Rozczarowujmy się, ukochana, do życia i do jego form. Uciekajmy od bycia sobą… Nie ściągajmy z palca magicznego pierścienia, który — poruszony — przywołuje wróżki ciszy, elfy mroku i skrzaty zapomnienia…

Fernando Pessoa, „Księga niepokoju Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie”; przeł. M. Lipszyc

Faktem jest, że znajdowałem się akurat w dość osobliwym położeniu i nie miałem ochoty na żadne kontakty międzyludzkie czy inne wygłupy. Usposobiony raczej metafizycznie, byłem tymczasowo zarówno rzeczą samą w sobie, jak i rzeczą dla siebie, mokrym snem filozofa z Królewca. Dotkliwie odczuwałem, jak moja egzystencja — bądź jakiś jej bliżej niezidentyfikowany substytut — poprzedza esencję, która mogła co najwyżej smutno za nią dreptać, nigdy jej jednak — czyniąc zadość paradoksowi — nie doganiając. Byłem wartością zmiennej związanej i niczym więcej, i to było dobre, by po chwili przestać być wartością zmiennej związanej, i to było jeszcze lepsze.

No a poza tym, jakby tego było mało, wszędzie widziałem zastępy ogrów; niektóre miękkie i pluszowe, których miła powierzchowność aż zachęcała, by się w nie wtulić i przeczekać niepokoje poranka, inne — gumowe, a przy tym złowieszcze i odpychające — bardziej przypominały już to potwora z Czarnej Laguny, już to orków z popularnego filmu, tak że — wcale o to nie prosząc ani nie zabiegając — stałem się jakoby bohaterem „Władcy Pierścieni” dla straceńców, tych, którzy całe życie stoją nad przepaścią, zawsze nad przepaścią, bo wystarczy jeden krok, by znaleźć się po drugiej stronie.

Jeden z pluszowych, jedna właściwie, nie pozwoliła mi jednak kontemplować korowodu inszych  maszkar, musiała przerwać, musiała się wtrącić, musiała zapytać, odbierając mi tym samym prawo do niebycia, kuszące nieodwracalnością.

— Podasz mi, proszę, kawę? — zapytała uprzejmie, czego nie miała w zwyczaju, tym swoim słodko-kwaśnym głosem, kobieta o nieco azjatyckich rysach, wyciągnięta zachęcająco na niewielkim pastelowym łóżku, przywodzącym na myśl jakiś obraz Vlamincka, z różowymi budynkami i pomarańczową restauracją w tle, coś tam przy tym bazgrząc w kajeciku w monochromatyczne esy-floresy (w przypływie melancholii spostrzegłem, że pastele dobrze komponują się z monochromatyzmem ornamentacji notatnika).

Przed oczami miałem obraz (właściwie samo jego wspomnienie, ale bardzo wyraźne), nad którym ostatnio pracowała: cała przestrzeń płótna w intensywnych żółcieniach i szkarłacie, zaiste dziwne połączenie, niczym ze snu lunatyka. Zanim złożyła stylizowany podpis, koniecznie chciała wiedzieć, co sądzę o kompozycji, ale mnie bolały tylko oczy, więc zdjąłem okulary i cierpliwie pomasowałem skronie, w geście tych biednych skonsternowanych mężczyzn, którzy próbują kupić sobie trochę cennego czasu, by ułożyć odpowiedź wymijającą a sensowną, taką, która nie obrazi, a jednocześnie nie będzie zupełnym skokiem w odmęty absurdu, wystarczająco dwuznaczną, by można było z niej wybrnąć przy zaledwie odrobinie wysiłku, na więcej nie było mnie stać, jestem świadom swych ograniczeń.

Jednocześnie intensywnie myślałem o dłoni i motylu, nie zdając sobie właściwie sprawy, dlaczego akurat o tym, zwykła efemeryda, jakich wiele w tych dniach, tak krótkich, tak męczących.

Przecież wyłącznie ślepiec byłby gotów dobrowolnie powiesić coś takiego, nikt inny, z powodów zasadniczych, to jest z obawy, że czasem rzuciłoby mu się w oczy, chciałem powiedzieć albo nawet wykrzyczeć, ale — mitygowany głosem rozsądku — pohamowałem się, zwłaszcza że scena była zaskakująco, jak na te żywe kolory, przygnębiająca (i mi udzieliło się to przygnębienie), ponura, mroczna, niepokojąca i tajemnicza (i mnie udzieliły się mrok, niepokój, ponurość i tajemniczość), niczym Coltrane grający na płycie „Crescent” (jakże tęskniłem za lepszymi czasami, za bardziej hardbopową estetyką „Blue Train” czy „Giant Steps”).

Lubiła tę technikę kontrowersyjnych rozwiązań, ona, która przeszła od pointylizmu do taszyzmu, tak to identyfikowałem, połączenie ciepłych barw z odpychającą tematyką, krwawa plama słońca à la Monet, lalka Shawna Barbera (a może po prostu Felisberto Hernandeza, z jego fotograficznymi mirażami), mająca w głowie cały fraktalny świat, helikoidalna śruba z wysłużonymi krowimi dzwoneczkami, dwie połówki nagich postaci, jedna prawa, druga lewa, nie, obie lewe, złączone głowami, pływające w barszczu, który jest — jak można się domyślić — bordową pościelą, bez obramowania, jak w neoplastycyzmie, gdzie obraz jest częścią świata, zatem nie wolno go o(d)graniczać. (Ktoś, kto jej nie znał, mógłby pomyśleć, że studiowała Steinera, słowo daję).

Mnie się jednak wydawało — poza uwagą o ślepcu, naprawdę usilnie starałem się odnaleźć coś pozytywnego, na czym mógłbym oprzeć laudację na cześć jej wrażliwości — że dobrze pokazała to, co tracimy przy tłumaczeniu, słowo, które oddajemy jako „atrakcyjna”, a w oryginalnym kontekście znaczy tyle co „rozwiązła” czy „promiskuitywna”, częsta pomyłka na styku zderzenia kultur, gdzie szarość, biel i czerń nie są nazwami kolorów, gdzie nie tłumaczy się z portugalskiego i gdzie istoty niby-wolne nie mają prawa do dysponowania tym, co inherentnie do nich przynależy.

Do tego jakieś odległe skojarzenie z dłonią i motylem, motyw nieomal baśniowy, a może tylko oniryczny; czy chodziło o tatuaż, ex libris, odkryty w jakimś ezoterycznym tomie znak tajemny bractwa Iluminatów, tytuł książki iberoamerykańskiego pisarza (Juana Rulfo?), półstronicowe opowiadanie sprzed dwustu lat lub dadaistyczny obraz, związek frazeologiczny w egzotycznym języku Filipin, na pewno coś nieinteligibilnego, być może tylko jakaś bliżej nieokreślona idiosynkrazja, której nie mogłem się wyzbyć.

Na plaży, chyba ze dwa lata temu — nie pamiętam czasu, pamiętam miejsce i wydarzenia, wciąż skrzą się w pamięci, choć szczegółów powoli ubywa — miała na sobie skąpy dwuczęściowy kostium, na samej granicy wulgarnego wyrachowania; nie mogłem oderwać od niej wzroku; niedbałym gestem poprawiała niesforne blond włosy (długie, prawie do pasa, ściągające na siebie cały wiatr i chłonące słoną wodę niczym gąbka, chciałem pić z tych włosów); mówiła, że nie ma powrotu do starych mistrzów, śmiejąc się przy tym, wiem, że zabrzmi to trywialnie — perliście (szukam w tym wspomnieniu motyla i dłoni, lecz ich nie odnajduję). Mnie intrygowała głównie jej idealnie okrągła pierś, która wyglądała, jak gdyby sam Fouquet wyznaczył jej obrys za pomocą cyrkla i umieścił na prawym skrzydle „Dyptyku z Melun”.

Wtedy wydawało mi się, że każdy plażowicz skrupulatnie odgrywający rolę narzuconą mu przez okoliczności, to jest wylegujący się na rozgrzanym piasku czy pluskający się w przyjemnie ciepłej wodzie, absolutnie i niezaprzeczalnie każdy najemca niewielkiej połaci plaży — niezależnie od wieku i płci — patrzy właśnie na nią i podziwia jej kształty, że wszystkie spojrzenia ogniskują się na nisko zawieszonym pasku jej niebieskich majtek, kobiecych biodrach, już nie tak płaskim brzuchu i długich, nadal więcej niż zgrabnych nogach. Poczułem ukłucie zazdrości i jednocześnie zganiłem się za tę drobnomieszczańską krótkowzroczność, pojmując przy tym (być może w tamtej chwili dopiero to odkryłem, wcześniej żyjąc w błogosławionej ignorancji), że jest w tym dziwnym uczuciu coś uspokajającego, momentami wręcz fascynującego, jakbym właśnie poznał swój własny wstydliwy sekret i robił wszystko, co w mojej mocy, by się od niego odciąć, pogrzebać go w miejscu, do którego do końca życia nie będę miał dostępu.

A przecież, uzmysłowiłem sobie, to nie był pierwszy raz, gdy prowokowała, gdy wystawiała się na pokaz, łaknąc przyspieszonych oddechów, spoconych dłoni i głośnego przełykania śliny, karmiąc się powierzchownymi oznakami pożądania. Do pracy chodziła — gdy jeszcze pracowała poza domem, to jest nie malując — w szerokich spódnicach bądź ogromnych chustach przerobionych na spódnice i wystarczył jeden nieprawidłowy ruch, złe ułożenie ciała, potknięcie bądź chwila zapomnienia, by wywołać ich przyspieszone oddechy, spocone dłonie i głośne przełykanie śliny, by uwidocznić biel bielizny, gęsią skórkę na udach, meszek włosków, dwa ciepłe pośladki, wszystko kontrastujące z lekką opalenizną; jestem przekonany, że gdyby przestrzeń biura projektował bawiący się perspektywą ambitny i wnikliwy uczeń Cézanne’a, widać by było absolutnie wszystko (biel, gęsią skórkę, meszek, ciepło i opaleniznę), tak że nawet nieopatrzny ruch nie byłby konieczny, ani wiatr.

Nic nie mogłem na to poradzić, w żaden sposób zaprotestować, ani słowem się nie zdradzić, bo wiedziałem, że wyśmiałaby moją zgrzebną i zaborczą zaściankowość, powołując się na status artystki i lata cierpień jej wielkich poprzedników, wśród których wymieniała van Gogha i Modiglianiego (wtenczas zrozumiałem, że wygląda trochę jak z „Portretu Jeanne Hébuterne” z 1918, tylko kolor i długość włosów nie pasują, ale same rysy podobne, nawet długa, niemal karykaturalna szyja i prosty, zbyt prosty, nos, lekko skośne oczy).

Była w tym swoim tak zwanym artyzmie cholernie zagubiona, jej taszyzm momentami przypominał raczej kubizm z pierwszego okresu, to znów abstrakcje Kandinskiego; pamiętam, że była zachwycona, gdy zaproponowałem, by postawiła obraz do góry nogami, nie, właściwie to sam go tak postawiłem, by wybadać jej reakcję; krążyła wokół niego jak drapieżnik, gad jakiś, wokół spanikowanej ofiary. I bardzo pragnęła dogorywać na suchoty w dusznym pokoiku na poddaszu, na co jej majętni tudzież zapobiegliwi rodzice nie pozwalali, więc miała do nich pretensje, do całego świata miała pretensje, momentami nawet do mnie, że nie czynię dostatecznych starań, by pomóc jej zdobyć należytą pozycję. Ale co ja mogłem? Żadna z osób, które znałem, nie miała pojęcia o sztuce, nikt nie malował zawodowo, ktoś najwyżej terapeutycznie, większość nie odróżniała Vermeera od Botticellego i nie miała pojęcia o perspektywie.

Ona natomiast boczyła się na moje nieskładne uwagi o stylu, na moje pełne rewerencji komentarze na temat fowizmu. „Dzikie bestie, kompletnie zagubione w dżungli introspekcji”, mówiła i nie miała racji. Sarkała na każdego pisarza, którego darzyłem jakąkolwiek estymą, bo dla niej geniusz był wypadkową geniuszu i geniuszu, a nie ciężkiej pracy. Nie znosiła cyzelatorów, odrzucała literackich stylistów, czytała wyłącznie Bukowskiego i Millera, czasem Wolkersa.

Uważała, że wszystko wie lepiej, najlepiej, bez problemu potrafiła przejść od Rodina do Jefferson Airplane, od miłości do nienawiści, od Strawińskiego do Wagnera. Przekonywała mnie, próbowała mnie przekonać, że tytuł książki pewnego hiszpańskiego pisarza wprost nawiązuje do tytułu obrazu Rembrandta (w tej chwili już nie pamiętam nawet, o którą książkę i który obraz chodziło; czyżby o „Jeźdźca polskiego” Moliny?). Ja zaś, nie chcąc pozwolić jej rozczarować się samą sobą, nie drążyłem, nie sprawdzałem, jakżebym mógł zbezcześcić jej dobre samopoczucie własną wnikliwością. Zresztą moje encyklopedyczne studia na pewno by ją zdenerwowały, odebrałaby je jako próbę ingerencji w jej pasje, chęć sprawdzenia, czy mówi do czy od rzeczy, wreszcie próbę sił, z której — niezależnie od wyniku — nie wyszedłbym zwycięsko.

Gdy nie wygłaszała akurat fragmentarycznych i chaotycznych quasi-wykładów, w rzadkich chwilach swobody i otwartości, oddawała się chętnie i całkowicie, śmiejąc się przy tym bez skruchy czy skrępowania, by zaraz potem — ponieważ były to zaledwie ulotne chwile — gdy fanfary przebrzmiały i fizjologia ciała powróciła do dawnej monotonii, ona również mogła powrócić do świata, w którym geniusz jest wypadkową geniuszu i geniuszu, gdzie nikt nie śpiewa fado, gdzie każdy ślepo wyznaje monoteizm jej próżności.

Nic nie może uratować tego związku, ona musi się wyprowadzić, w tej chwili jasno zdałem sobie z tego sprawę. Co mi po nocach pełnych rozmów, przeciągających się do świtu, co mi po postkoitalnym „Zmrokiem otuleni, ona kona, a on łka” (dixit Joyce, Michael, nie James). Bardziej by pasowało, stylistycznie mniej zgrabne, wręcz prostackie: „Zmrokiem otuleni, on kona, a ona łka, bądź — trochę lepiej brzmiące — „Zmrokiem otuleni, ona łka, a on kona”.

Układam więc w myślach plan pozbycia się jej nie tylko z ciasnej przestrzeni mieszkania, lecz także obszernej, bo niezmierzonej przestrzeni mojego życia; usunąć ją, jej cień i powidok z często niegdyś przemierzanych wspólnie ulic, ulubionych kawiarni, rozmów z ludźmi, których — jak się złożyło — oboje znamy, wszystkich tych naiwnych i pretensjonalnych, przytłoczonych oporem rzeczywistości pięknoduchów.

Chcę, by się wyprowadziła do innego kraju, co najmniej miasta, by znalazła nowy dom, przyjaciół, galerie, muzea, choćby w Londynie, Paryżu, Amsterdamie czy Madrycie, tam by się znakomicie odnalazła, byle daleko stąd, bym mógł uciec od jej wpływu, jej zmiennych nastrojów i niepotrzebnie wybuchowego temperamentu, jej niedojrzałości emocjonalnej (bądź czegoś, co przypomina ją obrazem klinicznym).

Ona oczywiście niczego się nie spodziewa, chociaż teraz mam wątpliwości, może to kwestia kpiącego uśmieszku w domyśle, zawieszonego gdzieś na obrzeżach ust, i łagodności w oczach, jakby się pogodziła z tym, co musi nastąpić, co jest nieuniknione, bo już nadaliśmy temu kierunek, być może jeszcze wtedy na plaży, możliwe, że dopiero po słowotoku pretensji, żalu i wzajemnych oskarżeń, gdy dźwięczały mi w uszach historie jej namiętnostek, obce wszechświaty, które zaludniały sylwetki ludzi, którzy nie byli mną, wszystkie zresztą odpowiednio wyrzeźbione przez czas, który usunął niepotrzebne warstwy ułomności ciała i mankamentów umysłu, więc teraz każda z nich stanowi w jej umyśle ideał, do którego ja nigdy nie dorosnę, ani metrykalnie, ani w jej oczach.

Gdy się nad tym zastanawiam, analizuję niedoskonałości jej charakteru i infantylną hipertrofię własnej łatwowierności, ona zgina nogę i unosi wąską, ładną stopę, dostrzegam delikatne mięśnie łydek, dobrze widoczne, gdyż nie ma na sobie spodni, śmiesznie opadającą skarpetkę, zbyt grubą przy tych temperaturach. Chciałbym jeszcze kiedyś, jeszcze raz, ten jeden ostatni, naznaczający doświadczenie…

— Podasz mi tę kawę czy nie? — powtarza, trochę już zirytowana, a ja z nabożną czcią wyznawcy pokornie podaję jej kubek. Lepiej nie zadzierać z ogrami.

Adrian Krysiak – Caliente
QR kod: Adrian Krysiak – Caliente