Słowo to kość na brzegu języka
(…)
Rytmem Jędrkowych kroków pulsowały ściany bo dom wraz z dziadkiem stanowił jeden organizm w którym dziadek był sercem
Przechadzając się po pokojach wprawiał w ruch jego krwioobieg
gdy zasypiał tężało powietrze i dom zapadał się w błogi letarg
Dziadek długo milczał zaś kiedy wyrzekł słowo to rozpalało przestrzeń tajemniczym światłem
Objaśniał bowiem ich znaczenie mawiając tedy
Tym zaś co określa życie w całości jest pierwsze i ostatnie słowo nie jak mówią groby dzień urodzin i śmierci – bo te zależą od bogów i od gwiazd
Człowiekowi dane jest decydować o sobie i być tym czym sobie pomyśli a nawet więcej niż sobie pomyśli by być
…Podobnie rzecz ma się z pisarzem słów
(…)
Rozpromieniła się tedy twarz dziadka przyjmując kolor rumianego bochenka chleba a zza gęstych brwi szkliły się tafle jego błękitnych oczu
Dziadek ściągnął okular i przetarł w pośpiechu rękawem powolną i ciężką jak rtęć łzę która osiadła na pełnym policzku
-Łzy podobnie jak słowa i liczba oddechów są z góry określone i dla każdego inne
Skrupulatnie rachuje je śmierć i odbiera nam ciała gdy nie starcza już słów łez oraz powietrza
(…)
–Zrób z niej użytek – powiedział wręczając w końcu cienką jak pergamin kartę ukrytą wewnątrz skrzydeł masywnej okładki
-Czy nie tyle właśnie trwa życie? – Pomyślałem
Dziadek spojrzał na mnie uważnie a ja nie potrafiłem ukryć rozczarowania
i było mi później wstyd
(…)
Bo jedyna okazja by ujarzmić śmierć to zapisać się w słowach rozmościć między brzegami stronic dryfując od jednego marginesu po drugi
Folgowałem tą myślą wieczorami oglądając ze wszystkich stron pustą jak pergamin kartę Zachowałem w sercu wdzięczność za dar ale wciąż nie umiałem postawić pierwszego znaku
bo o czym niby miałbym jąć pisać?
Moje życie było wszakże młode i pamięć nie sięgała w nie daleko nie miałem też przygód poza grą wyobraźni
Nosiłem jednak ową kartę zawsze przy sobie – na wszelki wypadek bo czułem już wtedy pod sercem że słowo rośnie i historia chce zostać opowiedzianą
że drzewo znaczeń drąży nowe i głębsze korzenie
rozkrzewia ramiona tam gdzie jeszcze nie sięgam myślą i owocuje pod powłoką cienką jak bisior
–Nie czas -mówiłem tedy i wracałem do zajęć…
(…)
Zapisałem pierwsze słowa kolejno strony dzieląc historie równo na rozdziały i żaden z nich nie był osobny i jeden nie istniał bez drugiego
Przestrzeń między okładkami rosła a historie plotły się i wiły podobne włosom lub rzekom
Żadna historia nie była zaś punktem bo nawet gwiazdy łączy niewidzialna złota nić splatając zeń zodiaki niby wyszyte na aksamitnej kopule nieba
Bywa że wisząc tak żadna z gwiazd o sobie nie wie objęta szczelnie samotnością która gęstnieje jak smoła
Wystarczy tedy myśl a nieznane sobie dotąd punkty połączą się w jedno jak litery przez tego który składa je w powieść
Tymczasem zaś pismo znaczone tu i ówdzie kleksami zielonego atramentu płożyło się między granicami kartki
Litery chwiały się niepewnie niesione niewprawną ręką
wstydliwe ogonki i kreski jęły wyrastać poza poziome linie
trzykropki zastygały wraz z myślą
Pytajniki stanęły lasem skąd nie dochodzą już echa i fale nawiasów wzbudzały treść o kolejne szczegóły
(…)
Nie raz wracałem do przerwanego w pół słowa zdania by ostygła historia i wyrównał się puls opowieści – Wygładzone myśli lepiej panują nad językiem
Innym razem zapisywałem słowa ciągami z trudem łapiąc powietrze bo każde słowo musiałem oprzeć na wargach choćby szeptem by to dotarło do uszu a z uszu do głowy
– z głowy na powrót słowa trafiały do serca
Księgozbiór zdań dopełniał się niczym puzzle lub skomplikowany mechanizm świata
Jak ruchy planet i cykl sezonów na ziemi tak księgi te posiadały własny kod na orbitach półek przeplatały się niczym następujące po sobie pory roku i trzymały wyznaczonych dat odwiecznym prawem czasu…
(…)
Śmierć przyszła na kocich łapach lecz wprzódy nasłuchiwała kroków i pilnie rachowała słowo po słowie nawlekając na sznurek kolejne guziki
Nie spostrzegliśmy jej nawet gdy we śnie zatrząsł się wielki jak wieloryb dom osuwając w głąb mielizny podwórza
Tętno ścian ustało poczerniały schody a w sadzie spadły grusze Ucichł rój pszczół których uli dalekie arterie wyznaczały granice wioski i lasu
Nim zabrakło mu słów ucałował był babkę bo gest miłości trwa przez wieki łatając tu i ówdzie snujący się efod świata
Ponoć w ciszy podnoszą się ku niebu jak nasiona mniszka wszystkie przelane za życia łzy i obrócone w popiół słowa – po zmieszaniu łez i prochu słów tworzy się glina z której ulepiony jest kosmos
Kosmos puchnie od bezmiaru dusz ludzi i zwierząt roślin i miejsc planet i gwiazd i rozszerza się by którejś sekundy przyszłych dziejów niepostrzeżenie zwinąć się w pierwotny fraktal niczym liść paproci przed nadchodzącą suszą i by na powrót wiele stało się jednym
Tak odszedł był dziadek za zasłonę życia i śmierci skąd nie doszedł już nigdy nas głos nie nawiedził we śnie bożą krówką nie przyleciał był drozdem ni wiatrem ni szronem nie osiadł na nagiej szybie okna
Z upływem miesięcy dom jął się podnosić i rozkwitać jak Sempervivum światłoluby rojnik a sad znowu obrósł był gruszami uginając do ziemi ciężkie jak stągwie gałęzie