Zarzecze. Szpital psychiatryczny

*

            W ruchliwej fali wielkiego świata jestem ścięty z nóg przeżyciami mieszczącymi się w zakresie ludzkich poufałości. Za nic w świecie nie udaje się przekonać tej ponurej istoty, by porzuciła krępujące ją więzy. Nie mogłem liczyć na żadne pomyślne rozstrzygnięcie w tej kwestii. Zdany na porażkę, zdecydowałem się wycofać poza margines życia społecznego, poza wszelką dopuszczalną w tym świecie normę prowadzenia egzystencji. Zamilkłem. Zamilkłem na zawsze, tak myślałem, doktorze. Jakże inaczej miałem to pijane życie prowadzić, gdy ani ja im, ani oni mnie nie mają nic do powiedzenia. Przepaść katastrofalna. Wchodziłem pod górę nie po to, by na niej zostawać, lecz by owoce poznania znosić stamtąd na własnych plecach, skoro nieświadomość wzywała, skoro pojawił się chętny, żeby wlać oliwę do ognia sprawiedliwych, których mądrość wniwecz należy obrócić. Potrzebny jest bunt, bunt przejrzysty i śmiertelny, krew na rękach… musimy ją poczuć, bowiem nie można czynić dobra bez zła.

            Tam jest piekło, tam jest niebo, tam nie ma życia, które mogłoby przynieść jakikolwiek pożytek komukolwiek. Nie po to się tam idzie, doktorze.

            Wędrówki te mogę porównać do wypraw wielkich podróżników, lecz za nic mam ich odkrycia, gdyż jedynie zgubę przyniosły ludności, której nikczemny biały człowiek zechciał zabrać wolność. Zagarniają wszystko, zawsze i wszędzie. Ja zaś odkrywałem siebie, siebie dla innego, dla poruszenia jego zmysłów, potrzeby kontemplacji, analizy wrażeń psychicznych, emocjonalnych i intelektualnych. To miało być objawienie innego par excellence. Oto przychodzi nowy człowiek, który odkryje to, co kurzem było przykryte. Ileż miałem energii, ileż wiary w uzdrowienie martwego. Wracałem zawsze z nadzieją, iż zaistnieje moment dialogiczny we wspólnocie, że otworzą się drzwi wielowymiarowego poznania, które dla kultury jest nie do przecenienia. Jest jej głęboką potrzebą, nieuświadomioną i pragnieniem, którego nie znają, bowiem wszystko, co mają to swój marazm, którego nie opuszczą, gdyż ów człowiek nienarodzony pragnie cierpienia, kocha je dosłownie. Ukochane cierpienie pozwala im bowiem dokonać pomsty. 

            Ostatecznie zostałem jedynie tubylcem, odrzuconym, proszącym o łaskę, chleb i ziemniaki oraz skomlącym nawet o litość. Takie były tego początki, gdy tajemnice – boskie intuicje uczyły mnie kunsztu bycia człowiekiem nadziei. Młodzieńczy zapał dojrzewał, by stać się sprawiedliwym.

*

            Cóż mam powtarzać, doktorze? Mówiłem przecież, że chodziłem i pukałem do każdych drzwi, aby zrobić pożytek z myśli zaklętych w pierwotnej mowie tajemnicy. Było, zaręczam tak, jak powiedziałem. Nie zmyśliłem nawet odrobiny tej historii, bo jakże mógłbym udawać taką chorobę?  Czy owo schorzenie może być wybrykiem umysłu, maską zakładaną na co dzień? Pytacie, czy można życie swoje złożyć tej prawdzie bez domagania się satysfakcji? Przecież ja nic od was nie chcę! Nie doświadczam straty ani uszczerbku, bowiem to ja zyskuję pewność siebie na waszym tle, ja nie kwiczę po nocach, ja nie mam snów o własnej agonii, ja istnieję…

            Życie to coś znacznie większego, niż jakakolwiek teoria mogłaby ujawnić. Nie można go skonstatować w normach i przewidywaniach algorytmu, bo zostanie unicestwione raz na zawsze. Niewiele brakuje i ludzkość zostanie ogłupiona in toto.

*

            Popełniłem błąd, przyznaję. Nie należy ludziom otwierać drogi do wolności. Nie należy w ogóle do nich mówić czegokolwiek o prawdzie. Nic. Trzeba tylko mówić od rzeczy. Za wszelką cenę wystrzegać się zbiorowego nawracania. Podejmowania prób przekonania ich do swoich racji. Kto ma zobaczyć ten zobaczy, kto ma usłyszeć, ten usłyszy, kto chce dotknąć, dotknie, reszta zostanie skazana na wieczne cierpienie i niepowodzenie. Nie ma innej drogi wyjścia. Żadna nauka tu nie pomoże. Nie przydadzą się najlepsi orędownicy mądrości, pokoju, psychologowie pogrążeni w rozważaniach o ludzkiej duszy, eo ipso uwłaczających godności.

            Człowiek powstanie wtedy, gdy sam pozna, a pozna wtedy, gdy się go uwolni, by nie zabierać mu tlenu, górskiego powietrza. Niczym zajadłe wilki bronicie swoich racji, lecz wiążecie tych biedaków w uścisku własnej zgryzoty, gardzicie nimi, brzydzicie się nimi, byleby tylko nie zostać sam na sam ze sobą.

            Już widzisz różnicę, doktorze? Nie proszę o łaskę, nie proszę o nic, jestem tym, kim miałem być, innym, tubylcem, zakałą wszystkich, enfant terrible. Zostaję do końca, bowiem koniec jest tylko początkiem.

*

            Jak to kolejnych sześć miesięcy obserwacji?

*

            Odmaszerować! – słyszę z nietuzinkowym nakładem kwiecistej dyplomacji. Ciągle to słyszę, bez przewry. Nie ma dnia, ni godziny, żebym cudu nie doświadczał. Precz, mówią do mnie. Kiedyś zadawałem pytania: Komu mam oddać uczucia skoro nie mogę ich zapisać w równaniu? Dziś patrzę na ten czas z perspektywy wyrozumiałej mądrości. Bez wszelkiej projekcji, bez nacisku, bez ciężaru pogrążającego mnie samego w zuchwałości, której nie potrafiłem dostrzec. Przygnieciony uroczyskiem poznania, jak na dzikim koniu pędziłem przez świat, by żywe głosić. Żywe przychodzi, mówiłem, patrzcie, szydercy, jaki jestem wielki, jak się na rzeczy znam, jak kpię z was, jak się z wami gryzę dla przyjemności, jak jednym ruchem myśli potrafię pokonać wasze złudzenie. Drżyjcie, oznajmiałem. Dlatego pragnęli mnie nieżywi zabić, zniszczyć. Wiele tych bitew stoczyłem, wszystkie przegrałem – wygrałem należycie. Taka była potrzeba tego czasu. Dziś czas już nie znajduje się w przedmiocie moich rozważań. Nie ma czasu, nie ma sensu wracać tam, skoro urodził się człowiek, który umarł dla świata. Tu leży tajemnica istnienia, w tych słowach.

*

            Prężność mej istoty była niedyś nieodpartą oczywistością żebraczej aparycji. Gdzie droga, tam i wola, doktorze. Wejście głębiej, w dalsze rejony poznania przyniosło oczekiwane skutki i polepszyło znacznie moje samopoczucie, bowiem wcześniej dostrzegłem, iż mimo ferworu walki, który mi radość przynosił, wracam ciągle do punktu wyjścia. Do czasu, przyczyny wszelkiego zła. Jedno się nie zmieniło, jedno, co jest celem każdego istnienia ze świadomością własnej zagłady, dla czego wreszcie warto żyć i trud wszelki znosić. By poczuć do samej krwi ów zamysł. Miłość, miłość, miłość, otwierająca przed nami tajemnicę innego. Tylko dlatego warto żyć, tylko dla niego…

Kocham ludzi, tylko oni
jeszcze tego nie wiedzą.

*

            Order za grzech. To jedyne odznaczenie, jakie mi przyznano. Jestem z niego bardzo dumny, doktorze. Jestem usatysfakcjonowany po tysiąckroć. Nic nie może dać mi większego zadowolenia. Nic ponad to nie może się liczyć, gdyż mogłem zburzyć stary porządek, zniszczyć tę przebrzydłą konsekrację i racjonalizację status quo.  Odwrócić losy swego życia raz na zawsze, zwyciężyć w tym swobodnym upadku. Któż mógłby zrozumieć, iż po latach odnajdzie się także wiarygodny sposób, by nauka Chrystusa, z zespołem korektur merytorycznych, znalazła swoje uzasadnienie w praktyce życia. Znajduje, lecz nikt z tych gryzipiórków nie podejmie wyzwania, nie przyjmie błogosławieństwa z ręki świętej wolności, dla której chrzest Jezusowy niewiele może znaczyć. Chrzest przyjmuje bowiem do wspólnoty, pozwala poczuć desygnat, a wolność nie pragnie się chować za murem dogmatycznej ideologii. Nigdy nie znajdzie ukojenia ten, który skłamał wewnątrz siebie, który zdradził racje najwyższe, który się wolnością brzydził. Dlatego wielką myślą może dysponować jedynie osobnik, który burzy, kto przynosi rozłam i nie szuka pokoju, bowiem w pokoju jest grzech obrzydliwy utajniony. Grzech śmiertelny.

            Jednak w tym co obiektywne i niereformowalne taka postawa uchodzi za grzech, bo w mieście umarłych wszystkie pojęcia mają odwrócone znaczenie, wszystko jest zawsze przeinaczone. Jednolite, ponure, głupie, przebrzydłe od chamstwa, które chowają przed sobą samym. Boją się zobaczyć złego i opanować go, zawładnąć nim, by jego części składowe wykorzystać z pożytkiem dla rozwoju żyjących i przyszłych pokoleń. By pozostawić po sobie wiarę i odwagę w możliwości ludzkiego potencjału, piękna elitarnego metafizycznego umysłu, którego siła włada przyrodą, bo nawet koty, z natury niezależne i mroczne, ulegają temu zawołaniu, doktorze. Proszę spytać mojej żony, ona wszystkiemu poświadczy.

*

            Zastrzyk? Jak to zastrzyk?

*

            Matki są orędowniczkami przemocy. Matki pragną przemocy. Dają pozwolenie na przemoc, bo najsilniejszy dostąpi zaszczytu rozpłodu brzydoty. Matki mają się dobrze, gdy mówią o przemocy, męskiej przemocy, że się nią brzydzą, lecz przyjdzie dzień, gdy im historia wypomni okrucieństwo, którego się dopuszczały i dopuszczają. Wszelkich manipulacji, także przed tępymi – niesprawiedliwymi sądami, które nijak nie mogły rozstrzygnąć, że bestia pozostaje w ukryciu, gdyż zło nosi do dziś imię fizyki, przemocy cielesnej, zaś zawoalowane morderstwa, które doskonale czują się biologicznej świadomości kobiet (z tzw. patologicznego meta poziomu), nieznane dla miernych psychologów, posługujących się teoriami, które nie wychodzą poza swój schemat, święciły i święcą triumfy.

            Rozdawały karty po swojemu, bawiły się w życie sprawiedliwe, ale literą przemocy. Ileż osobników padło ofiarą ich fałszu? Ilu nie przyzna mi racji, tylu nie wie nic o ludzkiej duszy.

            Uśmiechnięte i wiecznie życzliwe, bez szacunku do prawdy i dobra, któż bowiem mógł tak dobro wypaczyć bez pardonu, skoro w mądrości się kochały. Potajemnie zagrały. Zagrały tajemnicą dla osiągnięcia swojej korzyści. Wykiwały wszystkich do cna.  Dziś, gdy cały ten burdel stał się przyczyną upadku cywilizacji europejskiej, gdyż parszywa neomarksistowska kultura panoszy się po świecie jak racja przenajświętsza, tolerancja stawia swój pomnik na agresji, która się wreszcie dokonała, upubliczniła się, zracjonalizowała. Agresji opartej na archetypie matki. Nie widzisz jeszcze, doktorze, jak daleko nam do człowieczeństwa? Nieznana miękka przemoc, którą koniecznie musimy przepracować, w myśl cudownego osiągnięcia cywilizacji – nauki o człowieku!

            Matki święcą triumf, bowiem czują się najlepiej we własnym sosie, upodlającym naturę człowieka. Wszystko zaś, co się zwróci przeciwko tej sile drastycznej, zostanie natychmiast odsunięte na bok. Wciąż pokutuje nieświadomość małego człowieka w tych sprawach, że dobro jest na sympatii oparte.

*

            Cioran mówi, że kobieta nie jest postacią historyczną ze względu na jej brak w udziale rozwoju cywilizacji, teraz przekonamy się, czym jest zło natury kobiecej. Zobaczycie sami.

*

            Wszystko zaś, co się obiektywizuje musi kroczyć drogą śmierci, dlatego i ta miernota upadnie, lecz upadnie dopiero w chwili, gdy wszystko znowu zniszczy, bowiem zło z założenia dąży do zniszczenia. Będziemy ponosić w kolejnej epoce konsekwencje myślenia błaznów, prowadzonych jak pies na smyczy przez kolejny obiektywny przesąd.

            Historia to zło, winno się uczyć ludzi historii, lecz przy tym także dawać asumpt, we własnej wolnościowej działalności, że koniecznie trzeba wybaczyć oprawcom. W przeciwnym razie nie ruszymy z miejsca. Nigdy.

- Słucham?
- Tak. Jeśli kobieta jest człowiekiem, będzie spać spokojnie.
- Kawy?
- Poproszę.

*

            Pokłócą się w powadze chwili historyczne konotacje płci jak małe łobuzy. Gorzka (ze wszystkich) powinność wyjdzie na jaw. Ukaże się bestia w obliczu niemożliwości wszelkiego ruchu, niczym na łożu śmierci. Dokona się przeznaczenie ludzkiego gatunku. Bez przyłbicy z rąk stanie (człowiek) tu przed swoim losem albo unicestwi siebie i całą planetę.

            Powoli, gdy już wszystkie te kurwy uporają się ze swoją koszmarną mentalnością, szukającą wytchnienia i przyjemności, przyjdzie wreszcie coś, czas, by człowiek mógł zaistnieć. Nie stanie się to bez historycznego przepracowania ponurych zbrodni, bo każdy, kto czuje przynależność obiektywną – tożsamość z ruchem lub ideą, kto swej wartości nie odnajduje w sobie samym, zawsze będzie się domagał rekompensaty. Za swoją pierdoloną służalczość. Za posługę dla obiektywnego demona pragnąć będą zapłaty ci, którzy kochać nie potrafią dopóty, dopóki będziemy pozwalać tej hołocie na przywilej i swobodę przynależności. Afiliacja niechaj odejdzie od nas bez sentymentu, bowiem przynależeć znaczy tylko: kraść, grabić i gwałcić.

*

            Słowa ponure i mgliste niechaj wystąpią już, rozprawimy się z nimi bezzwłocznie, aby myśli ustępujące zwierzęcej mitologii przestały się wreszcie wspierać o zamknięte drzwi. Zbyt długo bowiem przylegały do podniebienia w sali nieszczęśników. Najwyższy czas skończyć z partactwem w sferze ludzkiego doświadczenia i poznania teoretycznego. Nie sposób pojąć tego cyrku boleści, który swój namiot zamierza rozbić nad całym globem, nie pozostawiając nawet  skrawka ziemi bez nadzoru przebrzydłego namiestnika, który skurczony w lęku przed wolnością doborowo dzierży bat błądzenia. Gdyby tylko raz jeden miłość rozświetliła drogę marnemu człowiekowi, nigdy nie opuściłby swego domu pierwotnego, a pokarm złowieszczy, siłę pieniądza i władzę, pozostawiłby nędznikom, śpiewającym okrutne pieśni, tarzającym się w goryczy swych niepowodzeń i zgryzoty.

*

            Coraz chłodniejsza jest muzyka, godność nie może złapać tchu, dźwięki kreują odrębności zeskakując z ukłonem nieuświadomionych przeprosin, zaostrzają apetyt pasażem smutnej satysfakcji. Wszystko boli wszystkich i wije się bez celu, bez wiary, bez nadziei. W beznadziejności jest jednak nadzieja, doktorze, powiadam panu, lecz wątpię, by to, co mówię, było na miarę pojętności ich umysłów. Nie należy liczyć na nic, nic nie musi pozostać wzorcowo określone, tylko poczucie beznadziejnego losu może wzbudzić w człowieku pęd ku wolności, do przewyższenia tego stanu, do wyrwania się ze szponów tej okrutnej siły, co skrzydła ludzkie skrępowała racjonalnym wyjałowieniem.

            Na każdej ulicy chodzi płacz przez śmiech, chodzi zwierzę, które człowieka nie znalazło w sobie, obelżywie udając dobroć, zakapturzony, rozebrany, tańczący, pusty w środku, to boli, to boli, doktorze, gdy otwierają brudne ryje, gdy cedzą zatęchłe frazesy, co u ciebie, co słychać, a wiesz? – w tym zgiełku swędzącej ich zbrodni nie mogę żyć, nie mogę się odnaleźć, na nic me życie w tym świecie, gdy je mam prowadzić bez przywileju bycia człowiekiem. Proszę mnie zrozumieć!

            Najmniejsza uwaga, najmniejsza porządnie skonstruowana dygresja zaraz przenosi na mnie ich podłość, ich serca okrutne, nieprzywykłe do refleksji, drżą na samą myśl o przybyciu innego. Niechże się raz na zawsze skończy ten kuriozalny eksces, bo nawet minimalnego, najdrobniejszego pożytku świat mieć z nich nie może. Cóż po nich? Nicość. Niech odejdą albo ja niech skonam, jeśli się mylę.

*

            W głębokiej studni zanikł element porządkujący. Zasnął w mauzoleum wrażeń estetycznych pod dyktando życiowej konieczności. Już dawno powinniśmy się tym zająć. Obudzić siły drzemiące w nas. Dotknąć tego grzechu, bowiem jest to grzech, gdy się brzydzimy samych siebie, gdy boimy się zobaczyć, kim jesteśmy. Kim pan jest, doktorze? Niechże pan odpowie! Powiem panu, jest pan tylko lizusem na służbie instytucjonalnej zgryzoty, która skalała imię tego co najprężniejsze w istocie człowieczej. Zamknięty w ohydnej zadumie, z notesikiem i krawacikiem, widzi pan tylko to, co widzą jemu podobni. Nieświadomość zamyka się przed panem. Nie może jej pan nawet dotknąć, nawet polizać. Pan nie istnieje, a gdzie pan niby jest? Tu? Tu są tylko pańskie zwłoki w białym kitlu z umysłem ukształtowanym przez obiektywną strukturalność. Jeśli zgodził się pan na przyjęcie tych zasad złowieszczych, bowiem nie znalazł powodu, by do prawdy zmierzać drogą naturalnego porządku, to znaczy, że jest pan tchórzem, a tchórz, cóż… wiemy wszyscy, co zrobi tchórz z takimi jak ja…

*

            Grzech został bardzo dobrze pomyślany. Grzech przychodzi bowiem w innym. Inny zaś jest dotknięciem poza tym, co etyczne i obiektywne. Inny grzeszy już przez samo swoje istnienie. Nie domaga się jednak zadośćuczynienia. Inny, prawdziwy i jedyny ma klasę, nie skomle, nie prosi o łaskę i możliwość uczestniczenia. On uczestniczy poza słowem i wszelkim grzechem – musimy zrozumieć ten paradoks, bowiem jego świętość uzasadnia samo milczenie. Grzech innego jest aktem jego odkupienia. Tylko wówczas może zostać odzyskany – jego istota, głęboka i ukryta daleko poza jego rozumowaniem, gdy zgrzeszy, gdy sprzeciwi się sobie, a to zaś co w sobie pozostaje, jest zawsze tylko zwierzęce, obiektywne.

            Inny dlatego tylko poza sobą może czuć wszystko, aby siebie nie doświadczać, jako ukrytej przyczynie niepowodzeń. Wstaje przez to z kolan, gdy jego sens odzwierciedla nie jego, ale wspólne, lecz zarezerwowane dla jego unikatowej formy, w jakiej się materializuje. Reprezentuje  osobliwe i subiektywne,  w przeczuciu wielowątkowości wrażeń, które odbierają jego rezonatory zmysłowe i psychiczne. Odczuwa logos wszechświata tylko poprzez własną śmierć – panią wolności, a skoro wszystkim ona służy, jest w tym zakresie obiektywna, lecz skoro samemu przychodzi umierać – subiektywnie się odwzajemnia wybranym, którzy kochać pragną. Tak, doktorze.

            Dlatego odszukuje się zawsze mentalnie, dlatego bezbłędnie rozpoznaje złudzenie i potrafi inicjować działania w zależności od sytuacji, która go zastaje w rzeczywistości, aby wartości tego systemu nie zwróciły się przeciwko sobie. Inny jest kamerdynerem i odźwiernym. To zwykły sługa, prawie jak ksiądz, tylko lepszego rodzaju, poza desygnatem. Inny widzi wszechświat, scala się w nim, niemal jak wszystkie zwierzęta w środowisku naturalnym, każde przecież inne, lecz mówiące jednym głosem, acz w tym wypadku biologicznego uczucia.

            Mówiłem wcześniej doktorowi, jak przywoływałem koty? Pełzały u moich stóp. Dotykałem wtedy nieprzeniknionego, to niepojęte doznanie. Inny ma jeszcze coś w zanadrzu. Tajną broń. Jest bezczasowy. Inny nie zna struktury czasu tak jak Tischner nie znał innego. Tischner gwałcił inność, zawlekł ją do rynsztoka, nic nie wiedział o nim.

            Dykteryjka, doktorze, pozwoli pan. Einstein mógł cokolwiek powiedzieć o czasie, bowiem wyzwolił się spod jego wpływu. Wpływu czasu psychologicznego, który znamionuje złowieszcze libido dominandi, zwracałem już na tą kwestię uwagę.

            Inny jest także zbrodniczy sam przez się, gdy wchodzi w relację z rzeczywistością. Nie można go naśladować, nie można się w nim przeglądać. Budzi zatem grozę i zawiść. Jest niezbadany dla motłochu i tandety wspólnotowego przesądu – podlegającego – tak, brawo – wpływowi czasu, doktorze. W prost nie mogę uwierzyć, iż nie wie pan nic o czasie. Chciałbym powiedzieć, że to skandal. Milczę, milczę już. Nie trzeba zastrzyku.

*

            Kiedyś to wszystko rozważałem, rozbijałem na części, analizowałem, traktowałem jak wprawki techniczne służące prowadzeniu dobrej egzystencji. O każdej jednej części ludzkiej psychiki mogłem rozprawiać godzinami. Od świtu do zmroku, na okrągło. Teraz jednak mam to gdzieś, wolę żyć bez narzucania się innym. Mam ich tylko odrzucić, odepchnąć od siebie, a przez to zastawić w nich siebie, bowiem nikt nie będzie bardziej wdzięczny, niż człowiek, któremu się na głowę nie zwalamy ze swoim przebrzydłym objawieniem obiektywnego światopoglądu.

            Dlatego mogę powiedzieć, jak w jednym z wierszy, który napisałem wtedy, gdy myślałem, że jestem zdrowy, ale już wtedy chorowałem, bowiem żyją w tych starych poezjach intuicje, boskie cuda, malowane wianki i wino. Krwią pisane.

Dotknij mojego grzechu
spoczywa na piersi
a potem idź.
Pamięć potrafi być uciążliwa.

*

            Jestem dziś nieco bardziej ponury niż poważny, dla nikogo niepojęty, zakochany w obawie, że być może człowiek nie zrozumie kim jestem i jakim sprawom zamierzam nadać znaczenie. To nie jest kwestia uczuć, kto bowiem żyje pod wpływem emocji, ten do życia nie dostał jeszcze powołania. Ulegając kaprysom miernych aksjomatów, ciągnięty przez pociąg do złudzeń, pragnie dla siebie nieszczęśnik zadowolenia. Sam dla siebie jest koszmarem, gdy bowiem spogląda na swoje oblicze, musi stawić czoło wątpliwościom natury moralnej i je natychmiast zgładzić, gdyż z rozkoszą dostrzega w sobie twarz tyrana, na którą patrzy bez wstydu i zażenowania, lecz przecież wie i zdaje sobie sprawę, że jego życie na ma sensu, że jest kompletnie bezużyteczny. To ukryte stwierdzenie jednak nie znajduje w nim rozsądnego przekonania, jego maskarada marzy już tylko o tym, by otoczyć się tłumem niewolników, którzy pełzając u jego stóp będą mieli jedynie szacunek dla pozorów. Najmniejsza dawka prawdy zostanie natychmiast przegoniona, bowiem czymś najgorszym może być dla nich wyzwolenie się od siebie, za to z rozkoszą przyjmować będą  niszczenie, schlebianie, czołganie się u stóp swego pana, który jest gwarancja upadku, w nieustającej potrzebie doznania porażki, która jest ich przeznaczeniem. Sam bredzisz.

Jerzy Kaśków – Miasto dusz (7)
QR kod: Jerzy Kaśków – Miasto dusz (7)