Piękno lasów mego dzieciństwa

Wczesnym rankiem leżałem i marzyłem
o eleganckich błyszczących chromem rowerach:
kierownicach ramach kołach i szosach
ze skwierczącym w słońcu asfaltem
i płonących drzewach owocowych – tak, płonących owocowych drzewach!
Letnia delegacja nałożyła na siebie swe uniformy
słyszeliśmy że w lesie leżą koszary „Armii Ludowej”.
Wielu domyślało się SS-20 pod główkami grzybów i paprociami
a mój brat został kiedyś – przy zbieraniu grzybów –
aresztowany: Sądzili że chce im ukraść
ich rakiety i potem je wystrzelić
przed miejscową lodziarnią.
Nastoletni stawialiśmy nasze rowery
przy drzewie lub zostawialiśmy je leżące
w blasku księżyca na jezdni. Siedzieliśmy obok, jaraliśmy.
Dziewczyna z wiejskiej dyskoteki
szybowała jak anioł przez nasze głowy
rodzaj zwiastowania
nie wiedzieliśmy tylko czego.


Wszechświat jest wielkim lasem w którym strach nie ma uszu

Stoję sam na polanie i wpatruję się w łubiny
jak w objawienie boga.
Nie musicie wbijać mi do głowy żadnego języka, patrzę całkiem sam z siebie!
Anaksymenes uważał, że bogowie przychodzą do nas z powietrza.
Na pokrzywionym liściu szybują w dół boskie zastępy.
Las zaczyna błyszczeć jak pucułowate jabłko.
Ciche trzaski w poszyciu i moje żyły zwrócone ku słońcu.
Mój nie-strach zwrócony ku słońcu, wielka dynia.
Źródłem jestem, sarny powinny ze mnie pić.
Moja ambitna mowa będzie milczeniem łubinów.
Mogę cię zabrać do lasu, żeby ze skóry obrać ci strach,
zanim słońce nas nie wysuszy.
Tego lasu nie ma, nie ma Ono i Ja.
Lecz teraz stoję na tej polanie i wpatruję się w łubiny,
w ich utopijny ornament.
Gdy wspinam się na drzewo,
potrafię usłyszeć drżenie skrzydeł komara.


Musi być pięknie na początku
żebyśmy na koniec mogli kiwać stopami

Zaglądam do książki z parzystymi i nieparzystymi liczbami
i przypominam sobie, jak nasz nauczyciel na łyżce
podpalał cukier, który powinien lepiej się rozpuszczać
w filiżance gorącej kawy, a wtedy ona weszła:

Na zewnątrz lało strumieniami i mój kark
był coraz bardziej zimny. Najpierw wydała mi się niemożliwie
wyciągnięta na długość, ipsylon, potem znów była O,
na którym płonęło coś gorętszego od cukru. Już jako C

przekroczyła próg, syczenie wypełniło przestrzeń,
E jak elektryczność, S jak subtelność. Ale to kłamstwo.
Rozpościera się kanciasto, jej piersi to drżący czworokąt.

Gdy alfabet zamienia się w popiół,
na końcu czeka zmęczenie.
B wyśpiewuje mnie całego barytonem,
jej kiwanie stopami.


W trakcie następnego roku spędził
kilka tygodni w domu opadających Persymon

Nie, nie umiem wyszyć na twych pośladkach żadnego
skrojonego na miarę erotyku, gdyż po cóż jest tatuaż?
Przyznaję, że pustka nie jest moim ideałem. Ale mówię:
Tu była sosna. Wysuwała przed siebie każdą ze swych
sześciuset tysięcy igieł, koniecznie chciała być na obrazie na zwoju.

Wówczas kochałem jeszcze niewidzialną dłoń, która każdego ranka
zrywała kosa z gałęzi, a potem jeszcze jednego
i jeszcze jednego. Basho zostawiał zawsze otwarte drzwi
do łazienki. Wczesnym rankiem jest łatwo przesunąć
kawałek w bok zasłonę. Jak powyżej twoje ubranie.

Potem kanonizacja niebiańskiego wąwozu.
Potem śpiew pięciu tysięcy oczu.


Gdy konie nie spętane żyły na łąkach pasły się trawą i piły wodę

Nie będę rozmyślał o twych złotych udach,
każdego dnia od samej góry do samego dołu, to mnie peszy,
nie będę rozmyślał o nieśmiertelności i takich rzeczach,
nie dzisiaj, które windą tak mięciutko stawiam na ziemi,
dzisiaj będę zbierać całe światło w butelce i tylko z niej świecić,

i nie będziemy nawzajem spijać sobie z dzióbków,
i nie będziemy obsypywać stołu igłami,
sięgniemy po pokarm i weźmiemy pokarm do ust,
i będziemy żuć, nie kontynuując naszej zabawy,
gdyż zrobiło się późno na zabawy.


przekład Marek Śnieciński

Wiersze pochodzą z książki Glossar des Prinzen, luxbooks Verlag, Wiesbaden 2015/16

Volker Sielaff – Pięć wierszy
QR kod: Volker Sielaff – Pięć wierszy