Trzydzieści trzy brawa
(etymologia aplauzu)

Brawa dla skulonych dostawców mydła
Brawa dla życiodajnych płynów
Brawa dla kaukaskich matron
Brawa dla eleganckich dandysów
Brawa dla Czyngis Chana za
usypanie piramidy z tysiąca głów
Brawa dla kraba za chodzenie tyłem
Brawa dla efedryny
Brawa dla kątów w których można przysiąść
I być człowiekiem w kącie, najlepiej złym
Brawa dla muzyki która brzmi jak skradanie
po ciemnej alejce, gdzieś w New Orleans
Brawa dla Magellana, brawa dla Austrii
Za bycie wśród dziesięciu
najspokojniejszych krajów
Brawa dla herbacianych magów
Brawa dla krawca
Brawa dla zbędnych szewców i
Dla kontroli lotów
Brawa dla cherubinów
Brawa dla Jeana Cocteau
Brawa dla młodej polski
Brawa dla Lemesheva
za jego wysokie C
Brawa dla futurysty
I dla akordeonów
Brawa dla przejść dla pieszych
I dla Godfreya Reggio
Brawa dla samych braw
I dla mutantów w ściekach
Brawa dla konglomeratu
Brawa Le Sony’r Ra
Brawa dla Teksasówka
Dla wypożyczalni kaset
Brawa dla wielkich równin
Brawa dla szczodrobliwych
Brawa dla wszystkich bardów
Brawa dla niewiadomej x


Przechadzając się po wspomnieniu miasta możesz natrafić na nawias

Idąc szeroką ulicą widzisz kosze pełne warzyw
I dziecko – złodzieja, kradnącego jabłko grubemu Włochowi
Na ścianie widzisz napis „lobotomia Boga”
Nie chciałeś tego pomyśleć, ale wiatr
niesie cię dalej, aż do czegoś co przypomina
Chinatown. W wieku dwudziestu dwóch lat
pierwszy raz skręcisz kostkę.
Ktoś do ciebie mruga, odważysz się mu odmrugnąć?
Chet Baker w twojej kieszeni już szykuje się do skoku
Setki tysięcy tygrysów w zakazanym słowie,
Puste ulice cesarskiej młodości
Wielki pomnik wesołego Buddhy,
Dziesięć miliardów ton TNT
Czego jest rok?
Smoka?
Zająca?
Chochoła?
Wczytywanie grafiki pokoju
Po raz setny poranek z za słabą kawą
Po raz dwudziesty pierwszy mięta nie daje znaków życia
Modlę się w duchu by nie uschła na dobre, bo była w moich
Wierszach prawie od samych początków
Bez niej może być ciężko, do mnie
czerwona konewko


Syzygijne perygeum

Czwartek, 7 maja
Nad moim domem wisi superksiężyc
koc po tobie pachnie brzoskwiniami
Thomas Pynchon kosztuje 250zł na allegro
co za czasy

Trzaski igieł ze szczytów drzew wtórują mojej
Podróży przez bardo, ciężko wypędzić cię z głowy
I skupić się tylko na wyborze drogi

Z góry zacina śnieg tak, że nie widać już horyzontu
Gdzieś po szosie mknie białobordowy van,
Stara gąsienica nabija fajkę

Chlupot i plusk wody jest zdigitalizowany
Parki są herbaciane o tej porze roku,
Wole kartony niż płótna, wolę
Odwrócić wzrok gdy przechodzi lis

Przysiedliśmy w piątkę na pomoście
Wiatr zagłuszał nam myśli, ale są
Momenty w życiu w których
Nie da się Nie Być

Nahacz może i nie był geniuszem z początku,
Ale skoro Krzysztof go wybrał to coś musi w nim być
Tak zgaduję, sam też przecież nieraz tak miałem

Zamknięty na dachu być samurajem
Zrzucać butelki z jedenastu pięter
Czekać na windę która nigdy nie nadejdzie
Czekając na szafot pogwizdywać so what


Nie wiem nic o jeziorze Garda

Nie wiem nic o jeziorze Garda
Chciałbym zapalić papierosa z Cabirią
Po deszczu przypomniał mi się zapach Ogrodów Świata,
Które pachniały nigdy nie odwiedzoną tajwańską dżunglą
Dobra kawa budzi cię na dwie i pół godziny
Smak dobrego owocu guawy przypomnisz sobie
pod sam koniec życia
Nigdy nie byłem nikim więcej niż synem telegrafisty
Nigdy nie byłem niczym więcej niż zagubionym telegrafem
W głębokiej rurze mieszkał smok o dziewięciu twarzach
I kusił mnie swymi nieodgadnionymi zagadkami
Już on wie najlepiej jak mnie podejść

Którędy droga, spytał ktoś na rozstajach
I rozeszli się w dwa przeciwne kierunki
Tom, ostatni bitnik, grywał na fisharmonii
A jego głęboki głos wprawiał wszystkich
W mętny jazzowy wieczór

Chciałbym mieć takich dwanaście
I nigdy nie spróbować orzechów, aż do
przedostatniego dnia życia
Skrawek melodii przypomniany, żeby
Mnie zdenerwować, bo po cóż innego
Błąka się teraz po głowie i męczy
me udręczone neurony, ale przyszpile
go jeszcze do mapy i cały świat wreszcie się
na nim pozna.


Notatki z podróży

Rozegrałem partię szachów w Amsterdamie
W Tallinie uciekłem przed wzrokiem starego
dozorcy, czerwone niebo karmiło poświatą
wychudłe iglice
Na przedmieściach widziałem szczury,
znałem je jak kwiecisty labirynt hurtowni i
placów zabaw, kręcąc się bez wytchnienia na
karuzeli patrzyłem w niebo
obserwowałem Oriona, jak gryzie go w
piętę skorpion, zakręciło mi się w głowie
Poznaliśmy się lata temu, grając w piłkę
kiedy jeszcze mieszkałeś w faweli
„kiedyś byłem oknem” brzmiał napis na
ścianie obdartej pozycji snajperskiej,
najczarniejsza kawa jest tam gdzie rosną
figowce, paliłem skręty w starym arboretum
gdzie w opuszczonej posiadłości piskiem
wołały nas nietoperze
Ten sam perski prorok może biec z tobą
przez długie chodniki bośniackich wiosek i
Uczyć mnie szybciej smarować ciasto
w patisserie, odkąd to przestało mieć znaczenie
nie muszę się już martwić
Ci którzy mają swoje tajemnice, budują nam
kładkę, usłaną Etiopskim jazzem i
pradawnym listowiem drogę przez mokradło
wszechwiedzy
Linneusz powinien wyluzować
drzewa tu przechylają się przez wiatr od
setek lat, a ocean północny huczy jak upiorne
duchy sów które zgubiły kierunek w mroku

Bądź jak podróżnik z namiotem, który cały dobytek
trzyma w swojej torbie
Bądź jak mały kościółek w prowansalskiej wiosce,
jakby Cezanne wpisał cię kiedyś na marginesie w
brudnopis

Tomasz Kunicki – Pięć wierszy
QR kod: Tomasz Kunicki – Pięć wierszy