What is needed, first, is more attention to form in art. […] In place of a hermeneutics we need an erotics of art.
Susan Sontag, „Against Interpretation”

Najdroższa!

Gdy osiem lat temu powiedziałaś, że jestem dla Ciebie bardzo ważny, że mnie kochasz oraz dołożysz wszelkich starań, bym uwierzył w Twoje czcze górnolotne zapewnienia, poczułem w sobie naraz straszliwą pustkę, którą — chcąc nie chcąc — musiałem zapełnić tymi, niewiele jeszcze znaczącymi, lecz przecież dającymi złudną nadzieję, obietnicami. To Twoje słowa wywołały ten niedosyt, doskwierający brak czegoś, brak, gdyż przypomniałem sobie, co to znaczy być z kobietą, nie w łóżku, lecz w związku, brak, który — nie mając właściwie żadnego wyboru — postanowiłem pospiesznie uzupełnić układanymi ad hoc przyrzeczeniami, by nie żałować, by nie oszaleć, by nie wypominać sobie później, iż nie odważyłem się zaryzykować i postawić na szali swojej niezależności utracjusza i niedostępności wnętrza swojej dłoni, w zamian za ciepło i poczucie bezpieczeństwa, które Ty wydawałaś się oferować.

Było nam wtedy tak, jakbyśmy dopiero się narodzili, oboje, w przypływie niewytłumaczalnej amnezji, zapomnieliśmy o dręczącej każde z nas przeszłości, wybaczyliśmy sobie nawzajem niewierności i upadki, czasem często zresztą w zastępstwie osób, których te zdrady i upadki naprawdę dotyczyły, jak również zbyt częste (prze)milczenia oraz większe i mniejsze kłamstwa, dokuczliwe, zgadza się, lecz w gruncie rzeczy niegroźne, przynajmniej w perspektywie tego, co dopiero miało między nami nastąpić. Nie było w tym ani cienia lekkomyślności, źdźbła pruderii czy nieroztropnej spontaniczności, raczej obliczona na sukces zmowa dwóch osób, które są zbyt doświadczone czy po prostu zmęczone na to, by pozwolić sobie na niefrasobliwe zakochanie, będące domeną naiwnych dwudziestolatków.

Z niczym się nie spieszyliśmy, wiele uzgodnień odkładaliśmy w czasie, aż na niektóre było zbyt późno, choć i tego — jak mi się wydaje — nie żałowaliśmy szczególnie; po prostu, próbując dostosować się do nowych warunków, dostrajaliśmy kalendarze do okoliczności, które wybrano za nas. (I byłaś gotowa na każde wyrzeczenie i na każde ustępstwo, o ile było to wyrzeczenie lub ustępstwo, na które sama gotowa byłaś pójść).

Do tego, co niezmiernie mnie intrygowało, bo nie znałem siebie od tej strony, umiejętnie pobudzałaś mnie politycznie i podniecałaś gramatycznie, na lewo i prawo szafując swoją erotolalią, gorsząc drobnomieszczańskie przyzwyczajenia ludzi na przystankach. A co najważniejsze — miałaś dla mnie czas i cierpliwość, obu tych rzeczy najbardziej potrzebowałem, francuskie „la caresse” bardziej kojarzyło mi się z opieką i czułością niż pieszczotą i dotykiem.

Wiele musieliśmy się nauczyć, sporo nowych dat, nazw i nazwisk spamiętać. Ty dowiedziałaś się, że chętnie słucham „Moanin’” i „Monk’s Dream”, mam nieuleczalną słabość do prozy Cortazara, Bernharda czy Camusa, cenię twórczość Mondriana i filmy Bergmana, nie lubię spać od strony ściany, pijam czerwone wino i czarną kawę bez cukru, mięso preferuję krwiste, seks zawsze w realu, raczej po alkoholu, makaron al dente.

Ja zaś starałem się częściej sięgać po poetów wyklętych, więcej mówić o uczuciach, starać się je nazywać, choćby i w moim nieporadnym idiolekcie, unikać złośliwostek i nie chować się ciągle za podwójną gardą cynizmu. Odsłoniłem więc rąbek chitynowego pancerzyka, wystawiając się na Twoją łaskę i niełaskę, przyjmując za dobrą monetę, że nie będziesz zbyt okrutna, zbyt literalna, zbyt nachalna, kompletnie bezradny wobec intensywności Twojego spojrzenia.

Poprosiłaś mnie kiedyś o zdanie składające się z samych monosylab, a ja je dla Ciebie naprędce ułożyłem. „Prócz mnie nic tam nie ma”, co brzmiało i jak zapewnienie, i jak groźba, choć nie było ani jednym, ani drugim, było grą, której reguły oboje zdążyliśmy poznać i oswoić się z nimi, nawet jeśli nie było w tym prawdziwego zrozumienia. I mimo iż nadałaś mi status pokrzywdzonego w relacjach z kobietami i chciałaś być tą jedyną, która nigdy mnie nie skrzywdzi, ja przyjąłem te deklaracje z dużą dozą sceptycyzmu, przeczuwając najgorsze, bo zawsze, gdy wiele oczekujemy od drugiej osoby, gdy zbyt wiele się po niej spodziewamy, gdy za bardzo się angażujemy, to potem spadamy tak nisko, że wszelkie gwarancje tracą na przejrzystości, choć i — zważywszy na czas, przywiązanie oraz bierność — wycofać się jakoś nie wypada. Przecież ludzie nie oczekują szczerości, tłumaczyłem sobie, w zupełności zadowalamy się doraźnymi kłamstewkami, bo nie może boleć to, o czym nie ma się pojęcia, twarde serce hartuje się w niedopowiedzeniach. Układaliśmy więc zdania na zadany temat i, popijając wino i bawiąc się palcami drugiej osoby, czytaliśmy na dwa głosy „Pieśni Maldorora”, tacy wtedy byliśmy — bluźnierczy i surrealistyczni, trochę zblazowani, ponieważ nie musieliśmy się starać, najlepsze metafory same cisnęły się na usta, bardzo, ale to bardzo żarliwi w mocnym postanowieniu nie tylko brania, ale też dawania oraz dzielenia się.

Mam wrażenie, że przez ten czas (ile to już? osiem lat) w ogóle się nie zmieniłem. Wciąż lubię czerwone wino, mam te same preferencje kulinarne i muzyczne, nadal chodzę boso po mieszkaniu, hiszpańską kuchnię, Astora Piazzollę, białymi gram Ruy Lopeza, czarnymi obronę francuską, ponieważ innych się nie nauczyłem, i mogę się obejść bez nowinek technologicznych, kiedyś opanuję też sycylijską. Nie lubię za to używać Twojej szczoteczki do zębów i wycierać się tym samym ręcznikiem, nie znoszę robić zakupów, zgodnie z zapowiedzią nie zarobiłem dużych pieniędzy, nadal nie stać mnie na samochód. Ty za to bardzo się zmieniłaś. Przestałaś czytać, bo wystarczą Ci posiadane dyplomy, będące jakoby rękojmią Twej wrodzonej inteligencji i niezbywalnej wartości, już nie gotujesz, bo stać Cię na jedzenie w modnych restauracjach, nie zachwycasz się leniwym pościelowym porankiem, spiesząc się do pracy, nie celebrujesz beztroskich wieczorów, bo jesteś przemęczona, nie chodzisz w za dużych tanich koszulkach, bo są tanie i zbyt obszerne, nie golisz głowy na łyso, bo nie wypada. Spać też już nie potrafisz, mając tyle zadań na głowie, tyle bezsensownych spraw do załatwienia, spraw, które nie mają żadnego wpływu na życie ani jednego człowieka, jednak Ty zachowujesz się, jakbyś co najmniej anulowała wyroki śmierci bądź zapewniała stałe transporty wody do afrykańskich wiosek.

Zmienił się też Twój język. Już Cię nie bawią zdania składające się z monosylab ani nawet zdania wielokrotnie złożone, przedkładasz nad nie mowę swoich szefów i kolegów z pracy, język, który tylko wy rozumiecie, który was bawi i wzrusza, dzięki któremu czujecie się lepsi i ważniejsi niż jesteście w rzeczywistości, każde wypowiedzenie obowiązkowo oznaczone hashtagiem, inaczej łatwo się pogubić. Tą watą językową uszczelniłaś wszystkie okna, na ścianach zaś rozwiesiłaś plakaty z modnymi powiedzonkami, po lewej #smuteg, po prawej #tylewygrać. (Swoją drogą — co zrobiłaś z moim Kandinskim z pokoju?).

Spójrzmy prawdzie w oczy, nie mrużąc oczu, nie zaciemniając obrazu, nie wypaczając prawdy: zamiast sięgać po poetów jezior, Ty teraz „tworzysz content”, zamiast zadumać się nad Quine’em — powtarzasz sobie z uporem wartym większej wprawy modne coachingowe bzdury o wizualizacji i samorozwoju, osiągnęłaś wysoki stopień wtajemniczenia w kościele pod wezwaniem Paulo Coelho, Twoja filozofia życiowa stanowi eklektyczne połączenie marketingu made by neoliberalizm i New Age made by weganie. Zawodowo zajmujesz się kreowaniem potrzeb rynkowych, wszędzie dostrzegasz wyłącznie produkty, marki, grupy docelowe, a nazwy uczuć to tylko treść następująca po kolejnych punktorach, dla Ciebie po prostu bullet pointach. Nie słuchasz już jazzu, ponieważ przestawiłaś się na coś lekkostrawnego, najlepiej skoczne, mało skomplikowane melodie nowe i efemeryczne, o których jutro czy najdalej pojutrze nikt nie będzie już pamiętał. Ja natomiast włączam te same utwory od lat, bo to ja się starzeję, nie muzyka.

I nie miał racji Vargas Llosa, pisząc, że Peru się skurwiło, to cały świat się skurwił, brak szacunku dla wszystkiego, co nie zadowala najniższych gustów, co nie czyni mędrca z idioty, oczytanego z wtórnego analfabety, człowieka kulturalnego ze zwykłego chama i buca, brak zainteresowania, wieczna odmowa, ludzie zachowujący się, jakby kultura powstała tydzień temu i kończyła się za dwa dni, w końcu jakiś matoł, marny pisarzyna, influencer lub pieśniarz bez krzyny talentu, ewentualnie debil z dwiema czy czterema literkami przed nazwiskiem, zapowie w telewizji koniec lub śmierć kultury, choćby wszechobecny bufon Fukuyama lub odkopany Adorno, i kupujecie ten chłam, wciągacie go nosem, chłam kapie was z nosa, i żrecie tę papkę, rozgniatacie ją widelcem i miażdżycie w moździerzu, i rzygacie papką, wasz słownik sprowadza się do słów „chcieć”, „kosztować”, „kupić”, „zapłacić”, „wypluć”. Merkantylny — nie znam tego słowa, choć i ja się, przyznaję, skurwiłem, tworząc nie po to, by zakosztować artystycznych wyżyn, lecz by zarobić na utrzymanie Twoich zachcianek i swoich nałogów, spójrz, one też się nie zmieniły, nadal oddaję się im z pasją neofity, jakbym próbował ich pierwszy raz, jakby to wszystko już się kiedyś nie wydarzyło, z inną kobietą, w innym miejscu i czasie, nienadgryzione przez mole, niespotwarzone przez uciekające chwile.

Tak, ostatecznie udało Ci się mnie przekonać, że mnie kochałaś i że byłem dla Ciebie ważny, że dołożyłaś wszelkich starań, bym uwierzył w Twoje czcze górnolotne zapewnienia, skutecznie rugujące to straszliwe poczucie pustki. Problem zasadza się na tym, że — kochając — zapomniałaś o szacunku: do moich pasji, lęków i tego, jaki jestem. Oczywiście, że jedno nie idzie w parze z drugim, można kogoś szanować, nie kochając, i kochać, nie szanując, jeśli tylko ten ktoś nie jest mną, to można wokół samego uczucia, samego natężenia ciepłych pocałunków i gładkich słów zbudować coś trwałego, lecz nie ze mną. Można też przecież przywiązywać psy na łańcuchu i nigdy nie rzucić się na głęboką wodę zaufania, można żyć powierzchownie, nigdy nie przeczytać „Ulissesa”, nie podejmować filozoficznych wyzwań, nie pragnąć udać się na obrzeża sensu, odwieczne pytanie brzmi tylko — po co? I znów — ja się nie zmieniłem, ponieważ nigdy nie chciałem takiego życia i nadal go nie chcę, Ty zaś wcześniej nie chciałaś, powiedziałaś to wiele razy jasno i dobitnie, w każdej możliwej pozycji i przestrzeni, a później, w momencie, który zupełnie umknął mojej uwadze, tak byłem zaaferowany czymś niezwiązanym z Tobą, zaczęłaś nim żyć, tym życiem, bardzo zgrabnie, muszę Ci to oddać, ale przede wszystkim z pełnym pasji poświęceniem (to słowo-klucz), więc dla mnie nie starczyło już miejsca.

Tak naprawdę piszę do Ciebie, ponieważ chciałem Ci powiedzieć, że… Gdy osiem lat temu… czytaliśmy na dwa głosy „Pieśni Maldorora”… poczułem w sobie naraz straszliwą pustkę… [b]yło nam wtedy tak, jakbyśmy dopiero się narodzili… [i] nie miał racji Vargas Llosa, pisząc, że… wybaczyliśmy sobie nawzajem niewierności i upadki… [że] starałem się częściej sięgać po poetów wyklętych, więcej mówić o uczuciach, starać się je nazywać, unikać złośliwostek i nie zasłaniać się ciągle cynizmem… przywiązywać psy na łańcuchu i nigdy nie rzucić się na głęboką wodę zaufania… powiedziałaś, że jestem dla Ciebie bardzo ważny… powiedziałaś to wiele razy jasno i dobitnie… ostatecznie udało Ci się mnie przekonać, że… chętnie słucham „Moanin’” i „Monk’s Dream”, mam nieuleczalną słabość do prozy Cortazara, Bernharda czy Camusa, cenię twórczość Mondriana i filmy Bergmana… bo to ja się starzeję… i ja się […] skurwiłem… nadal chodzę boso po mieszkaniu… czerwone wino… filmy Bergmana… odwieczne pytanie… co to znaczy być z kobietą, nie w łóżku, lecz w związku… [p]rócz mnie nic tam nie ma… „la caresse”… nie znam tego słowa… Ty za to bardzo się zmieniłaś… raczej obliczona na sukces… [m]erkantylny… bardzo się zmieniłaś… za […] bardzo się zmieniłaś.

***

À suivre?

Spójrz, jarzębina jeszcze na drzewach. Pomimo tych niskich temperatur i wszechobecnego zimnego wiatru z północy nadal czerwieni się gdzieniegdzie, dodaje lokalnego kolorytu ochry, oblana rumieńcem szkarłatu, jakby na widok zranionych kochanków, znanych skądinąd, rozkwita soczystym pomarańczem w podmiejskim klimacie wiecznego pośpiechu wczesnej zimy.

Jarzębina na drzewach, a ty mi piszesz, że zawiodłam Twoje zaufanie. Wypominasz, że zbezcześciłam Twój obojczyk i przekreśliłam trwającą wiele lat przyjaźń, w której zdarzały się brudne prześcieradła i bezkarność poranka na kacu, nieodmiennie w towarzystwie zespołu stresu pourazowego. Zarzucasz, że zaprzedałam ambicję bożkowi miernoty, stałam się wyznawcą obcego kultu kokieterii, postponując tym samym każdą ze wspólnie spędzonych chwil beztroski. Mówisz też, że cię zraniłam i zaprzepaściłam wszelkie starania, które stały się naszym wspólnym udziałem, swój udział naturalnie akcentując, mój zaś nie mniej naturalnie umniejszając, w końcu to Twój punkt widzenia, twoja skrzywiona optyka, hipertrofia samopoświęcenia (może to jest słowo-klucz?). Wszystko niby dlatego, że poznałam kogoś, kto był hojniej od Ciebie obdarzony otwartą emocjonalnością i zaangażowaniem, komu się chętnie oddawałam i z kim spędzałam czas, skąpiąc go Tobie. Tak właśnie napisałeś: „komu się chętnie oddawałaś i z kim spędzałaś czas, skąpiąc go mnie”; do tego sprowadziłeś moje zakochanie oraz oddanie, moją fascynację jego ciałem i umysłem, wreszcie i mnie samą, bo wiesz, że jestem sumą swoich beznadziejnych uczuć, które, podobnie jak i mnie, łatwo zranić, do żywego mięsa tkanki mięśniowej poprzecznie prążkowanej typu sercowego włącznie.

Tyle że ja niczego Ci nie poskąpiłam, głuptasie, bo nie było czego skąpić, i niczego nie przekreśliłam, bo nie było czego przekreślać, ile razy musisz to usłyszeć, by pojąć, by zaakceptować tę smutną prawdę, która w tej chwili doprowadza mnie do wrzasku i szału, szału i bezsilności, bezsilności i łez, łez i wściekłości, wściekłości i wrzasku, do bezlitości. Przecież nie żyliśmy razem, trwaliśmy jedynie w niby-relacji, w półzwiązku, który nie był zawiązkiem niczego głębszego, bardziej satysfakcjonującego i wymagającego więcej żarliwości, niczego, co mogłoby dać mi poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, niczego, czym którekolwiek z nas mogłoby się z dumą obnosić, pochwalić przed znajomymi oraz przechodniami, choćby i w tym niedbałym geście trzymania się za ręce, jak nastolatki i starsi ludzie mają w zwyczaju, który to gest wyśmiewałeś jako zbyt naiwny i afektowany, marna ułuda, proteza, prowizoryczne zastępstwo prawdziwego pożądania, które nie może znaleźć ujścia w tradycyjny sposób, tak mówiłeś. Gdy prosiłam cię o wsparcie, Ty miałeś dla mnie tylko zabarwione nihilizmem stoickie mądrostki w rodzaju „Świat jest niesprawiedliwy i zły, a ludzie głupi i okrutni, to nie moja wina” czy „Musisz nauczyć się ponosić konsekwencje swoich wyborów”; tyle że ja nie potrzebowałam głosu rozsądku, tylko słów otuchy, które mogłyby mnie przekonać, że jesteś ze mnie dumny, że warto się starać, nawet jeśli nie dla siebie samej, to przynajmniej dla Ciebie.

Nie chciałam Twojej powierzchowności, powiedziałam to dobitnie, w każdej możliwej pozycji i przestrzeni, powtarzając się do znudzenia, nie chcę Twojej powierzchowności, nie chcę Twojej powierzchowności, nie chcę Twojej, nie chcę, nie chcę, nie, nie, chcę.

Nie zrozum mnie źle, niczego Ci nie wypominam, po prostu nie godziłam się na bylejakość i przelotność, które oferowałeś, hojnie bo hojnie, ale bylejakość i przelotność mają to do siebie, łajdaku, że pozostają sobą, to jest bylejakością i przelotnością, niezależnie od natężenia prób i siły starań, nawet w Twoim wykonaniu nie stają się w okamgnieniu atrakcyjne, bo i Twoja czarodziejska różdżka czasem zawodzi. Przyznaję otwarcie, że nie potrafiłam dołączyć do orszaku Twoich kobiet, być jedną z nich, jedną pośród wielu, osadzoną w tłocznym lodowym pałacu pogardy, którą tylko ktoś tak emocjonalnie rozrzutny jak Ty potrafi bezceremonialnie i z taką wprawą szafować. Przepraszam, że nie umiałam cieszyć się Tobą takim, jaki jesteś, czyli hojny i kochliwy, nieprzejednany i niereformowalny, zawsze gotowy do skoku w nicość i pustkę, wiecznie na walizkach, bo może to właśnie dzisiaj trzeba będzie wyjść i nie będzie już można wrócić, co symbolizują szerokie plecy, twarz w grymasie, zamknięte drzwi, rozbity kieliszek, tandetna łza na moim policzku, tylko ta jedna, której nie byłam w stanie powstrzymać ostatkiem sił.

Byłam za to przekonana, w chwilach z nim spędzonych miałam wręcz pewność, a przynajmniej (jeśli tamto sformułowanie jest dla Ciebie zbyt ekstrawaganckie) łudziłam się, chciałam się łudzić, że moje życie ulegnie zmianie, po raz pierwszy nie na inne, tylko na lepsze, że będę lepiej sypiać i przyjemniej się budzić, gotować dla dwojga i planować wydatki z myślą o dwojgu, że już nie będę musiała dopasowywać godzin swojej pracy do czyjegoś napiętego grafiku, golić nóg na zawołanie i wymieniać świeczek na takie o mniej intensywnym aromacie, zdawać się na swój brak gustu muzycznego i filmowego, i nie będę musiała czekać ze specjalną paczką herbaty na czyjeś przyjście–nieprzyjście; a nieprzyjść miałeś więcej niż powrotów, przypominam.

Spędziliśmy razem sporo upojnych dni i nocy, lądując w łóżku i kuchni o przeróżnych porach, w najmniej spodziewanych momentach, przy słabym świetle anemicznej jarzeniówki (to przy Tobie nauczyłam się, by nie gasić światła; widzisz? pamiętam), a on gardził wszystkim, czego nie rozumiał, choć wiedział i rozumiał tak wiele, to i on miał braki, nie przepadał więc za jazzem, który Ty, czyli ten drugi, właściwie pierwszy w kolejności zasiedzenia, uwielbiał(eś), a ja nawet za to nie potrafiłam go znienawidzić, sam do tego doprowadził, swoim uporem i nonszalancją w obyciu. Poza tym jednak bardzo mi imponował wiedzą z zakresu fizyki teoretycznej i hodowli róż (czym Ty mógłbyś mi zaimponować?), tak że i ja chciałam być jego, jeśli nie różą, to przynajmniej powabnym kwarkiem, taka rozczulająco mała i infantylnie bezbronna, przeznaczona dla wprawnych dłoni profesjonalisty w białym fartuchu, a nie tych długich palców pianisty, które nie potrafią zagrać choćby i najprostszej melodii.

Nigdy nie pozwolił się nazwać „moim facetem”, bo wiedział to, czego ja jeszcze nawet nie przeczuwałam — że w żadnym razie nie należał do mnie, że to ja oddałam, co mogłam, a czego on nie potrafił przyjąć, bo nie chciał albo po prostu nie musiał (domyślam się, że byłam za mało pryncypialna, że swoją stanowczość przetopiłam na fascynację, co zrozumiałam dopiero poniewczasie i o co mam do siebie nieustannie pretensje). Gdy wyjechał, z lakonicznym „może wrócę” między brwiami, było mi bardzo przykro (wiem, że to banał, ale nic na to nie poradzę, banał bywa usprawiedliwieniem mętliku w głowie, po banale wszystkie słowa brzmią lepiej, bardziej szczerze i strzeliście, banał bywa wprowadzeniem do głębi), zwłaszcza że po tym krótkim okresie pięknego szaleństwa, nieskrępowanego ciężkimi kajdanami społecznych oczekiwań i rodzinnych zobowiązań, musiałam wrócić do rzeczywistości rozpiętej między melancholią pogardy a depresją nadziei, do życia, które, wbrew moim nadziejom, nie uległo zmianie ani na inne, ani na lepsze, tak że został tylko on (to znaczy Ty), ze swoimi ambitnymi książkami i improwizowanym jazzem, licznymi odejściami i nie tak częstymi powrotami, listowiem pocałunków, szczyptą romantyzmu, do tego koniecznie niedokładny cytat z Nabokova lub Camusa, źle skomponowana fotografia, wygnieciona koszula w zestawie z efektownym szalem, martillo nietrzymające rytmu, najpiękniejsze wykonanie koncertu skrzypcowego D-dur op. 77 Brahmsa.

Prawda jest taka, mój drogi, że oddając się Tobie i skąpiąc czasu jemu, zamieniłam jednego autystyka na drugiego, a ten pierwszy (drugi, lecz pierwszy z kolejności zasiedzenia), wzorem wszystkim niezdiagnozowanych autystyków, to jest osobników po prostu niesympatycznych i wyizolowanych, których niedopasowanie i nierespektowanie powszechnie obowiązujących reguł tłumaczy się względami organicznymi — jakbyśmy chcieli ich jakoś usprawiedliwić i przywrócić społeczeństwu, tym razem w roli pacjentów — poczuł się dotknięty moim dystansem i niefrasobliwością, a przynajmniej tym, co sam opacznie wziął za dystans i niefrasobliwość, za zdradę przyjaźni i przeniewierstwo uczuć, choć ja nie potrafię kłamać, tak zawsze twierdziłam, a Ty słusznie nie dawałeś wiary temu największemu ze wszystkich moich kłamstw, tak dobrze mnie znałeś. Że niby nie było mnie przy Tobie wtedy, gdy mnie potrzebowałeś? A od kiedy to mnie potrzebujesz, piękny chłopcze? Przecież tak dobrze radzisz sobie w życiu sam.

Uważasz, że zbyt łatwo poradziłam sobie z tym ostatnim wyrzutem? Mogę spróbować inaczej, mam odpowiedź na każdą Twoją, jego, waszą wątpliwość i uwagę, moje zawsze na wierzchu, wszystko dokładnie przemyślałam i ułożyłam sobie w głowie, efekt wielu godzin przygotowań i dialogów wewnętrznych, taka jestem wyrachowana i przezorna, takiej mnie nie znałeś, nie znaliście, nie ze swojej winy przecież, po prawdzie zawsze dbałam o pozory, perfekcyjny makijaż, niezbyt mocny, by nie wzbudzał podejrzeń, lecz i nie odsłaniał braków urody, szczególnie rankiem, gdy pora wyjątkowo niesprzyjająca, i wszystkie prośby na opak, gdy „nie” znaczy „tak”, gdy mówię, byś mnie zostawił w spokoju, a tak naprawdę zwyczajnie proszę o uwagę.

Otóż, gdyby naprawdę było tak, że mnie potrzebowałeś, to mogę z pełnym przeświadczeniem napisać, iż gotowa byłam rzucić wszystko, by przybyć ci z pomocą i odsieczą, wysłuchać, służyć mediacją, pocieszać ile dusza zapragnie, pożyczyć pieniądze albo nawet i ci je dać, nie ma w końcu znaczenia, że wcale bym tego nie zrobiła, nie mam zamiaru tłumaczyć się z czynów, do których popełnienia nawet nie miałam okazji, musi ci wystarczyć sama pusta deklaracja, mnie ona nic nie kosztuje, więc daję ci ją za darmo, nie musisz dziękować, choć wypadałoby, na przykład przez grzeczność i wzgląd na stare dobre, w których nam obojgu bywało nieźle razem, a i osobno nie najgorzej. Wiem przecież, że nie znosisz takich rozstań, pełnych urazów i niechęci, ilekroć ci się przytrafiają, to żyjesz przeświadczeniem, że mogło być inaczej: życzenia urodzinowe, kartki na święta, długie rozmowy telefoniczne o niczym konkretnym, by jakoś być obecnym w życiu tej drugiej osoby, wiedzieć, co u niej, czy czegoś nie potrzebuje i jak się jej układa z nowym partnerem, o którego wcale nie jesteśmy zazdrośni, pocałunek co najwyżej w policzek, chodzenie tylko pod rękę, już nigdy za, uściski niebędące zapowiedzią wieczoru ani nocy, a do tego niewiążące spotkania w kawiarni, czasem wspólnie kino albo galeria, kiedy nikt nie czuje się zobowiązany, zobowiązana do niczego konkretnego i każdy, każda płaci za siebie, ewentualnie odwdzięcza się w przyszłości, skrupulatnie odnotowując w pamięci, ile jest tej drugiej osobie winny, winna.

Późno, zbyt późno powiedziałam mu: „Jesteś dla mnie w chuj ważny, nosku z cukru”, spóźniłam się o sekundy, godziny lub o całe życie, i choć mam świadomość, że brzmi to nieznośnie sztucznie i niepotrzebnie patetycznie, to wiem też, że to — „o całe życie” — zależy tylko od perspektywy, „o całe życie” obejmuje dowolny okres, od niemego gestu przyzwolenia, niewysławialnej tęsknoty za skromnym wyznaniem przywiązania, przez zapóźnioną pieszczotę karku, po od dawna wyczekiwany pocałunek, który nie nastąpił, choć przecież, gdyby tylko wykazać się dobrą wolą, brakiem rozwagi a odrobiną odwagi, mógł nastąpić i to „o całe życie” uczynić choć trochę znośniejszym, ponieważ „tudo isto é fado”, wszystko to fado, fatum, los.

(Teraz, w tym zawieszonym pośród pustki teraz wiem, że było zbyt późno, bo on już nie chciał być dla mnie ważny, a nawet gdyby jeszcze chciał, to może już nie potrafił; drżę myśląc, że cokolwiek może jeszcze zależeć ode mnie, że jakakolwiek moja decyzja może mieć wpływ na nasze wspólne życie, to jest moje i jego, a właściwie jego i moje, w końcu to on był najczęściej decydentem, a ja tylko zdawałam się na łaskę–niełaskę hochsztaplera).

Przysięgam, że ani przez moment nie myślałam o tym, że przekreślam trwającą wiele lat przyjaźń, w której zdarzały się brudne prześcieradła i bezkarność poranka na kacu, nieodmiennie w towarzystwie zespołu stresu pourazowego, bo przecież między nami, między jego wystającymi kośćmi biodrowymi a moją miednicą nie było nic do przekreślania, nic poza moją zbrodnią absolutnego oddania i swawolą jego dobrze maskowanej obojętności. Po prostu chciałam spróbować czegoś innego, zaczepić się o kogoś, kto nigdy nie będzie się wymawiał brakiem czasu, nie sięgnie po ulubioną książkę zamiast po mnie, będzie zapraszał na święta, a nie tylko od święta, z kim będę mogła budować, a nie tylko niszczyć, kto wymasuje stopy bez wzdychania i wymawiania się, kto niechybnie wyszuka najpiękniejsze perfumy bez kręcenia nosem i przewracania zbyt niebieskimi oczami. Kto wybierze ze mną zastawę, przyniesie zastawę, zrobi herbatę, napije się herbaty, zabierze na wystawę i ją ze mną obejrzy, a potem wymieni się uwagami, nakarmi pałeczkami, gdy będę głodna i będę miała ochotę, zrobi striptiz, gdy nie będę głodna i będę miała ochotę, nic wielkiego, bez wielkich słów i aktów odwagi, wystarczy zrzucić spodnie, a wraz z nimi cały ten ciężar fasady udającej doskonałość. Kto do tego będzie pamiętał, że jestem uczulona na pistacje, że nie lubię świeżych pomidorów, zwłaszcza w sałatce, popełniam najgłupsze błędy językowe, nie znam się na muzyce, mam problemy z decyzyjnością, nie potrafię dobrać wina do obiadu ani wybrać filmu na wieczór, że boję się potopów.

A Ty nawet o to masz pretensje?

I na sam koniec to dziwne, paraliżujące poczucie straty, będące zapowiedzią pustego mieszkania i samotności, ponieważ nagle zabrakło kogoś, kto jeszcze niedawno wypełniał tę przestrzeń swoim rozbuchanym ego, kto już nie zajmuje ulubionego, najwygodniejszego fotela, nie uderza rytmicznie w klawisze, pisząc coś o idiopatycznej postaci rozczarowania i dziedziczonej autosomalnie dominująco nostalgii, brak przyjaciela mogącego ugotować makaron, gdy przychodzisz zmęczona z pracy, gotowego otworzyć kolejną butelkę wina i nalać go do kieliszków, które uprzednio umył, chętnego do przyniesienia zakupów, sprzątającego kuchnię w rytmie tego nieszczęsnego fado, i wymyślającego dadaistyczne wiersze około czwartej nad ranem. I czwarta rano staje się naraz dziwną porą, bo akurat masz ochotę się w kogoś mocno wtulić i poczuć jego zapach przed świtem, ale tutaj nikogo nie ma, w zastępstwie możesz co najwyżej sięgnąć po termofor, pewnie lepsze to niż nic, tyle że termofor jest zimny, bo nie chce ci się wstawać i gotować wody, więc zadowalasz się zbyt ciężką kołdrą i nagrzaną poduszką, ostatnimi namiastkami miękkości i ciepła, stwarzającymi wrażenie, iż oprócz ciebie ktoś tu jest, leży obok, może nawet oddycha płytko. A jakby tego wszystkiego było mało, to jeszcze ten cholerny stuk, ten stukot w głowie (nadal jesteśmy młodzi, jeśli nie wiekiem, to stażem, więc doprawdy możemy sobie pozwolić na głodne kawałki z Osieckiej).

Po pierwsze — nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. (No ale co się wytańczył, to jego).

Po drugie — jako że oboje wiemy, że takie historie nigdy dobrze się nie kończą, to…

Po trzecie — ciągu dalszego nie stwierdzono.

Adrian Krysiak – Wiwisekcje
QR kod: Adrian Krysiak – Wiwisekcje