[Wyżynające się ósemki]
Niebo ma dziś pomarańczowy kolor
powietrze jest świeże i naelektryzowane
pamiętam, że takiego dnia
spadłem z dachu piętrowego domu
wprost w wielki bukszpan
przeżywając pierwszą krótką chwilę
pogodzenia ze śmiercią.
Nad moim łóżkiem wisi półka
gdy zgaszę światło można sobie
wyobrazić, że jej brzeg to koniec
skalnego urwiska. Były takie noce
kiedy mały, zagubiony człowieczek
skakał z niej wprost do moich ust.
Odbijam się od tartaków, stołówek
plantacji cebul kwiatowych, centrali
telekomunikacyjnych, barów, nor
wędruję po zapętlonym obwodzie
butelki na wszelkie smutki i muszę
powiedzieć wam, że jest tam tłoczno.
Pomiędzy przeżywam swoje krótkie
chwile pogodzenia ze śmiercią.
Nie wiem czy to
objaw pogłębionej duchowości
czy depresji
ale mówimy sobie ze śmiercią „część”
gdy wybieramy się rano na miasto
załatwić swoje sprawy.
I tylko mój kot, mówi: „nie”, moja dobra
żona, mówi: „nie”, moje piszące dłonie
mówią „nie” i trochę tego co mam w
szafkach, co chciałbym jeszcze zjeść
albo wypić.
Gdy świat zadaje mi przedziwne
pytania, które sam dobrze znasz
o wartość tego czy tamtego
coś podłego we mnie
przewlekle, zawsze
odpowiada:
„nie jestem pewien”.
[Dziki Zachód]
To był dziki zachód, mokry
od deszczy targających drzewami
i naszymi pustymi łbami
siny od mgieł przysłaniających
wybrzeża Morza Północnego
ze swoimi wzbijającymi się
w powietrze stadami kaczek
oraz marszami nieustraszonych
kormoranów.
Roiło się tam od ćpunów i dziwek
chłopców skazanych na potępienie
za posiadanie dzieci z niewłaściwymi
kobietami, od starszych babek bez prawa
do godziwej emerytury
byłych lub przyszłych więźniów
oraz skaczących diabełków rozpaczy
i niezrozumienia.
Była późna jesień, spałem w nieogrzewanym
pokoju, a kiedy padało woda ciekła po ścianie
potem znikała w pęknięciu w podłodze
gromadziła się w piwnicy, słyszałem jej plusk.
Przeszywało mnie przeklęte zimno
budziłem się odrętwiały
rozcierałem ramiona dobrą chwilę
zanim mogłem powiedzieć
że czuję je jak trzeba
znajdowałem się najdalej od tego
co mógłbym nazwać domem, bez
kobiety, w której można by się zatracić
nory zamykanej na kluczyk, w której
mógłbym się ukryć, nawiedzany co noc
przez tych cholernych ćpunów, ale oni
nie byli najgorsi, najgorsi użalali się
nad sobą, gotowi dręczyć mnie swoimi
problemami każdego dnia od nowa.
Przetrwałem to – trzynasto i pół godzinny
dzień pracy, tych skurwysynów o duszach
jak suszone śliwki, deszcz, porywisty wiatr
całe to gówno emigracji. Wróciłem do Polski
poznałem pijaczkę pracującą w ambasadzie
trochę później
wypożyczyłem smoking
poszliśmy na przyjęcie
znalazłem się pod drugiej stronie barykady.
Wcale nie miałem się lepiej, patrząc
na pierwszorzędne lalunie i grubych, łysych facetów
wpijających się w ich wąskie talie. Obok krążyły
młode wilki, gotowe włożyć głowę
w każdą wpływową dupę.
Jasne, że jest jeszcze coś pośrodku
światy lepsze i gorsze, ale żaden z nich
nie jest wolny od tępych facetów
okrutnych kobiet, dzwoniących
telefonów, kont bankowych z debetem
kroków na korytarzu, których
nie chciałbyś usłyszeć, od nadchodzących
kopert z rachunkami, od otwierania ich
spoglądania na termin ostatecznej spłaty
nie do dotrzymania.
Usiadłem na marmurowych schodach
byłem naprany jak trzeba, kiedy spoglądałem
w niebo gwiazdy wydawały się bliżej
dołączyła do mnie, miała
na imię Anna i była w porządku
Niezła zgraja gnojków, nieprawdaż? – zapytała.
Nie gorsza, niż każda inna – odpowiedziałem.
Oparła skroń o moje ramię
miała ciężką stroskaną głowę
siedzieliśmy w całkiem przyjemnym
ułamku ciszy.
Napijmy się jeszcze – zaproponowała.
Później możemy pójść
do mojego samochodu.
Miała nowiutkiego mercedesa
klasy S z szerokim
tylnym siedzeniem.
Tak – pomyślałem. – To jest
właśnie to.
Gwiazdy pędziły na nas
z zawrotną prędkością.
[Zwierzę]
Nie pamiętam jaki był wtedy dzień
dość gorący, bliski środka tygodnia
założyłem skarpetki z dziurami na piętach
tak mam, że każdy krok stawiam mocno
i przekręcam nogę, jakbym chciał zgasić
niedopałek papierosa.
Miałem spotkać się z tym facetem
co sprawdzał się w bijatykach ulicznych
cały w bliznach, ze sto dwadzieścia
kilogramów wagi, gdybym był statkiem
a on górą lodową rozprułby mnie, nawet
nie zdążyłbym zorientować się, że idę
na dno.
Chcieliśmy się napić, obaj mieliśmy
podłe roboty, on skończył matematykę
robił w jakiejś firmie robiącej z raportów
inne raporty, jakaś ważna laska nie dawała
mu żyć, ale najbardziej brakowało mu
porządnej dawki adrenaliny.
Wypiliśmy kilka piw tu i tam, później
jeszcze kilka gdzie indziej, serce łomotało
mu w piersi, gdy odchylał głowę widziałem
jego puls pełzający pod skórą na szyi.
Ona nie pozwala mi pić – powiedział.
Nie tyle co dawniej. Nie chce, żebym
dalej walczył, nawet na pięści.
Milczałem. Czekałem, aż to z siebie
wyrzuci.
Kocham ją – dodał. – Nie wiem
jak to ugryźć. Machnął ręką
jak drągiem i wszystkie puste
kufle spadły na podłogę.
Nikt nie miał dość jaj, żeby
powiedzieć choćby słowo.
Wyszliśmy, kupiliśmy więcej
piwa, pojechaliśmy do parku
ciemnego, łajdackiego parku
pełnego zakamarków i obrzyganych
krzewów berberysu. Wypiliśmy
jeszcze trochę, później powiedziałem
że muszę iść, a on, że musi zostać.
Odchodząc myślałem o tej okrutnej
kobiecie, nie potrafiącej jak trzeba
kochać tego cudownego zwierzęcia
nasłuchiwałem zbliżających się kroków
wrzeszczących, zdziczałych facetów.
Wszyscy musimy się przed czymś bronić
niektórzy, żeby moc żyć
a inni zwyczajnie, żeby nie umrzeć.
[Chcę dla ciebie dobrze]
Skąd przychodzi ci do głowy
żeby zakładać czarne skarpetki
do jasnych spodni
zawsze nosisz skórzaną torbę
do szortów, nie jesteś przecież
hydraulikiem, nie wracasz
z weekendowej fuchy
powinieneś częściej myć włosy
i koniecznie schudnąć
brakuje ci samodyscypliny
nie kochasz mojej mamusi
gdy grzebiesz między palcami
u stóp, czarne kulki brudu spadają
na podłogę
ale najbardziej boli mnie
że brakuje ci dumy
masz wspaniały umysł, kiedy
dotknęłam go po raz pierwszy
tak mnie kopnęło, że naoliwiły
się moje wrota
chciałabym, żebyś w końcu
tym nienasyconym
światłożernym czymś
co gnieździ się w tobie
sięgnął prawdziwego szczęścia
BĄDŹ DUMNY
i myj nogi
zawsze zanim
wejdziesz do łóżka.