Miała twoje oczy

Cały czas mówiąc słowa podobne do srebrnych baniek,
idziemy w deszczu przez zmierzch.

Tylko kilka zaniepokojonych ptaków przemawia do
ciemniejącego dachu przestrzeni.

Mój smutek, monotonny deszcz,
od rana w szyby mi kołata.

Czasami w snach
włosy wychodziły mu
z głowy garściami,
widziałem, jak leżą
rozsypane na poduszce jak len.

Buduje swój statek cieniami
moich cichych rąk.

Składa jego belki o zmroku.
Jesteś ziemią i śmiercią.
Tak daleko od świtu.

Jutro mówić będą niemi:
Sznur i kamień.

I struna jedna jedyna morskich trąb.


Weki w kufrze

I

Ciemne wiatry, mroźne wiatry
                                                            wieją
Tam gdzie idę.
Słyszę szum wielu wód
Z dalekich głębin.
Przez cały dzień i całą noc tam
                                       I z powrotem
Płynących.

II

Chmury, które otulają doliny nisko
W godzinie wieczornej gwiazdy,
Najskromniejszymi są sługami:
Miłości, śmiechu, ujawnionej pieśni,
Kiedy to serce jest najcięższe.

III

I znajdę spokój tam, gdzie świerszczy śpiewny gwar,
Spokój z poranka mgieł powoli spłynie w końcu;
Północ tam zawsze lśni, błyszczy południa żar,
A purpurowy zmierzch pełen jest skrzydeł dzwońców.

IV

Ptaki sfruwają spocząć na moim drzewie
i chyba słyszałem, jak mówią:
„Nie żeby nie było innych ludzi,
Ale tego lubimy najbardziej,
Ale chociaż pragniemy przemówić,
On nie może wiedzieć naszych smutków”.

V

Tutaj panuje nieruchomy blask,
można go zburzyć uderzeniem wiosła.
Pora roku stygnie wolno.
Dźwięk wyciąganego łańcucha
rzuconego na dno łódki.
Boję się zniszczyć
wielki spokój tafli,
więc trzymam wiosło w górze.

VI

Rude jelenie wspięły się na górę,
Zniknęły za ostatnimi sosnami,
A moje pragnienia pobiegły za nimi.

VII

Chłopiec podchodzi do białego konia, żeby
nałożyć mu uzdę,
koń spogląda na niego w milczeniu.
Tacy są milczący – jakby w innym świecie.

VIII

Z czarnych nagich gałęzi zwisa zjełczały
Martwy księżyc i warzy przyszłe kwiaty.
Dwie stare chude szkapy, na ugiętych nogach,
ze zwieszonymi łbami,
Szarpią, ostatkiem sił, stary tramwaj konny.
Wilgotny dym, cuchnąca mgła – wypełniają ciemny plac;
A zza zakrętu kuśtykając wynurza się
Sześć wołów, brudny poganiacz prowadzi
Dwanaście par kopyt –
dwanaście par kopyt!
do rzeźni.

IX

Umyj chociaż ręce
W tym śniegu,
W tej krwi,
W tej miłości.

Ust nigdy nie oczyścisz.
Niczym.

X

Jestem znużony miłością, a twoje usta
Są makami zrodzonymi nocą.
Daj mi więc swoje usta,
Niechaj poznam sen

Jestem znużony pragnieniem,
Osłabły od miłości;
Na głowę mą bowiem blask księżyca
Spadł
Jak miecz.

XI

Zimą i w jesieni,
kiedy ziemia płynie w cieniu nocy
bezchmurnej,
dotykam wzrokiem wysokiego nieba.

XII

Człowiek płacze
i nie wie dlaczego.


Puste gniazdo

Wczoraj w wiosce naszej pogrzebano człowieka, który
usnął, nim owce jego spędzono z hal.

My się przez wielkie pustynie wołamy
W ciszy bezludnej. My przy źródłach suchych
Szukamy wody, spaleni zarzewiem.

Dęby płyną wyrwane z ziemi,
Cienie zamknięte w futerale jak skrzypce.

Na nieboskłonie, tam, gdzie rzeki świecą,
Gdzie wzgórza się szkarłacą wiosną,
Konają echa. Nasze echa lecą
Z serca do serca, ciągle rosną.
Graj, rogu, graj!

Ostatni błysk zachodu gasł.
Wiatr westchnął, ścichł. Dzień się dopalił.
Zza chmur miesięczny spłynął blask,
I zadźwięczała pieśń z oddali.
Porywy dawne, tchnienie muz
Wróciły znów, ożyły z dźwiękiem,
Lecz w sercu dźwięk ten w skargę rósł,
Żałobnym wtórząc jękiem.
To błysnął z łąk bóg przeszłych dni,
To nad złowieszczą błyskawicą
Żurawi klangor z chmur się wzbił,
Ku południowym mknąc granicom.

Chociażbyś długo szedł w trudzie, nie znajdziesz
Drugiego drzewa. Tu pij, tu odpocznij,
Pielgrzymie! Jeśli masz serce niewinne,
Pokrzepisz duszę, wsłuchany w dźwięk błogi
Wiatru w gałęziach albo pszczół brzęczenia.

Rozpaliłem ogień, gdy błękit mnie porzucił,
Ogień, by mieć przyjaciela,
Ogień, by wprowadzić siebie w noc zimową,
Ogień, by żyło mi się lepiej.
Dałem mu to samo, co mnie dawał dzień:
Lasy, zarośla, zboża pól, winnice.
Gniazda i ptaki, domy i klucze,
Owady, kwiaty, futra, zabawy.
Żyłem tylko w odgłosie trzaskających płomieni,
Tylko w zapachu ich ciepła;
Byłem jak statek tonący na zamkniętej wodzie,
Jak umarły miałem tylko jeden żywioł.

Ten świat jest snem, zapewne. Wszystko tutaj ginie.
A trochę szczęścia, które nas w drodze spotyka,
Nie trwa dłużej niż w dłoni ślad po jakiejś trzcinie,
Co z wiatrem się wymyka.


Chimera

Czasami po wieczorze znowu wstaje noc, czarna w niej moc się wije,
Opiera się o czoło chimera, niby starzec kijem, w niejednym oku na płacz się zbiera,
A dzień notorycznie widma bierze zbyt żwawo,
Stąd krew płynie w żywych oczach niemrawo,
I zwidzi się niejedno, niewiele obaczy, ci co, zadłużają się w śmierci,

Wiedzą, że bez niej los niewiele znaczy, kiedy urna mieści człowieka –
Nie cmentarnych graczy, nikt nikogo nie złowi w topieli,
Kto wcześniej mary nie zgubił w kipieli,
I choćby Syzyf na krok od nas głaz odsunął, a deszcz nagle lunął,
I przy lunie jak przy świecy, tłucz się serce, tłucz się, tłucz, owca niech meczy.

Antoni Pochodnia – Weki (1917)
QR kod: Antoni Pochodnia – Weki (1917)