Było już całkiem ciemno, pełna dziur i kolein szosa krajowa, po której snuły się o tej porze nieliczne TIR-y i samochody osobowe została za plecami. Noc była bezksiężycowa a horyzontu nie rozświetlały jeszcze stacje przekaźnikowe telefonii komórkowej. W Finlandii dopiero trwało postępowanie przetargowe na samoloty bojowe, w ramach którego jako offset łebscy faceci z Pentagonu oddadzą fińskiej marce Nokia ocenioną jako mało przyszłościową i nieperspektywiczną technologię GSM. Szliście lipnicką ekipą polną, piaszczystą drogą północnego Mazowsza prowadzącą kawał w bok od szosy głównej. Ty dźwigałeś wielki czteroosobowy namiot, który po rozłożeniu okaże się być częściowo w kolorze starego budyniu (ścianki, podłoga, przedsionek) a częściowo w pasy łowickie (dach nad częścią sypialną). Był ciężki, nieforemny, a od worka transportowego dawno oderwały się służące do przenoszenia parciane uszy. Niosłeś go zatem przytulonego do piersi jak żywą istotę, ale że nią nie był i nie współpracował, co chwila osuwał się i musiałeś stawać podpierając pakunek kolanem, żeby nie spadł ci na stopy obute w nieśmiertelne chińskie trampki. Reszta po wielu godzinach wyczekiwania na stopa na poboczy trasy wlokła się niemiłosiernie rozciągnięta z tyłu. Było dziwnie ciemno, jakby ktoś lub coś połknęło światło gwiazd. Miałeś nadzieję, że ten buddyjski ośrodek jest gdzieś blisko drogi, ale piaszczysty trakt zdawał się prowadzić donikąd zaś rytm podrzucania kolanem namiotu czynił ten marsz bez widocznych punktów odniesienia jeszcze bardziej dokuczliwym. Po kilkunastu minutach dotarliście do zabudowań wyglądających na dawny folwark. Na podwórku świeciła się jedna lampa nad drzwiami parterowego budynku mieszkalnego z nietynkowanej cegły. Obok stał prehistoryczny ciągnik Ursus i kilka maszyn rolniczych w artystycznym nieładzie. Przed drzwiami stał stół, na nim emaliowana miska z ogórkami, obok bańka na mleko i trzy butelki z grubego, przezroczystego szkła zawierające równie przezroczystą ciecz. Wokół stołu na krzesłach obitych bordową dermą siedziało kilku rozchełstanych mężczyzn w trudnym do określenia wieku z widocznymi brakami w uzębieniu. Jeden z nich właśnie rozlewał pozostałym do blaszanych kubków ciecz z butelki. Stanąłeś w kręgu światła, tak nieprzystający i obcy w tej scenografii, a mężczyźni spojrzeli na ciebie, ale bez niechęci, tak jakby byli przyzwyczajeni i widzieli podobne postaci już nie raz. Nawet nie zdążyłeś zadać pytania, kiedy któryś zadał pytanie Tobie:
– Do wariatów?
– Jasne Staszek, że do wariatów – rzucił ten, który nalewał – z namiotem na żniwa chłopak z miasta nie jedzie.
– No to jak do wariatów – Staszek podniósł się z krzesła – to prawie dobrze idziesz młody.
Wziął cię delikatnie pod ramię i wyprowadził z powrotem na piaszczystą drogę, gdzie czekała reszta – Szubert, Krzywy, Szaman i Zachar.
– Pójdziecie tak z pół kilometra do tych topoli, tam, o, widzicie?
Noc była ciemna, więc nikt prawie nic nie widział, ale wszyscy pokiwali głowami, uznając być może, że jak już przejdziecie pół kilometra, to topole będą blisko, na wyciągnięcie ręki i trudno będzie je przeoczyć. Same się narzucą
– No – kontynuował Staszek – to od tych topoli, co tam je widać po lewej, jeszcze będzie takie rozdroże, to tam skręcicie w prawo, taką samą drogą jak ta i potem będzie sklep i za sklepem ten dworek, z wariatami, nie, no…
– Dziękujemy – powiedział Szubert cicho.
– A nie ma za co, na zdrowie – odparł Staszek, machnął ręką w nieokreślonym geście i zawrócił w stronę podwórka. Powlekliście się dalej natrafiając po kolejnych rozciągających się w wieczność minutach do rzędu topol, a w kolejne kilkanaście minut do okolonego resztkami parku starego dworku, pozbawionego połowy dachu. Wokół kręciło się sporo osób, czuć było nerwowe oczekiwanie, wiercenie się i wibrowanie wielu umysłów.
– No ładnie, ciekawe jak teraz go znajdziemy – mruknął Krzywy – ktoś wie w ogóle jak ten facet wygląda, widział go ktoś?
– Nie – odpowiedziałeś – ale wiem jak się nazywa to zapytamy kogoś, nie?
Rzuciłeś na ziemię namiot i z duża ulgą zwaliłeś obok niego plecak na zewnętrznym stelażu z aluminiowych rurek, do których na nitach przymocowane były rozliczne paski. Zacząłeś grzebać w bocznej kieszeni, wśród zapakowanych w foliową reklamówkę papierzysk. Wysupłałeś z nich cienką książeczkę „Moja droga do Lamów” i zdjęciem pięknego klasztoru buddyjskiego przyczepionego do zbocza stromej góry na okładce. Spomiędzy kartek wyjąłeś białą kopertę, a z niej zapisaną ręcznie złożoną na pół białą kartkę.
– O tutaj mam – powiedziałeś – Zbyszek…
– … Andruszkiewicz – odpowiedział ktoś z ciemności – ale tutaj na mnie mówią Wielka Stopa, fajnie że już jesteście.
Z cienia wychynęła ogromna postać, prawie dwumetrowej wysokości, wyciągnęła do ciebie dłoń wielkości bochna chleba i uścisnęła twoją bez pytania o zgodę.
– Względnie możecie mi mówić BigZbig, tak też mnie wołają, szczególnie ci, którzy nie potrafią zaszeleścić jak jesienne liście, a paru takich znajdziecie. A jutro będzie ich jeszcze więcej. Jedliście coś?
– Nie – odparliście chóralnie.
– Zaraz coś dostaniecie – tam za drzewami jest takie pole, tam rośnie kapusta, kartofle, marchewka, a potem jest kawałek trawy, to rozbijcie sobie tam namiot i zapraszam do mnie na poddasze na jakąś herbatę, tak za godzinę…
Nie zdążyliście się nawet mu przyjrzeć, zapytać, skąd wiedział, że wy to wy i że przyjdziecie od strony piaszczystej drogi z Drobina a nie na przykład od Plebanki. Wielka Stopa już biegł gdzieś dalej.
– Aaaa – zatrzymał się w snopie jedynej latarni w parku, która dawała światło i dało się zauważyć, że ma owalną twarz o miękkich rysach i sam wyglądał trochę jak rześki Budda, ale po dłuższym turnusie w siłowni – kasę na pobyt macie? Wiecie po dziesięć za dzień plus żarcie.
– Yhm – zacząłeś – no trochę mamy, ale tak na trzy dni, a jeszcze musimy do domu jakoś wrócić…
– Dobra pogadam z kuchnią, tam zawsze brakuje rąk do roboty, najwyżej odpracujecie, trochę będziecie niewyspani, ale wykłady i medytacje są wieczorem, a wieczorem kuchnia zamknięta, więc nic nie stracicie z tego co naprawdę ważne.
Nie czekając aż się zgodzicie czy nie szybkim krokiem Wielka Stopa zszedł ze sceny i zostawił was tak jak żeście stali. Rozbicie namiotu po ciemku wydawało się, że poszło całkiem nieźle, chociaż rano okazało się, że wyszło trochę krzywo, ale poza wami nie było nikogo rozbitego przy grządkach ogrodu warzywnego, więc uznaliście, że liczy się skutek i komfort użytkownika, a nie estetyka. A że namiot raz rozbity wyglądał tak, jakby nie miał już nigdy powtórzyć tego wyczynu, postanowiliście go zostawić tak jak jest podpierając jedynie przedsionek dodatkowym kijem od szczotki wbitym w ziemię. Zbiórka w kuchni została ustalona o siódmej rano. W kuchni rządziła Teresa, która była tak samo wielka jak BigZbig, tyle, że ona przypominała Buddę przed pobytem w siłowni. Gdyby mogła pewnie ustawiłaby was w dwuszeregu, tyle że z waszej czwórki nie dało się ustawić imponującego dwuszeregu. Zatem staliście jak popadło, podczas gdy Teresa przemawiała szorstkim, wojskowym głosem.
– Jak zwykle, no jak zwykle – warczała niezadowolona – przejeżdżają bez kasy, odpracujemy odpracujemy, ale jak trzeba przyjść na siódmą do kuchni, to już nikogo nie ma.
– Ale my jesteśmy – nieśmiało zaznaczył Zachar.
– Zobaczymy jak długo – mruknęła Teresa i zlustrowała wasze młodzieńcze okolone długimi włosami twarze – Zasady są proste. Ja mówię, kto co i kiedy ma robić, dyktuję ile pracujecie i jak ciężko. Będziecie pracowali porządnie dostaniecie wolne, będziecie sobie sami robili wolne, to nie będzie wolnego i też żryć nie dam, bo nie płacicie. Macie pecha, bo już przyszliście i znam wasze twarze. Przed wydaniem kolacji macie wolne. Po zmyciu naczyń z obiadu też macie wolne. Na główne medytacje dacie radę trafić, z wykładów trochę wam przeleci. No. A teraz który mi będzie ser wyciskał? Bo dzisiaj wymyśliłam sobie zrobić ze trzysta naleśników z serem…
– To może my z kolegą – Szubert wskazał na Szamana.
– No i dobrze, jak się zmęczycie, to was druga para zmieni. Acha i pamiętajcie – my nie wyrzucamy tutaj jedzenia! Chodźcie no tutaj, pokażę wam coś.
Poszliście posłusznie za Teresą na koniec wojskowego namiotu robiącego za kuchnię. Stanęliście zbici w kupę przy końcu a Teresa uchyliła połę namiotu i waszym oczom ukazał się widok, jakiego nigdy wcześniej ani potem mieliście już nigdzie nie zobaczyć. Na skraju wygrzebanego saperką rowku odwadniającego namiot, stały miski, korytka, mydelniczka i kilka obtłuczonych talerzy. W nich walały się resztki żółtego sera, jakaś gotowana kapusta, okruchy chleba, w niektórych naczyniach było trochę mleka, woda. Przy naczyniach w jednej chwili posilał się kot, pies i trzy myszy.
– I ujrzysz jagnię zasiadające w spokoju obok lwa – wymamrotał Krzywy.
– To chyba nie ta operetka – wtrąciłeś sarkastycznie. – nie ta księga, stary…
Nie zdążyliście się jednak napatrzyć na widok, który zdawał się być realizacją biblijnej obietnicy, bo Teresa zasłoniła skrzydło namiotu i rozgoniła was do roboty, w tym do wyciskania sera do naleśników, w które po pół godzinie zaangażowani byliście już wszyscy, bo wcale nie było to takie proste i lekkie na jakie wyglądało. Tymczasem napięcie w ośrodku rosło, Mistrz podobno był w drodze, był już blisko, ktoś go podobno już widział. Wokół zaczęli się nerwowo krzątać ogoleni na łyso faceci w fioletowo-pomarańczowych szatach. Wędrowali po parku wokół dworku, w którym inna ekipa odrabiających fizycznie koszty pobytu w ośrodku postawiła dość szybko i profesjonalnie spore zadaszenie dla kilkuset osób z mobilną sceną i nagłośnieniem.
– Co to za kolesie? Ci w tych szmatkach? – zapytałeś Wielką Stopę, który wpadł do was koło południa zapytać jak minęła noc i sprawdzić, czy grzecznie się sprawujecie.
– A wiesz, w każdej religii masz różne podejścia, nie? – odpowiedział Wielka Stopa oparty o stół – i ci tutaj to taki nasz lokalny kościółek, jak na nich mówię. Bardzo są skupieni na tych swoich szmatkach i innych kurzołapach, pracują silnie nad malowniczym szczegółami, ale buddyzm jest o czym innym. I jest oddzielność drogi od celu. To nam zapewnia spokój i brak niepotrzebnej napierdalanki. Oni mają taką drogę – ja mam inną. Ale liczy się cel. Wiesz, paradoksalnie z punktu widzenia buddysty – drogą do celu może być i katolicyzm, islam, ateizm. Kłopot w tym, że w drugą stronę to już nie działa…
– Tak, bowiem Pan Zastępów jest zazdrosny i wywrze pomstę na tych, którzy zawodzą przed bałwanami i innymi bożkami – stęknął Krzywy wyciskając ręcznie kolejną gomułkę sera – a ponadto jest powiedziane, „ja jestem prawdą drogą i życiem”…
– No właśnie, sam widzisz – uśmiechnął się Wielka Stopa. – ale mnie oni nie przeszkadzają. Teraz tak biegają jak koty z pęcherzem, bo chcą pierwsi powitać Mistrza, jakby to miało jakieś znaczenie. A przecież nie ma dokładnie żadnego.
– A ja wam powiem tak – Krzywy nachylił się do ciebie i Zbiga z rubasznym uśmieszkiem na twarzy – Pamiętaj cwelu, oddzielaj drogę od celu!
Krzywy zaśmiał się z własnego dowcipu, a że śmiech miał zaraźliwy, po chwili chichraliście się wszyscy w kuchni.
– A można jeszcze i tak – dodał krztusząc się ze śmiechu Krzywy – chcesz osiągnąć spokój błogi – oddzielaj adepcie cel od drogi…
Ta druga rymowanka była nieco mniej zabawna, więc śmiech zamarł szybciej niż się zaczął, a rozmowa rozbita przez drobne żarty już nie chciała się ponownie kleić. Wielka Stopa jak nagle się pojawił, tak nagle zniknął. W kuchni robiło się coraz goręcej. Nie tylko z powodu upału, ale też dlatego, że Teresa z dwójką innych odnalezionych koło południa błędnych adeptów, którzy też mieli pracować za nocleg, rozpoczęła wielkie smażenie naleśników na kilka patelni na raz. Wnętrze namiotu wypełniło się zapachem ciasta i oleju oraz dymem z przypalonych naleśników, których w początkowej fazie wyrobu była większość. W związku z tym, że udało wam się wycisnąć do tej pory całe dwieście kilo sera i zmieszać go z odpowiednią ilością jajek oraz cukru, dostaliście wolne od Teresy aż do kolacji. Zrobiła to chyba w samą porę, bo nagle codzienna krzątanina kilku setek ludzi zaczęła się zmieniać w uporządkowany ruch, jakby ludzie byli jedynie opiłkami metalu rozsypanymi po stole i nagle ktoś przyłożył do blatu spory magnes. I ludzie zaczęli się układać w skomplikowany wzór, widoczny zapewne tylko z pewnej wysokości. Wszyscy ruszyli z różnych stron parku, zakamarków ogrodów, uchyłków dworku, bud, namiotów, zadaszeń, spod drzew w kierunku widzianego wczoraj w nocy dworku. Za dnia nie wyglądał już ponuro czy złowieszczo, ale po prostu żałośnie. Brakowało mu nie tylko połowy dachu, ale części okien, gdzieniegdzie wystawała cegła, odpadł tynk, wyszedł liszaj. I trochę jak na peronie polskiego dworca, wszyscy ruszają za tymi, którzy wyglądają na takich co wiedzą lepiej ruszyliście za kolejnymi falami ludzi, początkowo niezauważalnymi, gęstniejącymi na piaszczystym podjeździe przed budynkiem. Tam zatrzymaliście się półkolem układając się wzdłuż niewidzialnej linii, faceci w żółto-fioletowych szatkach z przodu, pospólstwo we wszystkich kolorach dżinsu z tyłu. Jednak przestrzeń przed tłumem była pusta, nie widać było samochodu, roweru, tumanu kurzu przed zbliżającą się furmanką, bryczką. Nagle tłum poruszył się, zaszemrał i stanął pomiędzy ludźmi, zjawił się, nie wiadomo z którego kierunku wysoki, szczupły facet z siwymi włosami ostrzyżonymi na jeżyka, uśmiechnięty od ucha do ucha. Ubrany był w kombinezon lotniczy i wojskowe, wysoko sznurowane, wojskowe buty i wyglądał jakby przed chwilą wylądował wraz plutonem Marines na pobliskim polu, aby krzewić demokratyczne wartości w Wietnamie, bo o Iraku ani Afganistanie jeszcze nikt wtedy nie myślał. Faceci w fioletowo-pomarańczowych fatałaszkach natychmiast padli w specjalnych pokłonach przed Mistrzem, a reszta się rozstąpiła jak Morze Czerwone.
– It is nice to see so many free people – powiedział z uśmiechem Mistrz i stał przez chwilę lustrując bystrym okiem ludzkie zbiorowisko nie zwracając większej uwagi na fikających tybetańskie pokłony łysych facetów w mnisich ubiorach. Dopiero po chwili zauważył w tłumie Wielką Stopę i podszedł do niego z wyciągniętymi rękami i na chwilę objęli się w niedźwiedzim uścisku. Struktura opiłków metalu, przez kilka chwil niemal idealnie oddająca obraz centrum siły i jej obrzeży zaburzyła się i rozpadła znowu na chaotyczne ogniska. Było jasne, że to nie pora na nic więcej. Mistrz przyjechał, pojawił się , by nie powiedzieć – objawił i wszyscy byli tego świadkami.
Więcej miało nastąpić wieczorem, po kolacji pod zadaszeniem wokół przenośnej sceny. Teresa w uznaniu waszej porannej pracowitości nie wykorzystała was przy zmywaniu garów z całego dnia, zaznaczając, że jak rano nie stawicie się w kuchni, to ona już wie, który to jest wasz namiot i przyjdzie was obudzić a na początek wyjmie wam ten kij od szczotki i odepnie dwie linki ze śledzi. Brzmiała poważnie, wyglądała groźnie, ale dało się wyczuć, że w tych groźbach jest też coś z sympatii i zaufania. Wyszliście zatem z kuchni na tyle wcześnie, że udało wam się zająć całkiem niezłe miejsca pod dachem, zwanym nie wiedzieć dlaczego „gompą”. Miało to o tyle znaczenie, że zaczął mżyć lekki deszcz. Jednak zanim Mistrz rozpoczął wykład, popatrzył na zgromadzonych, na oko ze trzysta, może czterysta osób, stłoczonych pod dachem.
– Pozwólcie, że na początek zapytam – zaczął po angielsku, a tłumacz przełożył jego słowa – widzę tutaj wiele nowych twarzy, wieku z was jest tutaj zapewne po raz pierwszy… Musi tak być, bo zazwyczaj kiedy tutaj przyjeżdżałem bez trudu mieściliśmy się w tej gompie i zostawało sporo wolnego miejsca wewnątrz, dzisiaj jest inaczej. – Zrobił przerwę, aby tłumacz nadążył z tłumaczeniem, po czym podjął przerwany wątek. – Domyślam się, że część z was przyjechała tutaj, bo pewnie przeczytała moja książkę „Moja droga do lamów”, która ukazała się w zeszłym roku. Chciałem zapytać ilu z was jest tutaj z powodu tej książki?
W odpowiedzi podniosło się grupo ponad kilkadziesiąt rąk do góry. Mistrz uniósł brwi zdziwiony i widać było, że jest zaskoczony.
– Jesteście szczęśliwym i mądrym narodem – powiedział Mistrz – bo czytacie książki. I myślę, że jako zbiorowość możecie bardzo wiele osiągnąć. Naród który czyta książki, akumuluje wiedzę, wspomaga rozwój kreatywnych postaw i wydaje na świat twórczych, wolnych ludzi. Pracujcie nad tym i nie straćcie tego. Tam skąd przychodzę prawie połowa ludzi nie czyta książek i to się czuje. Wierzcie mi. Dbajcie o czytanie książek, niekoniecznie moich i niekoniecznie o buddyzmie. Brawo. Brawo Polsko!
Po ostatnich słowach, nie czekając aż tłumacz przełoży jego słowa do końca, symbolicznie, bezgłośnie ale wyraźnie klasnął kilka razy w dłonie. Wziął głęboki oddech i po tym nietypowym powitaniu Mistrz przeszedł do wykładu, który miał być wstępem do praktyk początkowych. Faceci w fioletowo-pomarańczowych szmatkach odeszli do swoich zajęć. Jak wyjaśnił Wielka Stopa oni te praktyki prowadzili we własnym zakresie już od wielu tygodni i uznali, że niepotrzebne im były teoretyczne wstępy. Tymczasem Mistrz mówił, prostym, jasnym angielskim. Ze zdziwieniem odkrywałeś, że po kilkunastu minutach, kiedy się weszło w rytm mowy i przerw w mowie mistrza na głęboki oddech albo łyk wody, tłumacz wydawał się zbędny, chociaż oczywiście było to jedynie złudzenie:
– Jest ważne, żebyście zrozumieli dobrze co do was mówię i to przemyśleli. A ściślej rzecz ujmując, lepiej żebyście nie zrozumieli nic niż byście mieli zrozumieć mnie źle. – zdania wypowiadane przez Mistrza zdawały się być znajome, tak jakby sekundę, dwie wcześniej same pojawiały się w twoim umyśle, zanim tłumacz nadąży, zanim mistrz dokończy już były, zrozumiałe, jasne, przejrzyste. – Spróbujcie zrozumieć zatem dobrze, że kiedy mówimy o transmigracji, czyli wędrówce nieoświeconego umysłu od jednego wcielenia do następnego, nie mam na myśli tradycyjnie, na przykład chrześcijańsko rozumianej duszy, jako jakiejś świadomej, wędrującej substancji, osoby, która jest czymś, kimś niezmiennym w czasie i przestrzeni. Budda poucza, że takie myślenie o sobie to iluzja, która powoduje masę cierpienia, waszego i innych czujących istot. Bowiem nie ma w istocie żadnej pojedynczej, indywidualnej, niezmiennej w czasie i przestrzeni duszy. To nie jest tak, że jak w poprzednim życiu byliście komarem czy słoniem albo kimś znanym to możecie się do niego cofnąć i sobie odpamiętać tę historię. To może byłoby zabawne, popatrzeć na chwilę na świat oczami słonia czy gekona, jakim byliście w poprzednim wcieleniu. Byłoby, gdyby to miało sens. Ale nie ma. Ale nawet gdyby to było możliwe, i tak jest to całkowicie pozbawione znaczenia. I dlatego w praktyce tego nie robimy. Nie ekscytujemy się, tym, że kiedyś każdy z nas miał szansę być dowolną istotą w dowolnym czasie. To jest pusta, pozbawiona treści sensacja, która nie ma wiele wspólnego z ludzkim doświadczeniem. – Powiódł wzrokiem po zebranych dając czas tłumaczowi na znalezienie słów. – Oczywiście, że jesteśmy wewnątrz kołowrotu ponownych wcieleń, ale to należy właściwie zrozumieć. Żeby zaistniała chmura na niebie, z której teraz siąpi deszcz, musiało się zejść razem kilka warunków. Na przykład ciśnienie atmosferyczne, wilgotność powietrza, jakieś parowanie z ziemi, prądy powietrza, nasłonecznienie. Kiedy te warunki się rozejdą – chmura również przestanie istnieć, chociaż nadal będzie istniała woda, z której się składała, ale czy komukolwiek z was przyjdzie do głowy pomysł, by badać poprzednie wcielenia wody, która przez chwilę tworzyła chmurę albo która spadła wam na głowę jako deszcz? Z człowiekiem jest o tyle inaczej niż z wodą, że może on w pewnym stopniu podejmować świadome wysiłki aby dokonywać dobrych lub złych uczynków, podejmować praktyki, które pomogą mu rozpoznać jego stan, uwarunkowania i działać na rzecz swojej przyszłości tak, aby podtrzymać łączność z dobrą nauką w kolejnych wcieleniach. Oczywiście nikt z nas nie wie co robił w poprzednich żywotach, ale z tego, że tutaj się spotkaliśmy można wnioskować, że wszyscy mieliście jakiś kontakt z Dharmą i na tyle dobrze postępowaliście, by odrodzić się w drogocennym ludzkim ciele, co jak uczy Budda – nie jest ani łatwe, ani częste. Teraz coś zrobicie i to będzie dobre albo złe, będziecie zadawali cierpienie, albo będziecie starali się okazywać współczucie, empatię, ochraniać życie, będziecie ulegali pokusom budowanie jakichś fałszywych tożsamości, może będziecie gotowi za nie umrzeć, albo zadać śmierć, albo będziecie rozwijali wgląd, który każe widzieć w każdej czującej istocie, kogoś bliskiego, emanację tego samego, tej samej przestrzeni światła, która wydała wasze czasowe, nietrwałe istnienie. To wszystko, co nagromadzicie w ciągu tego życia stanie się tym, co określi warunki i okoliczności waszego odrodzenia, ponownego wcielenia, ponownego zejścia się warunków waszego zaistnienia w przyszłości. Ale zrozumcie to dobrze, między jednym a drugim wcieleniem wszystko się rozchodzi, rozjeżdża, rozpada, nie istnieje żadne „ja”, które by dalej doświadczało. Chmura znika, spada z niej deszcz, reszta wilgoci wchłania powietrze, wsiąka w ziemię i w zależności od tego w jakich warunkach to się dzieje – przyjmuje nową postać, niekoniecznie chmury, może na przykład kałuży, mgły albo strumienia. Dlatego wolimy nie mówić o reinkarnacji, bo ona się kojarzy z duszą, która jest czymś, jest takim bardziej subtelnym „ja”, czymś, co można badać, rozpatrywać, co może samo się odkryć. Mówimy o transmigracji, a nie reinkarnacji, bo chodzi o wyraźne pokazanie, że wprawdzie osobowe uczynki mają wpływ na kolejne osobowe istnienie, ale nie ma wyraźnej łączności pomiędzy jednym a drugim życiem. Często inni mistrzowie mówią, że transmigracja jest jak gra w bilard. Biała bila, uderzona jest w określony sposób, pod określonym kątem, z określoną siłą, toczy się i uderza bilę czerwoną albo zieloną. Odpowiednio do energii i wektora z jakim była uderzona biała bila – teraz ta nowa bila się toczy i ma już swoją trajektorię, swoją energię, swój wektor. Biała bila przekazała jej swoją energię, ale nie stała się nią, bo to co przeszło z jednej na drugą to tylko energia. Tak jak mówiłem, w poprzednich żywotach musiało się wydarzyć coś, dzięki czemu każdy z was posiadł drogocenne ludzkie ciało, dzięki czemu poznał nauki i dzisiaj stoi przed wyborem. Każdy z was może praktykować Dharmę i zacząć rozumieć swój stan, wyjść poza ten wielki stół bilardowy, albo po prostu zacząć się lepiej na nim orientować, nie być tylko popychanym. Dzięki Dharmie macie szansę stać się świadomymi bilami, które do pewnego stopnia są w stanie wpłynąć na to jakim torem się potoczą po stole i jaką energie przekażą dalej. Powinniście zrozumieć, że nie dostaniemy z powrotem żadnej chwili, którą się nie cieszyliśmy – nie będziemy mogli pójść do żadnego biura, złożyć reklamacji i dostać kilku dodatkowych lat do przeżycia jak w jednej z książek Sartre’a. Każdy nasz dzień jest pierwszym dniem reszty naszego życia. Dlatego naprawdę musimy zadbać o to, żeby wszystkie nasze dni były dobre.
Deszcz wyraźnie przybrał na sile, gdzieś błysnęło, odruchowo zacząłeś liczyć sekundy, wyszło na to, że piorun uderzył jakieś dwa kilometry od parku, ale był donośny, przetoczył się po niebie jakby ktoś przesuwał z trudem wielki, poniemiecki mebel po wypaczonych deskach podłogi w starym domu przy ulicy Cichej. Spojrzeliście po sobie z Krzywym, Szamanem, Zacharem i Szubertem. Plecaki stały w przedsionku namiotu, śpiwory i ważniejsze rzeczy były w części sypialnej. Inaczej się nie dało tego ułożyć śpiąc w pięć osób w namiocie czteroosobowym. Nad sypialnią zaś był tylko lichej jakości brezent w łowickie pasy. Nikt z was niczego nie powiedział, ale tak jakby objawiła się wam istota umysłu, który jest jeden i sam ze sobą gra, tworząc iluzje, w tym iluzję odrębności, iluzję ja, iluzje istotowości. Wszyscy byliście teraz tymi plecakami pod łowickim brezentem i trochę drżeliście wewnętrznie.
– Jeżeli o coś mi chodzi dzisiaj – kontynuował Mistrz, a spoglądał dziwnie w waszą stronę, stłoczonych po lewej stronie zadaszenia – to żebyście z dzisiejszego wieczora zapamiętali coś więcej niż to, że zamókł wam namiot, że być może plecaki i to co w nich schowaliście, będzie do suszenia jutro rano. Proponuję żebyście przemyśleli poważnie swoje życie i swoje doświadczenie, szczególnie początkujący. Nie mówię wam – uwierzcie bo mam rację, bo jestem guru albo uwierzcie – bo jak nie to mój Bóg was pognębi, zniszczy i strasznie się zemści. Mówię wam tylko, żebyście wszystko dobrze rozważyli, zanim zdecydujecie się podjąć pierwsze praktyki. I bądźcie czujni, uważni, sprawdzajcie sami siebie i wszystkich innych względem tego, co mówią i co czynią. Jeżeli was za bardzo obłaskawiają – nie wierzcie. Ale jeżeli was za bardzo straszą – to także im nie wierzcie. Nie mówię wam – idźcie tą drogą lub inną, zostańcie buddystami albo protestantami. To wasz wolny wybór i ja was nie będę do tego namawiał. Jeżeli tutaj się spotkaliśmy, to pewnie z jakiegoś powodu, ale nie upieram się, że już dzisiaj zaraz coś musi z tego wyniknąć wiążącego dla tego i kolejnych żywotów. To bardzo dobrze was wszystkich tutaj widzieć, bardzo się z tego cieszę, ale jesteście wolni i sami musicie zdecydować, czy to co wam przekazuję trafia do was i czy buddyzm jest dla was. Jeżeli macie jakieś wątpliwości, których nie potrafię wam rozwiać – lepiej rozstańmy się w przyjaźni i życzliwości.
Spojrzeliście znowu po sobie nie wymieniając ani słowa, ale było jasne, że wróciliście szybko z przedsionka w łowickie pasy, od plecaków, które być może właśnie mokną. Tymczasem wykład powoli dobiegał końca. Przyszła kolej na pytania na które Mistrz odpowiadał wytrwale kolejną godzinę, aż wreszcie Mistrz zaprosił tych, którzy czują się gotowi do medytacji. Instrukcja do wizualizacji wydawał się tobie groteskowo zagmatwana, skomplikowana i szczegółowa. Nie było sposobu aby spamiętac wszystkie elementy wyobrażenia. Po kilku minutach poddałeś się i po prosu siedziałeś z zamkniętymi oczyma słuchając słów instrukcji nie myśląc zupełnie o niczym, nikim i lekceważąc kolejne polecenia.
– Jeżeli ktoś z was nie jest w stanie z jakichś względów za mną nadążyć – tym samym jednostajnym głosem powiedział Mistrz po podaniu ostatniej części instrukcji – Zupełnie się tym nie przejmujcie, chwila świadomego, swobodnego spoczynku umysłu, jest warta o wiele więcej, niż gdyby was umysł poruszał się teraz w męczącym biegu od szczegółu do szczegółu wizualizacji i wpadał w nerwicę, bo nie jest w stanie nad wszystkim zapanować. Umysł nie ma panować. Ma się ujawniać w swojej istocie. Nic więcej. Jeżeli wizualizacja wam w tym pomaga to dobrze, jeżeli nie – po prostu rozluźnijcie myśli i pozostańcie w tym stanie.
Po medytacji zakończonej tybetańskimi śpiewami, których prawie nikt nie rozumiał, poza wąską grupą jako tako już widać zaprawioną w praktyce kolejni początkujący podchodzili do Mistrza, a Mistrz udzielał błogosławieństwa, na pamiątkę wręczał rzemyk lub nitkę do zawiązania na szyi informując, że dobrze by było aby supełek spoczywał na kręgosłupie, potem patrzył chwilę w oczy i mówił, jakie nadaje początkującemu buddyjskie imię.
– Mistrz sam wie, jakie komu nadać imię, dokonuje intuicyjnego wglądu w kilka sekund i dopasowuje imię do adepta – wyjaśniał tego popołudnia Wielka Stopa – Ale nie przejmujcie się tym zbytnio. To nie imię ma decydujące znaczenie.
W kolejce oczekujących jakoś rozdzieliliście się i już nie byliście razem. Każdy wracał na swoje miejsce w uroczystej ciszy z karteczką, na której z jednej strony widniało jedno z tybetańskich przedstawień emanacji Buddy, a z drugiej były wypisane: data, miejsce oraz imię.
– No i co tam dostaliście? – zapytał Wielka Stopa, kiedy znowu zebraliście się w jednym miejscu. Wielki namiot powoli pustoszał zaś Mistrz już jedną nogą zszedł nawet z podwyższenia na scenie zatrzymywany ciągle przez kolejne osoby, które chciały coś mu przypomnieć, zapytać, poprosić o szczególne błogosławieństwo.
– Ja mam… Karma Tashi Dorjee – powiedziałeś z dumą.
– To znaczy Posłaniec Pioruna Szczęśliwości według jednej wersji, albo po prostu Diament szczęścia według innej – odpowiedział z uśmiechem Wielka Stopa.
– Kurde – zasępił się Szubert nad swoim karteluszkiem – ja też mam Karma Tashi Dorjee…
Na to Zachar, Szaman i Krzywy spojrzeli w swoje kartki, a potem na siebie, a potem na ciebie i Szuberta i wreszcie na Wielką Stopę, ale ten był niewzruszenie spokojny i uśmiechnięty.
– Widać Mistrz dostrzegł w każdym z was z osobna bardzo podobny potencjał oświecenia – odpowiedział niezmieszany widząc waszą konsternację. Kilkanaście minut później kiedy z trudem mościliście się do snu w namiocie, który o dziwo pozostał wewnątrz suchy, Krzywy burknął tylko:
– Pewnie, kurwa, wszyscy dostali to samo imię, bo Mistrzowi się nie chciało za wiele wglądać intuicyjnie. Jak, kurwa, wróżka cyganka, każdemu wróży zmiany, szczęście i podróż – zawsze się coś z tego spełni. Karma Tashi srasi. Albo wcale tak nie zna dobrze tybetańskich imion i nawet nie chce mu się zeszyciku prowadzić, żeby się nie powtarzały za często…
– Skąd wiesz, może akurat ma taki zeszycik, tylko nie wiedział, że się znamy i źle wyliczył algorytm – śpiącym głosem powiedział Szaman i ziewnął potężnie. – pewnie dawał to samo imię co trzy, pięć, siedem osób i tak przypadkiem padło na nas Karma coś tam-coś tam.
– Karma srama – wycedził ze złością Krzywy próbując zapiąć zamek watowanego śpiwora „polsportu”.
– I sralis mazgalis – dorzucił Szubert bezpiecznie wciśnięty bokiem w zewnętrzną ściankę namiotu. Nie byliście tego wieczoru specjalnie wstrząśnięci, porażeni światłem czy mocą, raczej bezdennie zmęczeni wyciskaniem sera, a potem smażeniem kilkuset naleśników dla kilkuset uczestników spotkania z Mistrzem. Wiadomo było, że w związku z tym, iż Mistrz skończył o w pół do drugiej w nocy zostało wam nie więcej niż pięć godzin snu do pobudki przed kolejnym dniem pracy w kuchni i na pierwszy plan wybijała się potrzeba snu, zmęczenie, oraz chłód, który przyszedł po burzy i stał się wyjątkowo dojmujący. Nie przypuszczaliście, że na polu namiotowym za grządkami kapusty, na którym stał jeden, jedyny namiot zawiązała się właśnie wasza efemeryczna, maleńka wspólnota buddyjska w pewnym małym miasteczku, która miała przetrwać całe trzy lata przy niemałym zaangażowaniu Wielkiej Stopy, który spośród setek, może nawet tysięcy ludzi, którzy do niego pisali, stawali w drzwiach zrujnowanego dworku wiosną, latem, jesienią, zimą, waszą paczkę darzył szczególną estymą, bez wyraźnego powodu. Może dlatego, że wtedy, w czasie pierwszego pobytu rzeczywiście wstawaliście przez kilka dni o szóstej rano, żeby o siódmej być gotowymi do pracy w kuchni pod kierunkiem Teresy? Innych adeptów i adeptki, które miały pracą zapłacić za pobyt w ośrodku Teresa musiała zaganiać do kuchni, robiła awantury przy wydawaniu posiłku, kiedy widziała znajomą twarz. Tylko wy, nie do końca wiadomo dlaczego – twardo codziennie wstawaliście o tej samej porze, często sen odrabiając popołudniem kiedy zasypialiście, jak to mówił Wielka Stpa „z przyłożenia”, bo gdzie kto przyłożył głowę, tam zasypiał.
Może dlatego później, przez kolejnych kilkadziesiąt miesięcy dbał o was tak organizując przejazdy niektórych nauczycieli i wykładowców, żeby mieli swój pierwszy postój w waszym miasteczku i poświęcili wam dwa, trzy dni. Nauczyciele nocowali w twoim mieszkaniu, w pustym pokoju od strony ulicy, w którym z mebli był tylko materac, poniemiecka szafa trzydrzwiowa i wielkie, także poniemieckie biurko. Ten pokój za dnia stawał się salą wykładową i miejscem medytacji, a kiedy nie gościłeś żadnych buddyjskich nauczycieli – salą prób początkującego zespołu, zapasową noclegownią gdy organizowaliście jakąś imprezę literacką na Zamku czy w Ratuszu. A były to czasy kiedy ludzie przyjeżdżali przy byle okazji w nadkomplecie i nie mieli jak o tym poinformować, bowiem zwykły list lub kartka szły minimum trzy do czterech dni, a telefonów komórkowych, zresztą wielkich jak cegły, poza wypasionymi japiszonami nikt nie posiadał. Wspólnota, sangha, jak to się mówiło w żargonie wtajemniczonych liczyła około dziesięciu osób, ale opierała się przede wszystkim o waszą piątkę. Któregoś razu przyjazd kolejnego nauczyciela Dharmy zszedł się z jakąś poetycką imprezą w zamku. Wiadomo było, że Manfred, bo tak nazywał się nauczyciel, będzie jechał samochodem z Monachium. Nie wiadomo było tylko, kiedy Manfred przyjedzie bo droga daleka i pełna nieprzewidywalnych okoliczności, łącznie z czekaniem na granicy polsko-niemieckiej. Wielka Stopa miał dołączyć koło północy dojeżdżając słynnym pociągiem Warszawa- Szklarska Poręba zwanym potocznie „Rzeźnią”. Kiedy wyszliście z zamku, mając jeszcze kilkanaście minut szybkiego marszu do twojego domu, było już grubo po dwudziestej drugiej. Nic nie mówiąc narzuciliście tempo, jakby w przeczuciu, że mogło się wydarzyć coś niedobrego, na przykład nikomu nieznany z twarzy, nazwiska oraz ogólnego wyglądu Manfred postukał, podzwonił i poszedł sobie, odjechał i nikt nigdy już więcej go nie zobaczył. Niby nic takiego by się nie stało, ale wydawało się wam, że powaga waszej małej sanghi bardzo by na tym ucierpiała. To musiała być jesień, wilgoć w powietrzu, zapach zimnego powietrza nad stertami liści. Kiedy wyszliście zza rogu ulicy Rosenbergów, zmienionej niedawno na Wileńską, zobaczyliście, że na pustej ulicy stoi jeden nowy samochód. To był Volkswagen Passat kombi na niemieckich numerach. Jednak nikogo nie było ani wewnątrz samochodu, ani na ławce przed domem. W ogóle nie było żadnych śladów kogokolwiek. Staliście na pustej, ślepej ulicy, nieco bezradni. Samochód stał obok, równie niemy i bezradny.
– Żeby chociaż kartkę zostawił za wycieraczką – mruknął Szubert.
Zza rozświetlonego okna na parterze u sąsiadów zwanych wujkiem i ciocią słychać było odgłosy tak zwanej libacji alkoholowej. Biesiadnicy po raz nie wiadomo który ryczeli na cały głos nieśmiertelna przyśpiewkę o gwiazdce pomyślności, która miała komuś nie zagasnąć. Ani chybi były to imieniny albo urodziny cioci lub wujka. Dzisiaj i tak nie dałoby się nic zrobić, pomyślałeś, chleją dokładnie pod pokojem, w którym zazwyczaj jest sala wykładowa i medytacyjna. Tymczasem ponad odśpiewywaną gwiazdką pomyślności przebił nagle inny ton, jakby ktoś do pijackiego zrywu wokalnego dogrywał subtelną solówkę na flecie poprzecznym. I to rzeczywiście było brzmienie fletu poprzecznego, które unosiło się nad wodami i przebijało przez nieszczelne poniemieckie okna w wypaczonych futrynach uszczelnianych co zimę gąbką, ręcznikami, taśmą samoprzylepną. Była jesień, zatem okna jeszcze nie były uszczelnione i dlatego dźwięk dosyć swobodnie przechodził przez szpary. To brzmiało trochę jak Ian Anderson, bo muzyk jakby zarazem nucił melodię którą grał na instrumencie. Biesiadnicy skończyli zaśpiew, zapewne wlewając w swoje gardła kolejne promile, ale flet jeszcze chwilę trzymał dźwięk.
– O kurwa – nagle doznałeś olśnienia – panowie, ale mamy koks, ale zwiecha, rany boskie.
Wygrzebałeś szybko klucze do drzwi wejściowych i zacząłeś nerwowo manipulować przy zamku, czemu reszta przyglądała się biernie, jakby jeszcze nic nie rozumieli. Po kilku próbach właściwy klucz zazgrzytał wreszcie zamku, odciągnąłeś z całej siły wypaczone drzwi do siebie i nacisnąłeś klamkę. Klatka schodowa powitała ciebie nie dającym się usunąć widmem zapachu kur, które sąsiedzi przez całe dekady trzymali w pomieszczeniu łączącym budynek z ogrodem, który za niemieckich właścicieli pełnił zapewne kuchni letniej. Zapaliłeś światło na schodach i zastukałeś zdecydowanie do drzwi mieszkania na parterze. Wrzawa natychmiast ucichła, słychać było chwiejne kroki, jakieś mruczenie pod nosem, majstrowanie przy zamku i wreszcie w uchylonych drzwiach pojawiła się twarz ciotuchny.
– A to Ty…. – wymamrotała niepewnie, było czuć, że nie jest jeszcze pijana, ale nie jest też już trzeźwa.
– No właśnie ciociu, to ja, przepraszam, że przeszkadzam, ale miał do nas przyjechać kolega i…- zacząłeś wyjaśniać dyszkantem, kiedy reszta ekipy gramoliła się do klatki schodowej.
– A jest, jest, eeep – ciotuchna stłumiła z klasą czknięcie i otworzyła szeroko drzwi wskazując zapraszającym gestem, że możesz wejść – T-taaak, zadzwonił chyba do nas najpierw bo dzwonki są ciągle niepodpisane, a was nie było i nie było no tośmy go wzięli w obroty…
W pokoju przy rozłożonym, owalnym, poniemieckim stole z drewna siedziało z dziesięć osób, w większości sąsiedzi z ulicy, głownie ci których nie lubiłeś i którym nie mówiłeś nic na dzień dobry, bo niczego im nie życzyłeś a już najmniej dobrego dnia. I oni tobie też. Na stole salaterka z galaretą, talerz z wędlinami, kamionkowa miska z tradycyjną sałatką warzywno-majonezową z przewagą jajek oraz majonezu, na osobnym talerzu same jajka z majonezem, resztki krokietów z mięsem i kapustą, spożywanych zapewne jakiś czas temu z barszczem o czym świadczyły niewielkie czerwone plamki na obrusie. U zbiegu wzorów na obrusie, w centralnym punkcie tej skomplikowanej mandali królowała oczywiście wódka bez nazwy w charakterystycznych półlitrowych butelkach pozbawionych etykiety.
– No, no, no … bardzo grzeczny – powiedział wujcio kiedy cię zobaczył i zapobiegawczo nie podniósł się zza stołu, a widać było po przebarwieniach skóry na twarzy, że wypił i pojadł dzisiaj wyjątkowo. To zdaje się on był tutaj solenizantem – Grzeczny… tylko pić nie chce, jeść coś też nie bardzo, ale miły, grzeczny, o grał nam do tych naszych no, ekhm, winszowań… na tym swoim… no, na tym … – Tutaj wyraźnie zmęczony intelektualnym wysiłkiem wujcio wskazał na siedzącego nieco z boku stołu, w narożu pokoju szczupłego mężczyznę uśmiechniętego od ucha do ucha, ściskającego błyszczący niklem flet poprzeczny. Miał chudą, pociągłą twarz, o wyraźnych, głęboko rzeźbionych rysach okoloną czupryną kręconych, siwych włosów. Machnął do ciebie ręką, jakby oczekiwał, że zaraz usiądziesz obok, a impreza potoczy się dalej.
– Manfred? – zapytałeś.
Ten odkiwnął bez słowa i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– A ty jesteś z tej słynnej małej sanghi? – powiedział po angielsku Manfred.
– Słynnej? Nie wiem czy słynnej ale sanghi, pora na nas! Zabieramy ciebie stąd! – zakomenderowałeś, chociaż Manfred nie wyglądał na mile zaskoczonego, że to już pora się zbierać. Zrobił zdziwioną minę, a ty tylko kiwnąłeś głową w kierunku drzwi, jakbyś to ty był teraz nauczycielem, a nie on. I Manfred posłusznie wstał, ukłonił się grzecznie wszystkim biesiadnikom, a stojąc już w drzwiach, niewybrednie ciągnięty przez ciebie za odzienie wierzchnie – pomachał jeszcze ręką na co odpowiedział mu nieartykułowany pomruk od stołu, który mogło znaczyć wszystko i nic. Ktoś podniósł kieliszek, że na zdrowie, ktoś inny wymamrotał że do zobaczenia, ktoś próbował zaintonować jeszcze raz przyśpiewkę o gwiazdce pomyślności, ale zanim reszta się zorientowała, że znowu jest okazja wypić, umilkł. Wyszliście nie wiedzieć dlaczego na ulicę, zamiast wejść do twojego mieszkania piętro wyżej. Przedstawiłeś Manfredowi resztę sanghi, a ten stał przez chwilę pakując flet do podłużnego futerału ze skóry.
– Grasz bardziej jak Ian Anderson z Jethro Tull czy ten facet z Focusa? – zapytałeś wskazując na instrument.
– Bardziej jak Jean Pierre Rampal – zaśmiał się Manfred i powiódł po waszych twarzach – Tak, teraz to widzę, wy jesteście tą wspólnotą, ale wiecie, przez dłuższą chwilę byłem przekonany, że to jednak wasi sąsiedzi są tą grupą ludzi poszukujących Dharmy, do których miałem trafić.
– Tak, może nawet bardziej by im się przydało – mruknąłeś.
– Jest tutaj jakaś stacja benzynowa?
– Tak możemy tam pojechać razem, a potem zaraz na dworzec po Wielką Stopę.
– Wiecie, dla mnie to już teraz jest niezapomniany wieczór – powiedział Manfred.
– Dla nas też – odparłeś.
I rzeczywiście tak było, chociaż skłamałbyś, gdybyś twierdził, że zapamiętałeś cokolwiek więcej z nauk Manfreda jakich wam udzielił tego wieczoru. Następnej jesieni Wielka Stopa zaprosił was na zgromadzenie ogólne Wielkiej Sanghi w Poznaniu. poprosił tez, żebyście przywieźli ze sobą dowody osobiste, bo może będzie okazja zapisać się formalnie do Wielkiej Sanghi czyli stowarzyszenia. Wiadomo jednak było, że dzieje się coś dziwnego, co Mistrz sygnalizował już wtedy, w czasie waszego pierwszego pobytu w centralnym ośrodku. Wszystkie ośrodki i tybetańska diaspora wierna waszej szkole czekali od lat na pojawienie się nowej inkarnacji głównego mistrza, którego poprzednie wcielenie zmarło w 1986 roku. Wiadomo było, że Chińczycy odnaleźli Karmapę i zdaniem Mistrza na wskutek niezupełnie jasnych manipulacji innych mistrzów Szkoły Kagyu został on uznany przez Dalaj Lamę. Sypała się szkoła na wygnaniu w Indiach, mistrzowie mający zarówno uczniów w Indiach, jak i w Tybecie. Pragnący móc podróżować mistrzowie i uczniowie, grali podobno na dwie strony. A w tym wszystkim rozsiane po całym świecie wspólnoty zachodnich uczniów szkoły nie wiedziały zupełnie jak postępować i co w tym całym zamieszaniu chodzi. Wielka Stopa twierdził uparcie, że chociaż nie wszystko w Poznaniu będzie miało związek z praktyką powinniście tam być i widzieć co się dzieje. Mieć wgląd i ewentualnie podjąć decyzję. Pierwszego dzień minął zupełnie spokojnie, bez napięć. Wykład Mistrza, medytacja, błogosławieństwa, nadawanie imion początkującym adeptom. Nawet w części poświęconej pytaniom nie wydarzył się chociażby symboliczny sygnał, znak, że wydarzy się coś dramatycznego. Pokładliście się pokotem spać na karimatach rozłożonych w korytarzu prowadzącym do wynajętej hali widowiskowej. Następnego dnia rano wpadł na was Wielka Stopa z radosnym podnieceniem i zaczął targać wasze śpiwory:
– Chodźcie, chodźcie, zaczyna się, musicie to zobaczyć!
– Ale co – zapytał zaspany Szubert – co mamy zobaczyć?
– No, zaczynają się napierdalać, to bardzo pouczające!
Zerwaliście się, zostawiając w nieładzie śpiwory, plecaki i pobiegliście jeszcze w dresach do głównej sali. Centralną cześć zajmowały teraz ustawione w kwadrat stoły i ławki, przy których siedziały najważniejsze osoby z polskiej wspólnoty Kagyu. Mistrz i kilku nauczycieli siedziało po jednej stronie, a naprzeciwko nich, wzdłuż przeciwległego boku kwadratu siedzieli ci sami faceci, których widziałeś wiele miesięcy temu w centralnym ośrodku. Mimo tego, że za oknami był listopad, mżyło, dżdżyło, a o poranku już zdarzały się przymrozki – tych kilku facetów wydawało się nosić te same luźne fioletowo-pomarańczowe szatki, co w lecie, odsłaniające kompletnie ramiona. Od samego patrzenia na nich robiło się zimno. Wokół stołów ustawionych w kwadrat zgromadziła się reszta osób, zdaje się, że podobnie jak wy nie pełniąca żadnej funkcji.
– Sprawa nie jest prosta – mówił Mistrz – sposób uznania nowego Karmapy przez Dalaj Lamę budzi spore wątpliwości, to po pierwsze. Po drugie rzekomy kandydat do tronu Karmapy jest ciągle pod kontrolą chińskich władz i na odległość czuć, że to jest bardzo daleko od okej. By nie powiedzieć, że pachnie zwykłą manipulacją, która ma wprowadzić zamęt w społeczności tybetańskiej na uchodźstwie albo wśród uczniów szkoły Kagyu na zachodzie, albo podzielić tych, co są na wygnaniu i tych, którzy mieszkają w Tybecie albo to wszystko na raz. Myślę, że wy w Polsce rozumiecie to dużo lepiej i widzicie wyraźniej niż ja, Duńczyk, który na własnej skórze nigdy nie zaznałem dobrodziejstw komunizmu w praktyce.
– Zamęt wprowadzasz Ty – przerwał Mistrzowi lodowatym tonem po polsku jeden z facetów w pomarańczowo-fioletowych szatach, a siedząca obok Mistrza tłumaczka natychmiast zaczęła mu szeptać na ucho – to Ty sprzeciwiasz się tradycji i uświęconej przez tradycję sposobowi odnajdywania i uznawania inkarnacji Karmapy i to ty dzielisz uczniów, nauczycieli, ośrodki, o których mówisz na dokładkę, że są twoje, co świadczy o tym, że masz nierozwiązany wgląd w naturę ego…
– One nie są moje dlatego – wtrącił się Mistrz – że mam do nich akt własności, tylko dlatego, że zgodnie z udzielonymi mi pozwoleniami i uprawnieniami od najwyższych nauczycieli szkoły – ja je zakładałem, to wszystko…
– … Mamy tutaj list od jednego z mistrzów, którzy szanują tradycję – ciągnął niestrudzenie adwersarz Mistrza, zupełnie zwracając uwagi na nikogo, nie reagując na poprzednie wtrącenie – wspomina on, że jeżeli nie zrewidujecie swojej podstawy to będzie oznaczało złamanie więzów z mistrzem, sanghą i dharmą…
– Tak wiem, że taki list jest rozpowszechniany przez kilku mistrzów, którzy mają swój interes, żeby popierać obecnego kandydata na Karmapę – przerwał z kolei rozmówcy Mistrz – Ja zresztą to rozumiem, ci mistrzowie mają wiele interesów w okupowanym Tybecie, mają tam swoje wspólnoty, swoich uczniów. Zapewne muszą grać na dwa fronty, ale kiedy się wczytacie w ten list – tutaj mam oryginał, chętnie go udostępnię – to tam na przykład jest takie zdanie, że jeżeli podtrzymam swoje stanowisko, to woda z każdej studni, z której się napiję będzie zatruta i każdy, kto się jej napije, na sto żywotów zostanie pozbawiony możliwości odrodzenia się w drogocennym ludzkim ciele. Nie wiem kto dyktował mistrzom ten list, ale nie wiem jak on się ma do faktu, że posiadamy na zachodzie wodociągi i kanalizację a nie studnię na środku podwórka każdego domu, a skoro tak, wszyscy mieszkańcy tego miasta, w którym się znajdujemy są w dużym zagrożeniu bo piłem dzisiaj wodę z kranu, myłem się pod prysznicem…
Część zebranych zareagowała śmiechem ale po drugiej stronie stołu zawrzało. Niektórzy kiwali głowami, coś szeptali, mówili pół głosem.
– To jest parodia! – wyrwało się nieco głośniej jednemu z facetów w fioletowo-pomarańczowych szatach, który zapomniał, że stoi przed nim włączony mikrofon.
– Tak, to jest parodia – odpowiedział Mistrz z niezmąconym spokojem – Dla mnie to jest parodia. Natomiast wy, mówię do reszty osób, która tutaj jest i nas obserwuje, możecie sami wyrobić sobie pojęcie czego dotyczy ten spór, bo moim zdaniem tylko w pewnym stopniu dotyczy on tego, kto zostanie uznany za kandydata na Karmapę. Na pewnym poziomie pewnie tak jest, na innym jest to spór o Tybet i jego przyszłość, a jeszcze na innym o to, w którą stronę ma pójść Buddyzm na zachodzie. Albo w ogóle, w którym kierunku ma pójść Buddyzm w ogóle, nie tylko na zachodzie. Moim zdaniem…
– Jeżeli jesteś wyznawcą Buddyzmu Kagyu to nie twoje zdanie się tutaj powinno liczyć! – przerwał znowu inny z ogolonych na łyso mężczyzn w tradycyjnym tybetańskim stroju mnicha – Nikt nie dał Tobie uprawnień do tworzenia własnej wersji Buddyzmu, własnej szkoły, a jedynie dostałeś prawo zakładania ośrodków już istniejącej szkoły, z którą łączą się setki lat tradycji i nieprzerwanego przekazu, którego nie wolno zanieczyszczać swoim ego, tak jak to właśnie robisz…
Wyglądało na to, że spór nabiera dopiero temperatury i rozpędu. Spojrzałeś na Wielką Stopę, który wyglądał na szczerze rozbawionego kłótnią.
– A mówiłeś, że dzięki temu wszystkiemu w Buddyzmie się nie napierdalacie… – powiedziałeś nie bez żalu w głosie do Zbyszka.
– Ale czasem musi się oddzielić błoto od wody… – odpowiedział. – wtedy jest trochę piany, ale potem znowu jest czysty nurt.
Brzmiało to ładnie i pasowało do wszelkich okoliczności w dowolnym okresie historycznym szkoły, narodu, kontynentu, gatunku. Postałeś jeszcze chwilę w drzwiach do sali głównej ale niewiele do ciebie docierało z tej wymiany zdań w poprzek stołu. Strony wyciągały kolejne listy, publikacje, kartki z notatkami, coś do siebie mówiły. Nikt nie podnosił głosu, ale trudno przeciwnikom było ukryć napięcie. Mówili ze spokojem, chociaż donośnie, ale zarazem w przerwach zaciskali szczęki i widać było prace mięśni wokół żuchwy. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło o wiele więcej rzeczy niż tylko kwestia uznania tego lub innego chłopca za kandydata na nowe wcielenie Karmapy. Chodziło o coś bardziej pierwotnego niż szkoła Kagyu z jej tradycjami i rytuałami, być może o coś starszego niż buddyzm w ogóle. Chodziło o to, że nigdy nie było i nie będzie jedności. Kiedy wszystko było dobrze, albo wydawało się, że jest dobrze ci, z których się kiedyś wszyscy trochę śmiali, mieli ich za nieszkodliwych wariatów, folklor z marginesu, wioskowych głupków – czekali. I kiedy karta się odwracała – podnosili czoła i byli już w prawie i w sile, bowiem mieli umocowanie, zakotwiczenie oraz byli pełni gniewu i hamowanej przez lata, może nawet dziesiątki lat frustracji. Teraz brali odwet za czas, kiedy ich wysiłki spełzały na niczym, kiedy świat patrzył na nich z politowaniem. Oto teraz mieli na widelcu Mistrza, który tyle lat był taki znakomity, tak błyszczał, zdobywał świat od Syberii po Polskę dla starej szkoły. I niestety nie dało się powiedzieć, nawet postronnemu obserwatorowi, nawet przy całej sympatii dla Mistrza – że tak zupełnie nie mieli racji, że tak zupełnie nie byli w prawie, że tak zupełnie byli śmieszni. Raz zaszczepione grono gniewu, lekceważenia i ignorancji potrafi przekazać swoją energię innej roślinie, innej postaci i tak trwa ten zaklęty krąg rozszczepienia i napięcia. Momenty kiedy wszystko zdaje się wracać do normy, równie dobrze można brać za zwyczajne osłabienie i zmęczenie jednej ze stron, a nie realne rozwiązanie problemu, oto bowiem bila trafiona inna bilą przeskakuje ze stołu na inny stół, woda wytracona przez burzową chmurę nad Bałtykiem powraca jako mgła na podejściu do Karlskrony, żeby spaść jako deszcz na zadaszenie nad sceną w centralnym ośrodku szkoły Kagyu. I nie jest to czysta woda, niesie ze sobą nadal drobiny pyłu, kurzu, piachu znad odległych pustyń. To było olśnienie zupełnie innej natury niż można było oczekiwać po trzech latach praktykowania Dharmy. I ono będzie do ciebie wracać w różnych postaciach przez lata. Kiedy rolowałeś karimatę na korytarzu, wpychałeś na łapu-capu śpiwór do plecaka jeszcze nie umiałeś tego ubrać w słowa, miałeś zaledwie dwadzieścia lat, nie udało ci się dostać na dzienne studia i turlałeś się trochę po kraju, mało konkretnie, od posady pracownika galerii sztuki w swoim miasteczku, po studia zaoczne z historii w Krakowie. Wiedziałeś, że nie tylko pękło coś w szkole Kagyu, waszej małej sandze w Brzegu, ale co ważniejsze – pękło też coś w tobie i to chyba nieodwracalnie. To co wówczas tylko przeczuwałeś, teraz wyjawia ci się w pełni swojej jaskrawości w noc ciemną, kiedy patrzysz na niebo gwieździste nad pokładem słonecznym promu „Scandinavia”, który byłby słoneczny, gdyby nie to, że jest środek nocy, a panele z pleksiglasu, które były zaplute kilka tygodni temu tak, że świat wyglądał jak stara fotografia w sepii – wcale nie zostały umyte. Albo może zostały umyte, ale brudną szmatą, albo zostały umyte czystą szmatą, ale bardzo dawno i znowu je zapluło morze, wyziewy z grilla pokład niżej, spaliny z komina powyżej? A może ten pleksiglas na skutek wytężonego odymiania grillem, wchłaniania piwnych wyziewów, drgań powstałych na skutek miażdżenia tysięcy puszek, plastikowych kubków po piwie zmienia wewnętrzną strukturę? Nie to, że pęka, ale matowieje, coś się rozluźnia w strukturze powiązań cząsteczkowych, pojawia się rodzaj wewnętrznego, molekularnego bajzlu, tolerowany przez strukturę jako całość, nie doprowadzający do rozpadu wielkich ekranów przeciwwiatrowych, ale nieodwracalnie zmieniających ich własności, tak, że nawet po przetopieniu, przepuszczeniu przez jądro planety – już nigdy nie będzie pleksiglasem ze szwedzkiego promu, bowiem będzie pleksiglasem z polskiego promu, którego port macierzysty jest w Nassau a banderą – bandera Wysp Bahama? A zatem wszystko oddychało w tobie, a ty byłeś we wszystkim, bolała od tego głowa, ale reszta miała się nieźle. Nie ma zatem żadnych drzwi, którymi można trzasnąć, a bile jedynie uderzają o siebie i przekazują sobie coś z energii. Nie ma żadnego idealnego, czystego, wypranego z polactwa, a osiadłego w polskości duszka, bowiem coś w strukturze czystej wody od razu jest skażone, wynaturza się co dobre i już zawsze jest takie jakby, jakby nie do końca było. Tak jak po wyciśnięciu ze szmaty po myciu pleksiglasowych ekranów przeciwwiatrowych na pokładzie słonecznym promu „Scandinavian” może zostać czysta woda albo brudna. Kiedy jest brudna oraz mętna – nowa szmata, nowe wcielenie ciągle zasysa ten brud, Bródno, szlam, zawiesinę. Niby nie ma nic ponad sploty zdarzeń i okoliczności, schodzą się i rozchodzą kształty, kontury, powstają i rozpadają się kunsztowne formy, aby odsłaniać ciągle tę samą nicość a jednak nawet nicość brzmi inaczej. I nie da się z tego wyjść, wyrwać. Nie wyrwiesz z siebie tych wszystkich Smrokowskich, Kalenkiewiczów, Tereszczuków, Wejmanów. Tak jak nic nie zaklei dziury w powietrzu po przestrzelonym płucu Krysi Krahelskiej leżącej całą długą noc z pierwszego na drugi sierpnia na Polu Mokotowskim, a potem w powstańczym szpitalu by umrzeć nad ranem. Hej chłopcy, bagnet na broń, długa droga daleka przed nami, a ja już tutaj zostanę ze sztywniejącą piersią, prawzorem piersi syrenki warszawskiej, prawzorem, którego żadna grupa rekonstrukcji historycznej już nigdy nie zrekonstruuje, bowiem jest zakrwawiona, niekompletna, martwiejąca jak krew na ustach. Nie uciekniesz od tych wszystkich autobusów uciekających po wiosennej bruździe z przystanku niegotowym na to podróżnym, nie umkniesz daleko pociągom zwiewającym sprzed nosa niejednemu rodakowi, nie zatrzesz w sobie żadnej blizny, nie zakleisz żadnej przestrzeliny, a potrzaskane ramię jeszcze wiele lat po wypadku ostrym bólem przenoszącym się na mięśnie i kości będzie cię informowało o spodziewanych zmianach pogody. Nie zagonisz tej wrednej bakterii, ameby kolejnymi rejzami, przelotami międzykontynentalnymi. Odbijasz się w niej, a ona w tobie. Nawet na pustyni, tam gdzie nic nie ma, podejdą cię demony powietrza, pochwycą duchy ziemi. Tej ziemi. Bo im bardziej chcesz być święty, tym bardziej robisz się skurwiały, im bardziej się miotasz, im mocniej się obruszasz, tym mocniej zaciska się na szyi obroża, tym głębiej się zapadasz w trzęsawisko, tym mocniej osiadasz na mieliźnie, tym mocniej ranisz burtę o skalny występ. Tak jakby nie dało się tego nie lubić tak od niechcenia, tak na odlew, jak odgania się muchę, komara, owada, jak ociera z potu twarz wielki murzyn na lotnisku w Panamie. To ledwie kilka składników na krzyż i one są w tobie i możesz je modyfikować, proszę bardzo, pracuj, pracuj, skoro już i tak wiadomo ze wszystkich twoich podróży w czasie i przestrzeni, że i tak gdziekolwiek pójdziesz – każdy raz obudzony demon pójdzie za tobą, tak jak głodny rosomak potrafi iść za ofiarą dzień, dwa, trzy i czekać aż ofiara zaśnie, po to żeby zagryźć ją we śnie. Nie dlatego, że jest głodny ale dlatego, że lubi smak krwi. Tak mówił ci jeden ze strażników Algonquin Park, doradzając by jedzenie trzymać zawsze poza namiotem i nigdy nie zapomnieć umyć zębów oraz rąk po jedzeniu. Bo demon nigdy nie śpi. A tymczasem nie wiadomo gdzie szukać tej duszy, która miałaby wpadać w trans, która miałaby migrować. Być może jej nie ma. Tylko jeżeli jej naprawdę nie ma, co teraz ciebie tak cholernie boli, że nie chcesz tego bólu nikomu oddać? Nikomu i za żadną cenę.