Kiszyniów 1823/2018
Przezywają mnie Puszkin, choć tak się nazywam; dąsy mrocznego cara zmusiły mnie do przeprowadzki, z Rosji do Mołdawii, z pałacu na bazar, w pakiecie z zesłaniem wyznaczył mi karę: stać się własną firmą, sprzedawać towary pod własnym nazwiskiem, w kraju zdominowanym przez człowieka-firmę, gdzie handel jest jak gimnastyka i papieros z rana, jak wieczna matura, gdzie klient jest oficjalnie gatunkiem na wymarciu, nie wiem, czy go zobaczę, choć ciągle w to wierzę, widuję za to mechaniczne dinozaury, ich widok, on mi daje wiarę, mijam je co dzień, gdy idę do pracy, to znaczy na bazar, z garścią skarpet w ręce, i w jednej, i w drugiej, z naręczem powerbanków, na dworzec, serce targu, skupisko marszrutek, wśród zwałów japonek brnę na stanowisko, czyli tam, gdzie stanę, między firmą a firmą, na planie handlowym. Ciężko tu się wybić, bo każdy jest gwiazdą, ciągle nieodkrytą, i każdy wciąż czeka na klienta z bajki – tak o nim się mówi, bo nikt go nie widział; czekam na niego co dzień, od rana do wieczora, aż w końcu się poddaję, zasypiam na stojąco, krzyczę: „Puszkin! Puszkin!”, zachwalając towar, są to moje książki, krzyczę i krzyczę, mój głos traci siłę, zabiera go echo, milknie, narasta, mnoży swoje źródła, przybiera na sile, aż mi w uszach dzwoni, otwieram oczy: dziecięce palce mierzą we mnie niczym mikrofony: z tamtej i z tej z tej i z tamtej strony, nie słyszę, co mówią i nie wiem, co je bawi, choć jedno trzeba przyznać: to sobą, nie czymś innym, zwróciłem ich uwagę.
Riffy Turkmenistanu
Jezioro na środku pustyni? Mówisz – masz.
Ach, drogi wodzu, z jaką swobodą się u ciebie
żyje! Kafejka internetowa na każdej ulicy; każde
miasto, wieś – ich nazwy w końcu nie są
zagrożone. „Dosyć borowania, wejdziemy do sieci!”
– o tak, jak dziś pamiętam twoje obietnice, że
co? Ach tak: „protezy szczęścia odejdą w niepamięć,
pomniki? Będą nowe. Jak ktoś w to nie uwierzy, to mu
sprzedam plombę”. Śmiech zrosił twarze ludu, aż
zmieszał się z potem. A focia z tym szczeniaczkiem? To było
urocze. Cień niepokoju przebiegł przez trybuny tylko
raz – kiedy spadłeś z konia. Pamiętasz? Ale było
strachu. A potem, co za ulga: cały zdrowy! I mało
tego – zająłeś pierwsze miejsce. Rywale byli
skwaszeni – niech uczą się przegrywać. Na łzach imperium
kiepsko będzie stało, ale ty się nie smuć, a zresztą –
łzy są nieśmiałe w świetle tego słońca: ciebie.
Nie słuchaj tych zrzędów, posłuchaj lepiej tego,
słyszysz? „Chcemy więcej.” Wodzu, mój wodzu, uwielbiam
słuchać, jak po mistrzowsku przeciągasz kadencję; jak zbierasz
aplauz na każdej olimpiadzie, chcę patrzeć,
jak zwyciężasz w sportach, patrzeć, jak
w twoich rękach sztanga zmienia się w gitarę,
słuchać twoich solówek, gdy sypią się z Marshalla,
Jezu, i znowu, znowu! Znowu słychać brawa. Zacierasz
już ręce? Możemy zaczynać, scena jest gotowa: niech
zalśni uśmiech kraju, niech zabrzmi riff otwierający
Woodstock dla Turkmenistanu.
Bonanza
tu, w bloku, bujny kontynent – cała Ameryka!
za drzwiami naprzeciwko: połać kafelka
jako teren przygód – jest smak dzikiej prerii,
lasso, rewolwery, jest cała Bonanza –
choćby na zasiłku!