Laurie Anderson: No dobra, co ci chodzi po głowie?

Julia Fiedorczuk: Zapytam prosto z mostu. Jak postrzegasz możliwości sztuki i rolę artystów w świecie coraz bardziej pogrążającym się w chaosie?

LA: Powiedz coś więcej o tym świecie.

JF: Zacznijmy od ekologii – zmiany klimatyczne mogą wkrótce sprawić, że duże obszary ziemi nie będą nadawały się do zamieszkania. Nasze tempo wyniszczania innych gatunków zwierząt i roślin porównywalne jest z tym, co zdarzyło się 65 milionów laty temu, kiedy wyginęły dinozaury…

LA: … znam klimatologów, którzy uczą swoje dzieci jak polować za pomocą łuku, żeby miały większe szanse na przetrwanie kiedy technokapitalizm ostatecznie się zawali. Tak. To wszystko racja. Nie mniej jednak nie lubię myśleć, że sztuka miałaby jakąś rolę do spełnienia. Z dwóch powodów: po pierwsze, niebezpiecznie zbliżamy się wtedy do misjonarstwa, tymczasem pouczanie ludzi nie przynosi żadnych efektów. Po drugie, podchodząc do rzeczy w ten sposób sami stwarzamy problem. Czasem to nie świat jest problemem: a tylko to w jaki sposób ustosunkowujemy się do niego. Jeśli postrzegasz świat jako coś zewnętrznego wobec siebie i wymagającego naprawienia, stwarzasz problem – to bardzo ograniczające. To, o czym mówisz, jest oczywiście bardzo smutne. Ja osobiście uważam, że jedyne, co mogę zrobić, to zmienić podejście. To wpłynie na moje działania. Ale nie mogę zacząć od „zmieniania świata”. W gruncie rzeczy lubię świat, a nawet tę wpisaną w niego eksplozję. Pewnie, że odczuwam także niepokój. Ale nie mam poczucia, żeby moje zadanie polegało na naprawianiu czegokolwiek.

JF: Nie angażujesz się w politykę?

LA: Angażuję się czasem. Tam, gdzie jest coś konkretnego do zrobienia, trzeba to zrobić. Przykładowo, w zeszłym tygodniu miałam wystąpienie podczas wystawy zorganizowanej przez kolektyw Future Feminists. To inicjatywa Anthoniego z Anthony and the Johnsons i jeszcze kilku nowojorskich artystek. Future Feminists łączą postulaty feministyczne z ekologicznymi. Przygotowały trzynaście „przesłanek”, następnie te przesłanki zostały wyryte na tablicach z różowego kwarcu. Pierwsza z nich głosi: „eksploatacja natury i eksploatacja kobiet to jedno i to samo”. Tak się składa, że zgadzam się z ich przesłankami, więc przyjęłam zaproszenie i dorzuciłam swoje trzy grosze do ich programu. Wierzę, że powinien nadejść czas kobiet – jeśli mamy przetrwać. Z drugiej strony, może kobiety dostaną szansę dopiero po rozsypaniu się aktualnego porządku. To nie jest dobry porządek: opiera się na pazerności i gniewie. Nie przetrwa. Zrobiliśmy straszny bałagan. Nie jestem entuzjastką ratowania świata w takim kształcie, bardziej liczą się dla mnie lokalne, drobne gesty.

JF: Co dorzuciłaś?

LA: Zastanawiałam się nad tym jakie konkretne programy społeczne mogłyby wyniknąć z przesłanek zaproponowanych przez Future Feminists i zgłosiłam swoją propozycję. Jakiś czas temu brat mojego znajomego został zastrzelony przez weterana z Iraku. Zabójca nie znał ofiary: po prostu wszedł do biura, strzelił, zabił. W USA młodzi żołnierze przed wcieleniem do armii przechodzą szkolenie polegające na całkowitym usunięciu ich wrażliwości i indywidualności. Goli im się głowy, odtąd stają nikim, maszynami do zabijania. Po odbyciu służby wracają do domu. Wszyscy są straumatyzowani, ale tylko nieliczni zgłaszają się na leczenie do psychiatrów, bo taka decyzja w powszechnym odbiorze kojarzy się ze słabością, z fiaskiem. Oto moja propozycja: po zakończeniu służby każdy żołnierz powinien odbyć dwumiesięczną terapię, która pomoże mu wrócić do normalnego życia. Oczywiście, nikt z tych ludzi nigdy nie będzie całkowicie wyleczony, są permanentnie uszkodzeni. Chodzi jednak o to, żeby umieli odłożyć broń. Przestawić się na inny tryb funkcjonowania. Niech zapłaci za to armia amerykańska. Tego typu zmiany są być może realne. Generalnie jednak uważam, że nie zmienimy kierunku, w jakim zmierza świat. Czy ludzie zorganizują się i powiedzą: hej, przestańmy wyniszczać nasz ekosystem? Czy to jest realistyczna myśl? Największym trucicielem są Stany Zjednoczone – nie ma szans, żeby to się zmieniło.

Nie ogłosimy nagle: „postanowiliśmy się zmienić, bo nasz poziom konsumpcji stał się dokuczliwy dla ludzi w innych częściach świata.” Powiemy raczej: „no trudno, musicie się z tym jakoś uporać”. Niestety. Wiem, że to brzmi straszliwie defetystycznie, ale naprawdę uważam, że nie ma odwrotu – jedyne, co możemy zrobić, to nauczyć się w tym żyć, starać się nie krzywdzić samych siebie i w miarę możliwości pomagać innym istotom. Buddyjska perspektywa – perspektywa obejmująca eony, pomaga w zbudowaniu spokojnego, nieoceniającego podejścia do świata – a nawet w dostrzeżeniu jakiegoś piękna w całym tym ludzkim pragnieniu, które wymknęło się spod kontroli. Mówienie innym jak mają żyć niestety nie działa. Wiemy już, że to nie działa. Możemy tylko zmienić siebie. To jest jedyna prawdziwa rewolucja. A jak ty postrzegasz swoje zadanie?

JF: Pracuję ze słowami. Uważam, że słowa są ważne, że trzeba troszczyć się o stan języka, budować nowe, mniej destrukcyjne metafory. W moim odczuciu bardzo niedbale posługujemy się słowami – a to także jest kwestia ekologiczna.

LA: Co to znaczy, że niedbale posługujemy się słowami?

JF: Po pierwsze, języki ludzi (i środków masowego przekazu) są nasycone agresją w stopniu niewyobrażalnym jeszcze kilka lat temu. Po drugie, w coraz większym stopniu operujemy gotowymi formułkami. Jak automaty zaprogramowane na pewien określony sposób reagowania: akcja-reakcja. Chciałabym wierzyć, że literatura, a zwłaszcza poezja, leży na przeciwległym biegunie. Ożywia słowa, uwrażliwia nas na ich potencjalnie twórczą albo destrukcyjną moc.

LA: Naprawdę sądzisz, że kiedykolwiek było inaczej? Że język był kiedykolwiek czymś więcej niż tylko zbiorem gotowych formułek: „dzień dobry”, „jak się masz”…. Nie wiem. Ale wiesz co? Znam dwa miejsca na ziemi, gdzie ludzie posługują się językiem bardzo kreatywnie. To można poznać po sposobie mówienia taksówkarzy. Te dwa miejsca to Irlandia i Izrael.  Taksówkarze w tych krajach – ach, oni wiedzą czym jest język, wiedzą, że wszyscy żyjemy w jakimś absurdalnym śnie… Nie znam hebrajskiego, ale to nie jest konieczne, widzę, że izraelscy taksówkarze bawią się na całego – zarazem jednak to coś więcej niż zabawa. Szczerze mówiąc, rozmowa, która składa się z takich formułek – gdzie wszystko jest przewidywalne, każdy odgrywa swoją rolę, nikt nie robi niczego skandalicznego – to jest prawdziwy koszmar. Tak, coś tu jest na rzeczy…  ale wiesz, kiedy rozmawiamy, jednocześnie intensywnie się nad czymś zastanawiam… mam swoją ukrytą motywację. Szukam tytułu…

JF: Tytułu?

LA: Tak, dla pewnego projektu. To jest plan B, plan A nie wypalił.

JF: Jaki był plan A?

LA: Wariant czegoś, co zrobiłam kiedyś w Mediolanie. Był to projekt polegający na stworzeniu trójwymiarowego wideo-obrazu więźnia odbywającego wyrok w zakładzie o zaostrzonym rygorze.  Pomysł narodził się w Austrii, w Krems, miałam tam zrobić instalację w trzynastowiecznym kościele. Wspięłam się na dzwonnicę, rozejrzałam się i w samym centrum tego doskonałego austriackiego miasteczka zobaczyłam drugą wieżę – wieżę strażniczą. To było więzienie. Wpadłam na pomysł, żeby zbudować studio wideo w więzieniu i stworzyć obraz więźnia – transmitowany w czasie rzeczywistym – w kościele. Pokazać, jak wygląda jego dzień. Myślałam wtedy o dwóch rodzajach uwięzienia: inkarceracji i inkarnacji. O różnych rodzajach kontroli, instytucjonalnej, jak w więzieniu i – szerzej – kulturowej. To się wtedy nie udało, bo okazało się, że więźniowie w Austrii nie są właścicielami swojego wizerunku, a kiedy obeszliśmy ten problem, pojawiły się następne. Chciałam powtórzyć to działanie w Nowym Jorku. Stan Nowy Jork jest obecnie stanem więziennym – jego północna część jest w dużej mierze finansowana przez więzienia, mamy największą populację więźniów na świecie (Dlaczego? Ponieważ więzienia są prywatne, to biznes). No więc spędziłam sporo czasu negocjując z więzieniami, aż w końcu ktoś ze służb bezpieczeństwa (Homeland Security) powiedział mi: nigdy nie przeprowadzisz tego projektu w USA. Nie ma takiej możliwości. Wtedy kuratorzy imprezy poprosili mnie o plan B. Natychmiast. Pomyślałam… hmmm… może kucyki? Wszyscy kochają kucyki. Z kucykami nie spudłujesz, nie? (Śmiech).

Armory to ogromna, gigantyczna przestrzeń, gdzie czasem odbywają się wystawy, czasem spektakle albo przedstawienia operowe. Ale przeszłość tego miejsca oczywiście wiąże się z wojskiem (słowo „armory” dosłownie znaczy: „zbrojownia”). Trzymano tam także konie. Chciałabym, aby publiczność została usadzona w nietypowy sposób. Chcę, żeby siedzenia tworzyły strome zbocza. Po jednej stronie usiądą kobiety, po drugiej mężczyźni…

JF: Co jeśli ktoś nie chce być ani kobietą, ani mężczyzną?

LA: Rzeczywiście, nie wszyscy będą chcieli dokonać wyboru. A zatem będzie też miejsce dla tych, którzy odmawiają utożsamienia się z którąś z płci. W każdym razie, pomiędzy tymi stromymi zboczami powstanie coś w rodzaju drogi. Na drodze rozegra się 10 scen – będzie im towarzyszyć muzyka. Widzę już niektóre z tych scen. Kawalkada J F Kennedy’ego, ostatnie minuty przed zamachem. Ludzie jaskiniowi, chciałabym, żeby robili coś naprawdę nudnego. Te sceny mogą przesuwać się bardzo powoli na dużych ruchomych platformach. Zapachy. Jakiś okropny zapach. Zniszczony krajobraz. No i kucyki. Obowiązkowo. Trzydzieści kucyków (śmiech). Powoli krystalizują się obrazy i dźwięki, nie wiem jeszcze co to wszystko znaczy, ale zaczynam już dostrzegać pewne połączenia.

JF: A widzowie znajdą własne połączenia.

LA: Tak. To jest najważniejsze. Plus – nietypowe usadzenie. Nie chcę tego w żaden sposób komentować. Po prostu jestem ciekawa co z tego wyniknie. Tylko, że nie mam tytułu… to nie może być coś tak banalnego jak „droga”. Potrzebuję czegoś elastycznego, ale zarazem tajemniczego. Jaki jest twój najlepszy tytuł?

JF: Tlen (Oxygen).

LA. Ładnie! Lubisz powietrze, czy jesteś spod znaku Bliźniąt?

JF: Nie, dlaczego?

LA: Nie mam pojęcia. Nie znam się na Zodiaku, ale za każdym razem, kiedy mówię coś o powietrzu ktoś zadaje mi to pytanie: „czy jesteś spod znaku Bliźniąt?” Więc pomyślałam, że tym razem ja o to zapytam. Cóż, pudło (śmiech).

JF: A jak wyobrażasz sobie muzykę, która będzie towarzyszyła tym dziesięciu ruchomym scenkom?

LA: Dziesięć krótkich utworów. Całość będzie krótka, może 30 minut. Muzyka raczej kakofoniczna. Nagram te kawałki na płytę winylową. Tylko tytuł…

JF: Może coś, co odzwierciedla proces krystalizowania się tego projektu, poszukiwanie?

LA: Wiesz, oglądałam ostatnio jeden wspaniały kościół w Zurychu. Witraże w tym kościele zostały przerobione przez Sigmara Polke. Są przepiękne. Niektóre ozdobione kamieniami szlachetnymi. Inne wyglądają, jakby były popękane. Scena z Abrahamem szykującym się do złożenia ofiary z Izaaka pęknięta na pół. I najwspanialszy witraż, najbrzydszy, nie ma żadnych kolorów tylko niuanse sylwetek i kształtów. Ale światło… światło sprawia, że całe to okno migocze, zarysy sylwetek rozmywają się i nagle rozumiesz, że patrzysz na… zwątpienie (doubt). Pierwszy raz w życiu poczułam się wtedy dumna, że pochodzę z protestanckiej rodziny. Jestem jedną z wątpiących (śmiech).

JF: „Doubt” to niezły tytuł…

LA: To prawda. [Pauza]. To jest dobry tytuł. Doubt… wracając do tego, o co pytałaś wcześniej, bo to się łączy, wątpliwość jest lepsza niż odpowiedź. Język gotowych formułek jest językiem odpowiedzi – nie pytań. Każde pytanie zadane w języku formułek zawiera zalążek odpowiedzi.

JF: Więc może rola sztuki polega na demontowaniu tego języka?

LA: Może. Nie mam żadnego gotowego przepisu. Robię to, co wydaje się możliwe. Próbuję dostrzec piękno tej eksplozji, którą najwyraźniej jesteśmy. Szukam radości, także radości z tego, że nie mam żadnych odpowiedzi.

JF: Połączenia pomiędzy obrazami pozostają zagadkowe?

LA: Tak. [Pauza]. Wiesz co? Doubt to bardzo dobry tytuł. Na razie wystarczy…

JF: Dziękuję za rozmowę.


Rozmowa została przeprowadzona w Krakowie we wrześniu 2014 roku.

Zauważyć piękno eksplozji – z Laurie Anderson rozmawia Julia Fiedorczuk
QR kod: Zauważyć piękno eksplozji – z Laurie Anderson rozmawia Julia Fiedorczuk