać tylko dwóch, bo nie ma więcej miejsca w aucie. Wtedy chłopak wracał do swoich ziomów i coś tam po swojemu burzliwie dyskutowali. Za pięć minut dopadał mnie inny, ciągnął na bok. Mówił, że zna jeszcze fajniejszą agencję, którą nam pokaże, jeśli zabierzemy właśnie jego. I jeszcze jego brata…

Zmierzchało już, kiedy przyleciał do nas wystraszony wójt i powiedział, żebyśmy z nim poszli do telefonu, bo ktoś chce z nami porozmawiać. Poszliśmy więc za nim do jego chaty, umiejscowionej w centralnym punkcie wioski. Która była najbardziej okazała, na miarę możliwości i znajdował się w niej jedyny aparat telefoniczny w wiosce. Podniosłem słuchawkę i spytałem o co chodzi, a jakiś męski, poirytowany głos poinformował mnie, że należy do komendanta policji w Łącku, że jest skarga od sąsiadów na głośną imprezę i że jak się tam natychmiast w tych Maszkowicach nie uspokoi to wyśle ludzi, żeby zrobili z nami porządek.

Nie wiedziałem, czy sprawę potraktować na serio a Lech chyba nawet już się cieszył, że będzie miał okazję nakręcić interwencję policji w cygańskiej wiosce, bo mógłby z tego powstać ciekawy materiał. Niestety, spanikowany wójt już zdążył wylecieć do swoich i uciszyć śpiewy. Jego panika momentalnie się udzieliła i od razu ktoś zagasił ognisko. Ludzie chowali się po chatach a wójt panikę cały czas podsycał, krzycząc, że zaraz przyjedzie policja i wszystkich spałują za zakłócanie ciszy nocnej.

W ten sposób impreza skończyła się przed czasem, a my ulotniliśmy się po angielsku, ku wielkiemu rozczarowaniu romskich chłopaków.

W pobliskiej Limanowej jeden stary Cygan opowiedział nam o Niemcu, który przyszedł do ich domu w czasie wojny i zabił mu rodziców. Antoni Mirga nie był z Romów Bergitka tylko z Sinti, pamiętał jeszcze podróże z taborem. Miał swoją godność i nie chciał od nas pieniędzy. Poprosił, żeby go zawieźć do Chojnowa pod Legnicą, gdzie mieszka Kazik Pirat, jego przyjaciel z dzieciństwa. Spełniliśmy prośbę Mirgi bo było dla nas oczywiste, że jak my go tam nie zawieziemy, to on już nigdy tego swojego Kazika Pirata nie zobaczy. Poza tym Chojnów leży przy hitlerowskiej autostradzie, czyli w kierunku, w którym i tak zmierzaliśmy.

Do Pirata dotarliśmy jakieś trzy dni później, gdyż nie jechaliśmy najkrótszą drogą. Antoni, który przez pewien czas mieszkał na Śląsku, pokazywał nam miejsca, które znał, a których daremnie by szukać w przewodnikach krajoznawczych. Rozparty  na tylnej kanapie auta cmokał landrynki nieustannie i na każdą okazję miał jakiś komentarz, czasem z durna frant, a czasem zadziwiająco trafny. Po drodze zaliczyliśmy kilka śląskich miasteczek, odwiedzając po kolei licznych kuzynów i ziomków Mirgi, w końcu dojechaliśmy do Chojnowa.

Scena spotkania przyjaciół po latach wyszła pięknie na filmie, przyjaciele padli sobie w objęcia, po czym zaczęli szwargotać po swojemu. Kazik Pirat wyglądał jak Al Capone i posiadał rewolwer. Mieszkał w rozpadającej się kamienicy z kiblem na klatce schodowej. Chodził już z trudem, ale wciąż czekał na odszkodowanie od Niemców, za krzywdy, które go spotkały w czasie okupacji, za wymordowaną w Birkenau rodzinę. To czekanie na pieniądze było całym sensem kazikowego życia, obietnicą na poprawę losu.

Kazik Pirat już od rana siedział w oknie wypatrując listonosza. Doręczyciel przychodził albo nie, ale dla Kazika nigdy nic nie miał, choć odszkodowanie od Niemców podobno powinno już przyjść całe miesiące temu. Tak powiedział Kazikowi sąsiad, który za niego wypełnił papiery dla niemieckich prawników. Sąsiad był jeszcze starszy od Kazika i bardziej schorowany. Jako nastolatek przeżył rzeź na Wołyniu, ale nie czekał na żadne odszkodowanie, bo za Wołyń nie dają.

Ten sąsiad pomagał Kazikowi w sprawach urzędowych, gdyż Pirat nie potrafił pisać ani czytać. Lechowi udało się uwiecznić scenę, kiedy sąsiad Kazika roztaczał przed Antonim Mirgą skomplikowaną problematykę stosunków ukraińsko – polskich. Nawiasem mówiąc, matka Lecha także wychowała się na Wołyniu. Wywieziona z rodziną na Syberię, dołączona została do Armii generała Andersa i przez Iran dostała się do Wielkiej Brytanii, gdzie urodził się Lech. Potem wyemigrowali do Stanów. Kilka lat po „Hitlerowskiej autostradzie” Kowalski nakręcił przejmujący dokument o swojej matce, pod tytułem „East Of Paradise”.

Pracowaliśmy nad tym projektem we dwóch – Lech Kowalski i ja. Kowalski jako reżyser, ja byłem jego asystentem. Czyli kierowcą, tragarzem sprzętu oraz chłopakiem na posyłki. Na zamówienie francuskiej telewizji Arté robiliśmy film o autostradzie, którą Niemcy zbudowali w latach, kiedy narodowa euforia uwolniona przez wściekłego kurdupla z wąsikiem przerodziła się w ogólny zapał do pracy.

Szosa przystosowana specjalnie dla ciężkich kolumn wojskowych, mogła jednocześnie służyć jako pas startowy dla myśliwców Luftwaffe. Dla nazistowskiego społeczeństwa stanowiła czytelną obietnicę ze strony führera, zapowiedź nadchodzącej inwazji na Wschód, poszerzenia ich życiowej przestrzeni. To nieprawda, jak nam mówili niektóry, że drogę budowali więźniowie obozów koncentracyjnych. Słuchaliśmy głodnych kawałków o setkach trupów pogrzebanych pod autostradą, potem okazało się, że to tylko legenda ludowa. Zrobiliśmy w tej kwestii porządny research, dużo nam pomógł pewien profesor z Uniwersytetu Wrocławskiego. Dzięki niemu odkryliśmy, że autostradę zaprojektowaną przez Alberta Speera budowali ofiarnie junacy z Organisation Todt. Z niemiecką systematycznością kładli płytę za płytą, przecinając śmiałą linią lasy i łąki od Berlina po Wrocław. Dalej droga miała iść przez Katowice i Kraków, później na Kijów, aż do Moskwy. Tak się jednak nie stało, bo Moskwy nie zdobyli. Bo cały drang nach osten ugrzązł w błotach Rosji, a Stalingrad okazał się dla 6 Armii Polowej marszałka von Paulusa sprawą nie do przejścia a opór Bolszewików powstrzymał niemiecką ofensywę.

Siedemdziesiąt lat później, kierowcy przemierzający tą trasę, wytrzęsieni dziesiątkami kilometrów popękanych i pozapadanych betonowych płyt klną zwykle na czym świat stoi, martwiąc się przede wszystkim o zawieszenie swoich samochodów, nie myśląc o historii i mając kompletnie gdzieś, że kiedyś była to najnowocześniejsza autostrada w Europie.

Kiedy wściekły kurdupel wcielił wreszcie słowa w czyn, po betonowych płytach niemieccy żołnierze pomaszerowali na Polskę, wierząc, że idą zawojować świat. Podkute buty stukały rytmicznie, z żołnierskich gardeł płynęła radosna pieśń, niekończące się kolumny ciągnęły na wschód, latem trzydziestego dziewiątego.

Jak to się potoczyło dalej, każdy wie. Europa ogarnięta pożogą, niezliczone miasta obrócone w ruinę. Kominy obozów dymiące dzień i noc, całe pokolenie spisane na straty. Miliony ludzi odeszło w niebyt, miliony żyć poświęconych chorej idei. Szaleństwo, które narodziło się w głowie kurdupla zmaterializowane zostało precyzyjnie w najdrobniejszym, koszmarnym szczególe, bo niemiecki narodowy socjalizm miał to do siebie, że był do bólu precyzyjny, nieważne czy chodzi o budowę autostrad czy konstruowanie krematoriów i wydajnych komór gazowych.

Na szczęście ta szaleńcza precyzja przegrała w końcu z oporem reszty świata i wreszcie losy wojny się odwróciły. Trzecia Rzesza zaczęła się cofać, a autostrada triumfu zamieniła się w drogę ucieczki.

Hitlerowską Autostradą zmykali z powrotem do siebie, w panicznym strachu przed ogarniętą żądzą zemsty czerwoną hordą w walonkach i z pepeszami. Miażdżeni przez zwinne T-34, gromieni strasznym ogniem z katiuszy, które nazwali „organami Stalina”, zimą czterdziestego czwartego. Próbując w trakcie tego odwrotu zachować resztki buty najeźdźców, pędzili z sobą tysiące odzianych w cienkie pasiaki niewolników, którzy na styczniowym mrozie padali jak muchy. Ilu z nich oddało życie na tej drodze, trudno jest powiedzieć. Rozmawialiśmy z jednym, który przeżył. Nazywał się Dzieduszycki i był hrabią. Mieszkał w pięknej, pełnej antyków willi na przedmieściach Wrocławia i kiedy opowiadał o koszmarze Gross – Rosen, o nieludzkiej pracy w kamieniołomach i o codziennych egzekucjach, nie miałem cienia wątpliwości, że zdarzyło mu się za życia być w piekle. Życie uratowała mu umiejętność gry na instrumentach, a Niemcy to przecież kulturalny naród. Stary hrabia chciał od nas tylko jednego – żebyśmy mu pomogli opowiedzieć światu o tym, co przeżył.

Niestety, został potem wycięty w montażu.

Lato 2001 było jednocześnie upalne i deszczowe. Coś wisiało w powietrzu, coś musiało się wydarzyć. Jeżdżąc przez całe lato po trasie Olszyna – Kraków, wpłynęliśmy na wody, gdzie roiło się od rekinów. Problem był taki, że rekina od drobnicy nie zawsze rozróżnisz na pierwszy rzut oka. Ci niepozorni mogą okazać się najbardziej niebezpieczni, obyś nie przekonał się o tym, kiedy jest już za późno.

Koło motelu pod Opolem spotkaliśmy faceta, który całe dnie spędzał w krzakach, podglądając tirówki w autach z klientami. Z wyglądu – nieszkodliwy, wąsaty czterdziestolatek z rowerem, samotny kawaler mieszkający z matką. Za ramkę marlboro dał się namówić na wywiad, Lech postanowił go nakręcić bardziej dla żartu chyba niż na poważnie. Kiedy facet otworzył się przed kamerą, zaczęliśmy się normalnie bać. To, co miał w głowie było jak bomba zegarowa, która kiedyś musi wybuchnąć. Opowiadał nam historie o sobie, w trzeciej osobie, jakby dla zmylenia śladów. O tym, jak podgląda te dziewczyny i jak narasta w nim napięcie. O tym, jak marzy, żeby wreszcie być z kobietą i że w końcu na pewno dopnie swego.

Nie wiem, co stało się z nim potem, ale zrozumiałem, że był gotowym materiałem na seryjnego zabójcę. Ten mężczyzna nie podał nam, jak się nazywa ale jego twarz pamiętam do dzisiaj. Facet znalazł się w filmie, jego wyciąć się nie dało.

Łaziliśmy z kamerą po wyrobiskach i hałdach, filmując apokaliptyczny krajobraz, obsiany bajorami, gdzie bulgotała woda w nienaturalnych kolorach. Rachityczna zieleń porastała to pobojowisko, tu i tam biegły jakieś rurociągi, w oddali widać było wieże kopalnianych szybów. Tam właśnie natknęliśmy się na kolejnego typa z rowerem, emerytowanego górnika. Facet miał twarz pokrytą bliznami po chemicznych oparzeniach i był mocno odklejony od rzeczywistości. Twierdził, że nie raz obserwował lądowanie ufo  na hałdach, potem w tych miejscach znajdował dziwne ślady. Spotyka też często w tej odludnej okolicy osoby, które tylko udają ludzi, ale tak naprawdę są spoza planety Ziemia. Klarował nam, że odkrył dowody na obecność obcych w sztolniach kopalni, gdzie spędził całe życie. Te dowody skrzętnie zbierał, trzymał je w swojej szafce szatni na kopalni, pewnego dnia ktoś się włamał i wszystkie dowody przepadły. W takich sprawach nie ma przypadków, „oni” wiedzą, że on wie, zaczęli go inwigilować. Gruba sprawa się tutaj kroi, rząd też jest zamieszany, ale naturalnie wszystko tuszują. Facet z rowerem zaprowadził nas na dziką łąkę, gdzie powstała dziura do środka ziemi, mniej więcej dwumetrowej średnicy. W miarę regularna wyrwa zapadliska była widoczna dopiero, kiedy się przy niej stanęło, nikt nawet nie pofatygował się, żeby ją jakoś ogrodzić czy zabezpieczyć. Położyłem się na trawie i patrzyłem w ciemną otchłań, zastanawiając się, jak długo spadałby człowiek, który by w nią wpadł.

W opuszczonej bazie wojskowej pod Legnicą spotkaliśmy Ukraińca Władimira, weterana z Afganistanu. Opowiadał, jak strzelał do „duchów” w Kandaharze i jak mudżahedini omal nie rozwalili jego. Pokazywał na sobie ślady po kulach, takich blizn nie pomylisz z niczym innym. Powiedział, że jak odszedł z armii to dostał odprawę, za którą kupił sobie kolorowy telewizor. Zrezygnowany opowiadał o beznadziei życia w post sowieckiej rzeczywistości, potem zalał się łzami, kiedy przypomniała mu się mała córeczka. Kiedy pakował majdan, żeby jechać na zarobek do Polski, dziewczynka nie chciała go puścić.

Myślała, że tata jedzie na kolejną wojnę…

Tymczasem Wlad w Polsce nie mógł znaleźć żadnej pracy, nie mógł też wrócić do domu, bo nawet nie miał za co. Patrzyłem na tą wynędzniałą postać weterana z Afganistanu, w lichych spodniach od garnituru i rozpadających się plastikowych adidasach i zastanawiałem się, ile mu trzeba, żeby znowu zabił.

Żeby było ciekawiej, to on właśnie nas ochronił. Ostrzegł przed innymi Ukraińcami, mieszkającymi w sąsiednim baraku. Uświadomił nam, że tamci zmawiali się, żeby nas obrobić z kamery i sprzętu. To się mogło bardzo kiepsko skończyć, gdyby żołnierz Władimir nie postanowił nam uratować tyłków.

W poszukiwaniu ciekawych ludzi, z których będzie można wycisnąć jakąś historię, przemierzaliśmy autostradę dzień i noc, często nie wiedząc nawet dokładnie, za czym pędzimy. O nawigacji satelitarnej mogłem wówczas pomarzyć, jeździliśmy z mapą na kolanach albo po prostu przed siebie. Każdy dzień przynosił coś nowego i nigdy nie wiedziałem, jak się zakończy. Czasem spokojnie zjeżdżaliśmy na kolację do dobrego hotelu, czasem spieprzaliśmy ile fabryka dała, bo znów weszliśmy w paradę jakimś podejrzanym typom. Zbyt wielu ludzi ma alergię na kamerę filmową, zbyt wielu reaguje agresją.           Kiedyś nasza obecność uratowała skórę chłopakom z Ukrainy. To było dwóch sympatycznych zuchów, którzy zamiast klepać biedę, rozkręcili własny interes polegający na ściąganiu aut z Niemiec. Kupili ciężarówkę z lawetą i regularnie kursowali pod Berlin, skupując stare graty od Niemców, goniąc je we Lwowie z solidną przebitką. Kręciliśmy z nimi materiał na parkingu pod motelem, właśnie opowiadali o tym, że ciężko im wyjść na swoje, bo każdemu się muszą opłacać – naszej policji i naszym celnikom, ich celnikom i milicji, a także ruskiej mafii. W tym momencie na parking podjechał czarny mercedes z przyciemnianymi szybami, na ruskich blachach. Szyba od strony kierowcy powoli zjechała w dół. Ukraińcy zrobili się bladzi, mnie też nogi zmiękły, a Lech, jakby nigdy nic, skierował na nadjeżdżające powoli auto obiektyw. Ci nawet się nie zatrzymali, wykręcili kółko i grzecznie odjechali. Ale chwilę wcześniej, przez ułamek sekundy widziałem twarze ludzi w aucie i przeszły mnie ciarki.

Odpuścili bo nie byli głupi – wiedzieli, że i tak ściągną swój haracz, nie tym, to następnym razem. Tymczasem my byliśmy dla nich zwykłą przeszkodą, którą lepiej ominąć, niż się z nią borykać. Gdyby skalkulowali jakoś inaczej, mogło już być po nas.

Jeśli miałbym powiedzieć co najbardziej pamiętam z długich dwóch miesięcy tamtego lata, powiedziałbym, że samą drogę. Nieustannie byliśmy w ruchu, rzadko spaliśmy dwa razy w tym samym miejscu. Codziennie połykaliśmy setki kilometrów, trzęsąc się na wyboistej szosie i szukając kolejnego punktu zaczepienia. To mogło być cokolwiek – wypalony wrak samochodu, beznogi handlarz grzybami, przydrożny sprzedawca ogrodowych krasnali albo bułgarska tirówka. W kiecce tak kusej, że nie zasłaniała nawet majtek.

Lech wychwytywał interesujący obrazek, więc zjeżdżałem na pobocze. Wyskakiwał z auta i od razu filmował, jeszcze z biegu.

Ten dokument powstawał właśnie w taki sposób – bez konkretnego planu, spontanicznie i chaotycznie. Dopiero później, w montażu, zaczął układać się w jakąś historię, z ponad dwustu godzin materiału powstało 80 minut dokumentu. Zresztą w szaleństwie Kowalskiego była doskonała metoda – pod pretekstem opowieści o trasie komunikacyjnej doskonale pokazał polski pierdolnik z początku lat 2000, zarejestrował wkraczanie Europy w polską rzeczywistość. I zostało to należycie docenione, rok później dokument zgarnął specjalną nagrodę jury na festiwalu w Amsterdamie, a w 2003 główną nagrodę na Alba International Film Festival.

Ale wtedy nie myśleliśmy o nagrodach, tylko o tym, żeby skończyć zdjęcia i wyjść cało z tej historii, której zakończenie wciąż jeszcze było niejasne.

Jeżdżąc po drogach Dolnego Śląska trafiliśmy do slumsów pod Wałbrzychem.

Halina była zniszczoną alkoholem czterdziestoletnią ruiną kobiety i trochę przypominała moją sąsiadkę z dawnych czasów, Ziutę Burkową. Widząc, jak kręcimy się pod jej domem z kamerą, wychyliła się z okna. Najpierw ochrzaniła na czym świat stoi a zaraz potem zaprosiła do swojego mieszkania. Byłem w szoku, bo nie przypuszczałem nawet, że w Polsce ktoś jeszcze żyje w takich warunkach. W śmierdzącej, brudnej  norze o odrapanych ścianach nie było właściwie nic poza materacami, wersalką i piecem w kuchni.

Nie było tam nawet lodówki… Ale był telewizor, z ekranem większym od okna, które wychodziło na hałdy.

Toaleta wspólna, na półpiętrze klatki schodowej. Wszędzie pętały się zaniedbane dzieci, dwóch szczeniaków dziarało się domowej roboty maszynką. Ledwo Lech włączył kamerę, Halina zaczęła opowiadać o swoim życiu. Że siedmioro dzieci do wykarmienia,  a najstarszy syn garuje pajdę.

Szczyl nawąchał się kleju i zabił człowieka…

Mąż pracuje w fabryce, starcza tylko na chleb i na wódkę. Halina chodzi po okolicznym osiedlu, od mieszkania do mieszkania, żebrząc o jedzenie dla dzieci. No i ten ksiądz, który jeździ fordem, ma gosposię i pełną spiżarnię, ale Halinie nic nie dał, nawet papierosa, gdyż jest sobkiem i złamanym chujem.

– I jaka ta Polska jest? Szmaciana! W co nas wplątała? W głód! – wykrzykuje Halina wprost do kamery. – Powinien jakiś Hitler przyjść i bombę w to wszystko pierdolnąć, ech!

W ten sposób powstała jedna z najmocniejszych scen w filmie, wielu ludzi miało ją potem Lechowi za złe. Ale on tej Haliny przecież nie wymyślił, podobnie jak nie wymyślił pozostałej nędzy tego świata, swastyk nabazgranych na murach śląskich miasteczek ani nawet tirówek przy drodze.

Te dziewczyny, to całkiem osobna historia.

Przywożone z biednych rejonów Bułgarii, zachęcone zarobkami, które potem okazują się fikcją. Po przerzucie do Polski każda ma już na koncie taki dług, że choćby stała przy autostradzie non stop, obsługując jednego klienta za drugim, to i tak nie ma szans tego w jednym życiu spłacić. Ale próbują, oczywiście że próbują, poza tym nie mają innego wyjścia, poganiane przez bezwzględnych alfonsów, którzy wcale nie są wygrani w tym biznesie, gdyż muszą opłacać się mafii, przez co również nie wychodzą na swoje. Więc cisną te swoje dziewczyny, gonią je do pracy dzień i noc, żeby jednak coś z interesu wyciągnąć. Sprowadzają do Polski coraz więcej kobiet, od których muszą płacić jeszcze większe haracze i tak kręci się to błędne koło, w którym szamoczą się sami przegrani.

Jak mówiłem, wystarczyło zjechać na pobocze…

Kamera w rękach Kowalskiego zmienia się w bezlitosne narzędzie – żaden szczegół się przed nią nie ukryje. Tandetny makijaż, spróchniałe zęby i poobgryzane z nerwów paznokcie. Tanie pantofle z obcasami połamanymi podczas nieliczonych numerków w krzakach, blizny po przypalanych papierosach i siniaki na ciele. A przede wszystkim – nieskończony smutek w oczach, bo dno, na które dziewczyny spadły jest tak nisko, że nie ma szans, żeby się odbić. Żadna z nich nie mówi po polsku, więc filmujemy je, nie mając pojęcia, o czym mówią. Dopiero po powrocie do Paryża, podczas pracy przy montażu, kiedy Lech zatrudni tłumacza, wyjdzie na jaw, że dziewczyny skarżą się między sobą na brak klientów i nieludzkie traktowanie ze strony alfonsa. Jedna próbuje od drugiej pożyczyć pieniądze, bo nie zarobiła od rana ani grosza i boi się, że dostanie łomot.

W motelowym hotelu pod Opolem Lech kręci przejmujący monolog młodej Bułgarki, która jest na skraju załamania nerwowego. Ona akurat zdążyła nauczyć się mówić po Polsku.

– Chciałabym się pewnego dnia obudzić i nie widzieć już tego motelu, tej szosy, tych samochodów, tych ludzi. Chciałabym, żeby to się już skończyło – mówi, zapalając papierosa, w jej głosie brzmi nieskończony smutek osoby, która wie, że pewnych rzeczy nie da się już cofnąć.

– Ale wiem, że nawet jak wyjadę, jak wrócę do domu, to do końca życia będę wszystko pamiętać. Każde auto, do którego wsiadłam, każdą twarz, każdego faceta… A każdy mówi do mnie to samo: „Lubisz się ruchać?”

Łzy płynące z oczu rozmazują tusz i kapią na białą bluzkę, ramionami wstrząsa płacz. Lech filmuje jeszcze przez chwilę, łapiąc wyjątkowo mocne ujęcie.

Potem wyłącza kamerę, wychodzimy z tego pojedynczego pokoju w podrzędnym motelu.

W takich chwilach musimy mieć serce z kamienia, bo kręcenie dokumentu to nie jest działalność charytatywna ani naprawianie świata. To jest zbieranie materiału. Wyjątkowo wredna robota, przy której trzeba sobie ubrudzić ręce aż po łokcie. A czasem trzeba brnąć w ścieku po pas, po szyję i trzeba tylko uważać, żeby nieczystości nie zachlapały soczewki obiektywu.

Dużo się nauczyłem, tamtego gorącego lata.

Turek Ahmed był równym gościem i dobrze się z nim piło w przygranicznym motelu. Objeżdżał swój odcinek starym BMW, które nie było niezawodne. Ahmed widać nie miał kasy na nowy akumulator i czasem jego beemka nie chciała odpalić. Wtedy dziewczyny musiały pchać auto szefa, żeby mógł ruszyć w dalszą drogę.

Ahmed mieszkał w wynajętym pokoju u gospodarza pod Opolem, razem z żoną i maleńką córeczką. Żona również kiedyś była przydrożną kurwą, obsługującą kilkunastu klientów dziennie, Ahmed był jej alfonsem. Potem jednak pojawiły się uczucia. Zakochany Ahmed wykupił dziewczynę od mafii, ożenił się.

Ta, z wdzięczności powiła mu córkę, przytyła dwadzieścia kilo oraz codziennie jeździła mu po głowie, zazdrosna o resztę dziewczyn, które wciąż pracowały dla Ahmeda. Nie miał chłopak lekkiego życia w tej Polsce, tak nam mówił. Chociaż jednocześnie chwalił sobie wysoki standard polskich zakładów karnych. Lepiej się siedzi tylko u Niemców, tak nam opowiadał.

Sztama z tym bandytą była dla nas do pewnego stopnia ochroną, dlatego Lech stawiał picie oraz podarował mu swoje Ray Bany. Ahmed był pozornie sympatycznym facetem, który jednak w jednej chwili potrafił zrzucić uśmiechniętą maskę i stać się niemiłym człowiekiem.

Pod koniec lata miałem dość tych wszystkich ludzi. Miałem dość nawet Kowalskiego, który jak wampir wysysał z nich historie. Miałem dość Hitlerowskiej Autostrady, jej łomot słyszałem już nawet w czasie snu i wydawało mi się że już nigdy z niej nie zjedziemy. Jak dwaj potępieńcy będziemy po niej kursować tam i z powrotem, aż zapadniemy się z nią do Piekieł.

Po dwóch miesiącach spędzonych na tej dziurawej drodze nie słyszałem już własnych myśli. Na rękach miałem odciski od kierownicy, plecy bolały od nieustannych wstrząsów, których nie amortyzowało zawieszenie ani fotel, a oczy były tak zmęczone, jakby ktoś w nie nasypał tłuczonego szkła. Marzyłem tylko, żeby ta jazda już się skończyła, trzymał mnie tylko pomysł prowadzenia codziennych notatek, które pomogą mi napisać bestseller.

Marzyłem o spaniu we własnym łóżku, bez poczucia, że jutro może przynieść jakąś katastrofę. Marzyłem o świeżych, wypranych ciuchach i o życiu bez codziennej adrenaliny. Tymczasem sytuacja zaczęła się zagęszczać, Kowalski przebąkiwał, że może dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy kupić sobie klamkę. Widziałem jego obsesję, żeby ładować się w coraz większe kłopoty i zaczynałem mieć wątpliwości, czy wyjdziemy z tego cało.

Wiedziałem, że coraz więcej rekinów się zwiaduje o nas i czułem, że w końcu któryś zechce zaatakować. Dwóch facetów w terenowym aucie, z drogim sprzętem filmowym i z platynową kartą kredytową to kąsek, na który wielu mogło mieć apetyt. Wiedzieliśmy już, że Ukraińcy wciąż próbowali nas obrobić, a Ahmed coraz częściej przebąkiwał, że „ludzie” wypytują o nas.

Byliśmy tutaj intruzami, między tymi rybami żyjącymi w symbiozie. Kręcąc się nieustannie, pętając z kamerą, przeszkadzaliśmy w różnych ciemnych interesach. Wchodziliśmy wszystkim w drogę, wprowadzaliśmy zamieszanie, zadawaliśmy niewygodne pytania. Nikomu nie byliśmy na rękę i z dnia na dzień coraz wyraźniej dawało się to wyczuć.

Kilka miesięcy po skończeniu zdjęć do filmu, wpadła mi w ręce ogólnopolska gazeta. Był tam artykuł o dwóch Ukraińcach, zastrzelonych w opuszczonej bazie wojskowej. Ledwo spojrzałem na zdjęcie, bez trudu rozpoznałem miejsce. Z opisu wynikało, że była to egzekucja, z przyłożenia. Przeszły mnie ciarki, bo czytając opis wyglądu ofiar zrozumiałem, że byli to ci sami faceci, którzy zamierzali nas obrabować. Kiedy znikliśmy z ich radaru, musieli zadrzeć z niewłaściwymi ludźmi i zapłacili za to bez taryfy ulgowej, ale taka jest tylko moja hipoteza.

Poniewczasie dotarło do mnie, że sprawy przy autostradzie wyglądały nawet poważniej, niż mi się wydawało.

Tymczasem Lech kazał mi wynająć awionetkę na lotnisku w Lubiniu.

W Polsce zawsze jest z czymś problem, tym razem okazało się, że trzeba mieć oficjalne pozwolenie na filmowanie z powietrza. Tak powiedział kierownik lotniska, trzymający się przepisów służbista, któremu włączyła się polska paranoja. Olaliśmy go i poszliśmy do hangaru, gdzie parkowały avionetki. Korupcja to najlepszy sposób na wszelkie przeszkody, Lech sięgnął do portfela i daliśmy w łapę pilotowi, który ochoczo zgodził się udawać, że nie widzi kamery. Facet okazał się w porządku i nawet zdemontował drzwi od awionetki, żeby łatwiej było filmować.

Załadowaliśmy się do Wilgi nie czekając, aż przybiegnie kierownik lotniska, żeby nas powstrzymać.  Siadłem na tylnym siedzeniu, Lech zajął miejsce obok pilota. Byłem zaskoczony małymi rozmiarami kabiny, miejsca tu było tyle co w „maluchu”. Lech poprosił pilota o przelot nad autostradą, na odcinku między Legnicą a Olszyną, ten powiedział że nie ma sprawy, kazał zapiąć pasy i podkręcił manetkę. Samolocik potoczył się żwawo po murawie i zgrabnie wzbił w powietrze. Nabieraliśmy wysokości, a wiatr wpadał do środka i wyciskał łzy z oczu. W ciągu kilku minut znaleźliśmy się nad autostradą, która wyglądała z góry jak szara rzeka wijąca się przez lasy i pola. Lecieliśmy jakieś dwieście – trzysta metrów nad nią, obserwując dachy pędzących samochodów. Z góry wszystko wyglądało czysto i ładnie, może nawet trochę bajkowo. Zrozumiałem, że właśnie zakończyliśmy pracę, że mamy już gotowy materiał, że już nie musimy tej drogi już więcej przemierzać, nie musimy się dłużej babrać w jej brudzie i syfie. Dotarło do mnie, że właśnie teraz przelatują napisy końcowe. Kiedy to ogarnąłem, poczułem coś na kształt wielkiej ulgi, połączonej z euforią. Przez chwilę rozważałem, czy nie odpiąć pasów i nie wyskoczyć z samolotu. Miałbym ułatwione zadanie, w boku kabiny ział otwór zamiast drzwi. Odpiąć pasy, zsunąć się z tylnej kanapy i wyskoczyć, odpychając jak najsilniej. Spadając, miałbym sekundę czy dwie na przewinięcie całego życia, zanim nie rozprysnąłbym się na nierównych betonowych płytach, ochlapując krwią szyby nadjeżdżających pojazdów. Lech na pewno zdołałby ten moment uchwycić. Gdybym skoczył, film zyskałby nowy element, nie przewidziany i nie zaplanowany, na pewno cały projekt zyskałby na tym, więc może warto oddać życie na ołtarzu sztuki?

Po chwili zastanowienia stwierdziłem, że to jednak pojebany pomysł. I bez tego mamy świetny materiał. Leciałem więc dalej, czując jak uchodzi ze mnie cały stres, ostatecznie ta powietrzna przejażdżka okazała się wyjątkowo relaksująca. Pilot doskonale wiedział, o co Lechowi chodzi, raz zniżał się na wysokość góra trzydziestu metrów, raz wznosił na kilkaset, żeby można było złapać różne ujęcia autostrady. Nasze manewry nie pozostały niezauważone, bo w radio odezwało się wojsko i kazało nam stamtąd spierdalać.

Podchodząc już do lotniska pilot na chwilę zgasił silnik i przez kilkanaście sekund lecieliśmy w ciszy, na ślizgu, co było niesamowitym przeżyciem. Kiedy tylko wylądował, podziękowaliśmy mu i momentalnie ulotniliśmy się z lotniska. Cała przygoda okazała się zresztą później zbyteczna, gdyż zdjęcia lotnicze wyleciały w montażu.

Następnego dnia Lech potwierdził, że ma już wszystko, co chciał i zamykamy temat. Zostawiając za sobą hitlerowską autostradę, ruszyliśmy na Zachód, w stronę Francji.  W tym miejscu muszę dodać, że trzecim, nieocenionym członkiem naszej ekipy był zielony suzuki samurai. Ta zadziorna terenówka ani razu nas nie zawiodła, dzielnie znosząc popękane płyty hitlerowskiej autostrady, choć przez te dwa miesiące wytrzęsła nas niemiłosiernie. Teraz jeszcze musiała dotrzeć do Paryża, a potem odwieźć mnie z powrotem do Krakowa.

Całe Niemcy przemierzyliśmy w ulewnym deszczu, Holandia i Belgia były już suche, ale i tak niewiele zobaczyłem, bo przejechaliśmy przez nie w nocy. Świt dogonił nas we Francji, tutaj panowała słoneczna pogoda.

Do Paryża dotarliśmy o świcie, 11 września. Zjechałem z obwodnicy i przebiłem się przez przedmieścia jeszcze przed największymi korkami. Śmiertelnie znużony zajechałem na wąską uliczkę w pobliżu Buttes Chaumont, gdzie mieszkał Kowalski.  Dwadzieścia godzin za kółkiem zrobiło w końcu swoje, zasnąłem od razu, jak tylko walnąłem się do łóżka. Nie dane mi jednak było długo pospać, bo  chwilę potem Lech mnie obudził, krzycząc że wybuchła wojna. Wiedziałem, że też jest potwornie zmęczony i nie podejrzewałem go o żarty. Na ulicy ktoś coś gorączkowo krzyczał, panowało jakieś nerwowe zamieszanie. W radio spiker mówił coś podniesionym głosem, ale nie byłem w stanie wyłowić nic poza słowami „terrorists” i „atak”. Odile, dziewczyna Lecha, włączyła telewizor, a nam ciężko było uwierzyć w to, co widzimy.

Na ekranie płonąca wieża World Trade Center waliła się jak domek z kart.


Jan Krasnowolski – Na hitlerowskiej autostradzie
QR kod: Jan Krasnowolski – Na hitlerowskiej autostradzie