Liczył w myślach patrząc przed siebie, ale nie widział ani ludzi ani mebli i narzędzi, nie widział nawet lustra, w którym odbijała się ćwierć jego twarzy. Ta z okiem, zmarszczką nagle uciętą ramą i jednym (zupełnie niepoważnym) płatkiem nosa. Liczył: czterdzieści dwa lata, razy dwanaście miesięcy to pięćset cztery, podzielić przez trzy, przecież nie strzygłem się co miesiąc, to będzie sto sześćdziesiąt osiem minus dwa lata zapuszczania i dwa lata bezfryzjerskiego niemowlęctwa. Wychodziło mu, że strzyc się będzie sto pięćdziesiąty drugi raz, w przybliżeniu. Wprawa jest, pomyślał i ocknął się trochę, rozmyły się regularne, zawsze pewne siebie kształty cyfr, rozejrzał się. Wszystko tu było jak w latach siedemdziesiątych, od nożyczek, pędzli i grzebieni, przez podłogę z pcv, po gogusiów na zdjęciach, uśmiechających się spod świeżo (czterdzieści lat temu) wymodelowanych fryzur. Jakby ktoś im obiecał Fiata 125p z Barbarą Brylską w środku. Obaj fryzjerzy wyglądali jak żywe zaprzeczenie legend o tym, kto garnie się do tego zawodu. Obaj z dużych kawałków, nie grubi, ale masywni. Ostrzyżenie niedawno, ale bez ekstrawagancji, grubopalcy, mrukliwi. Z uśmiechami skleconymi z innych grymasów twarzy, uważni i jakby nieobecni zarazem. Podobali mu się, wyglądali na rzeźników ukrywających głęboko czułe serca, z tych, co to pobiją do nieprzytomności, pozornie na zimno, za skrzywdzenie niewielkiego zwierzęcia. Kota, chomika, a bodajby i świerszcza. Tylko muzyka była współczesna, grało radio Zet i Maćkowi zdawało się, że krople gówna zawinięte w papierki po „michałkach” uderzają rytmicznie o dokładnie zamiecioną podłogę.

Ten nieco grubszy wyprostował się nagle i rzucił: proszę bardzo, głowa skończona. To też było ładne, rzeczowe i poetyckie zarazem. Chudszy oderwał się na chwilę od swojego klienta i wskazując nożyczkami jak palcem skomentował: Uszy całe, bardzo ładnie. Szczupły facet, na oko średniego szczebla bankowiec, próbował się zaśmiać, ale akurat prowadzący audycję zaczął coś wykrzykiwać o jakiejś wygranej, kalecząc składnie i intonację, śmiech faceta zlepił się jakoś z tymi wrzaskami, sfarfoclował i postrzępił. Obaj fryzjerzy skrzywili się samymi kącikami ust, jak przy zimniej kawie. Facet się zmieszał, zapłacił i wyszedł.
– Zapraszam – powiedział grubszy i Maciek usiadł w fotelu. Pozwolił się owinąć papierem wokół szyi i śliską narzutą, spojrzał w lustro. Wyglądam jak biskup jakiejś plastikowej religii, recyklingowej w dodatku, powinni mi jeszcze dać pastorał z rury od odkurzacza i tiarę przemalowaną z korony z KFC.
– Jak ostrzyc?
– Właściwie to tak jak pana.
– Dobrze.
I zaczął, bez specjalnej delikatności, bardziej jak chirurg, który nie chcę sprawić bólu, ale wie, że stanowczość i precyzja mogą zaważyć na powodzeniu operacji. – Mała gęstość – pomyślał nagle Maciek – wszystko tu jest niemal przezroczyste, przewiewne, można wsadzić palec nie tylko w oko nożyczek, ale i w ciało fryzjera, w lustro, drewnianą pozornie poręcz fotela, zawsze na wylot. Tylko wspomnienia są odpowiednio gęste, mazoliste, przedziera się przez nie człowiek jak przez mgłę z błota, przez ciężkie brązy i smoliste lepkie szarości. W tej gęstwinie nie ma fryzjerów, jest tylko Anka, uczennica szkoły fryzjerskiej. Szczupła, ale zgrabna, w ogóle ładna, na czwórkę w szkolnej skali, poza ćwiercią twarzy. Ma długie nogi, wąskie, ale nie chłopięce biodra, płaski jak deska do krojenia brzuch, drobny biust, szyję może nie łabędzią, ale nie gorszą od innych, a szyi dotykają już końcówki kręconych brązowych włosów. Brązowe są też oczy, tylko ciemniej i jakby gęste właśnie, brązowe karły – gwiazdy przed wybuchem, nos i uszy ma Anka małe, trochę porcelanowe i do tego minimalnie za wysokie czoło, ale kto by na to zwracał uwagę, kiedy te włosy wspaniałe wokół, jakby się wierciły, niepokoiły cały czas, sprężynowymi splotami łapiąc refleksy światła, aż chciałoby się na parę sekund oślepnąć i krzyczeć z (udawanego) przestrachu, w te małe uszy, w oczy jak dwie topiele. I tylko ta ćwierć twarzy. Ile to procent całej Anki? Sześć, osiem – chyba nie więcej. Tam wszystko poszło źle: rozszczepiona górna warga i jakby skręcający wiecznie w lewo podbródek albo jak rysunek podbródka może, na wiecznym wietrze. Mówi się: zdeformowana. A ona raczej była formą właśnie, ta część od nosa po koniec brody, oddzielna rzeźba, twór dolepiony i w nim zęby – też nie tak jak to bywa zwykle, raczej jak spanikowany tłum, jeden na drugim, a trzeci wygląda zza nich trwożnie, wypatrując niebezpieczeństwa. Skłębione, przerażone białe ludziki. Nigdy nie dowiedział się, od czego to. Jaka kurewska choroba, złośliwy gen, czy dziecięcy wypadek zrobiły z całkiem ładnej dziewczyny całkiem ładną dziewczynę z tą formą zamiast ćwiartki twarzy.
Jakoś sobie radziła. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, śmiała się z przezwisk, żartów, ksywek lżejszego i cięższego kalibru. W podstawówce – trochę chłopczyca, grała z Maćkiem i innymi w piłkę, rzucała kamieniami w cele nieruchome i ruchliwe, piła piwo z puszek, klęła nieco sepleniąc. Po podstawówce widywał ją rzadziej, ale przecież mieszkała dwie ulice dalej, chodziła na imprezy, przesiadywała na boisku szkolnym – jak wszyscy.

Opalanie lufki – chyba tylko w Polsce znana metoda przyjmowania konopi indyjskich. Bo i gdzie indziej lufek nie stosowano raczej. Po tygodniu palenia w fifce – lufce trawki, ścianki stawały się czarno-brązowe, coś w rodzaju haszyszu osadzało się wewnątrz i gdy skończył się materiał i forsa – opalano lufkę. Schyłkowa godzina imprezy u Chudego, z półsetki ludzi ostało się może osiem osób, z czego dwie zajęte były sobą w zaryglowanym krzesłem małym pokoju, a czwórka ( w tym gospodarz) leżała pokonana mniej lub bardziej legalnymi toksynami, wyglądając na martwych.
– Mam do opalenia lufkę.
– A ja w pralce skitrane browary jeszcze.
Maciek podgrzewał zapalniczką szklaną fifkę, którą przez szmatkę trzymała Anka. Teraz trzeba tylko delikatnie wciągnąć dym, nie przytykając, broń boże, ust. Wzięli po dwa machy. Rozkaszlała się i załzawiła.
– Dobrze wikła na zakrztuśćce.
– Co?
– Dobrze wikła na zakrztuśćce.
– No tak. Ładne – śmiała się nisko, nagle jakby zawstydzona, zasłoniła formę.
– – Mi to nigdy nie przeszkadzało.
– …
– Sorry, powiedziałem, zanim pomyślałem, dżointy…
– Nie ma sprawy. Wiem. Wiem, że ci nie przeszkadza. Byłeś jednym z dwóch, którzy mówili do mnie Anka.
– Naprawdę? Tak wszystko pamiętasz?
– Naprawdę. I tak, pamiętam wszystko.
– No tak. Ty, a dlaczego właściwie fryzjerska szkoła? Ty się nieźle uczyłaś… To znaczy, nie obraź się…
– Bo u fryzjera – przerwała patrząc mu prosto w oczy – wszyscy martwią się jak sami wyglądają. Jak będą wyglądać.
– Nie wiem co powiedzieć.
– To nic nie mów. A jeśli musisz, ostrożnie powiedz mi komplement.
– Twoje włosy ciągle coś robią, te loki się wkurzają ciągle, miotają. Są piękne.
– Poeta! – śmiała się teraz głośniej.
– I tyłek masz świetny.
– Poeta świnia.
– No tak.
Otworzyli po Królu Złotym i pili, trochę się jej przyglądał. Była już nieźle zrobiona, smoła z lufki łączyła się z alkoholem i u niego, postanowił na razie nie próbować wstawać.
– Dzięki, że tego nie powiedziałeś?
– ?
– Poza TYM jesteś bardzo ładna, to zazwyczaj mi mówią, nawet moja matka tak mówi i ojciec mówił, póki żył. – popijali przez chwilę w milczeniu.
– Jak to jest?
– Chujowo.
– No tak.
– Teraz powinieneś spytać o możliwości. Odpowiem od razu, można w Niemczech, za kasę której nie mają moi i twoi starzy, a i tak nie ma pewności, że to się uda i…
– Anka!
– Co?
– Daj spokój. Jeszcze po machu?
– Pewnie
Meblościanka była klasyczna, ale kanapa już z tych nowych, fotele też, tyle, że jeden nie wytrzymał balangi i smętnie zapadł się czarnym pluszem w siebie, połamana noga sterczała mu w bok jak wskaźnik. Patrząc za nim widziało się otwarte drzwi balkonowe, osiedlową półciemną noc ze ścinkiem paznokcia robiącym za księżyc. Ciepło, bo to lipiec, Anka wstała i puściła Fugees z dwukasetowca. Siadając rzuciła: – Całowanie oczywiście odpada, ale możemy się pieprzyć. Jeśli chcesz.
– Gdzie? – ruchem głowy wskazał poległych na podłodze.
– Łazienka jest wolna.
– Ktoś urwał umywalkę.
– Ja przecież nie o myciu zębów.
– Tyle, że aktualnie jestem nieszczęśliwie zakochany.
– No to się dobrze składa. My jesteśmy szczęśliwie niezakochani. Chodź.
Rechot z podłogi zaskoczył ich oboje. Musiał się przysłuchiwać już chwilę, może muzyka go ocuciła.
– Będziesz ruchał tę maszkarę?!
– Śpij dzbanie! – Maciek odburknął bez namysłu. Ale dzban już wstawał na swoje metr dziewięćdziesiąt. Starszy, miał z dwadzieścia lat, oczywiście na sportowo: biała koszulka z trzema czarnymi paskami na przedzie, fioletowe spodnie z białym sznureczkiem do wiązania i reeboki do białych skarpet.
– Chyba bym się porzygał, koleś.
Anka skurczyła się w sobie, patrzyła tylko na Maćka: nie reaguj, chodźmy stąd. Ale to „nie reaguj” miało, jak zawsze, „nie” w jakimś obcym języku, w Urdu, powiedzmy, by ciągle był cień szansy, że nie zrozumiesz, że…Wiedział co trzeba zrobić, ale był dziwnie przekonany, że nie zrobi, że zapamięta ten wieczór na zawsze, jak parę innych. Szans nie miał żadnych, wiedzieli to wszyscy troje. Szczupły, wtedy siedemnastolatek, z włosami za ucho i pięściami mniejszymi niż kostka Rubika. Tętno mu skoczyło, spociły się dłonie i stopy. Brał się już właściwie do jakiejś upokarzającej przemowy: daj człowieku spokój, wypij browara. Popatrzył jeszcze na typa, który uśmiechał się kącikiem ust, jakby miał splunąć. I chyba smoła z lufki wypłynęła Maćkowi z płuc na język. – Co się jopisz, kurwi pniu? Pizdo z Parzęczewa? – Tamten zdziwił się, stracił rezon na sekundę, może dwie, – Przypierdolić ci? – Zainteresował się. I skoczyli. I to tyle jeśli chodzi o symetrię działań. Pierwszy cios trafił Maćka w czoło. I przewrócił z powrotem na łóżko. Jeszcze próbował kopnąć ale sam dostał kopa w żebra. Podeszwą. Sflaczał i zasłonił głowę rękami, tyle się na osiedlu nauczył. Tamten bił na poważnie, bił za swoje dresy z bazaru, za hutę, która upadła i stary siedzi w domu od roku, za starą, którą ten stary leje jak syna nie ma, za wszystkie te dziewczyny, które przechodzą na drugą stronę ulicy, za dziewczyny z teledysków Nazara, Kasy i Norbiego, za pieniądze, które robią inni, za Balcerowicza, Wałęsę, Tymińskiego i oczywiście za Żydów, Niemców-kurwów, Ruskie bladzie, bił na poważnie, w szale. I pewnie byłby zabił, gdyby Anka nie przyjebała mu drążkiem do podciągania, który zerwał się wcześniej pod którymś z gości, jakby wiedział że się przyda.
Działała szybko. Zanim się zorientował, co się wydarzyło, miał już chustkę przy rozbitym nosie i ustach i wyprowadzała go już jak staruszka, między gramolącymi się z podłogi koleżkami dzbana. – Zabiłaś go? – Niestety nie, spieprzajmy stąd. – Gdy szamotali się z dziwacznym zamkiem, pojawił się za nimi chłopak tylko w bokserkach. – Co jest, kurwa? – Wracaj do narzeczonej, Tinez – odpowiedziała Anka i już lecieli po schodach z szóstego piętra. Maciek ledwo co widział, za to słyszał, że jakaś nieporadna, ale jednak pogoń tupie za nimi. Wybiegli z klatki i przez parking przebiegli do następnego rzędu bloków. Potem przesmykiem oddzielającym wielkopłytowce. Mignął mu, w ciemnościach nieczytelny, napis, ale znał go na pamięć, ktoś napisał tam nieaktualny już skład The Cure. Potem w prawo, przez dziurę w płocie na plac zabaw przedszkola. – Dobra, poczekaj, oni nie byli stąd. Już nas nie dorwą, a ze mnie leci jak po uboju.
– Co to za kolesie w ogóle?
– Nie mam pojęcia. Pewnie z Arbuzowej. Piechota kreszowa.
– Dobra, daj ja wytrę, bo rozmazujesz, poeto. Złamał ci nos?
– Nie, chyba nie. Wtedy tak napierdala, że nie da się myśleć. I co ty z tym poetą?
– No: „kurwi pniu”? „Pizdo z Parzęczewa” ? – znowu śmiała się gdzieś z dołu płuc, jak sowa. Odwróciła go do światła latarni. – No usta to masz teraz prawie jak ja. Po coś się rzucał?
– I tak by się tak skończyło, niedopity debil musi się ruszać, byliśmy na podorędziu.
– Dobra, odprowadzę cię.
– Po pierwsze, to facet odprowadza dziewczynę, po drugie mogą gdzieś tu jeszcze latać, lepiej zabunkrujmy się w tym domku.
– On nie jest zamknięty?
– Nigdy nie był…
Drewniana budka, trochę dla zabawy przedszkolaków, trochę składzik niepotrzebności: stara szczotka, rozpieprzony konik na sprężynie, skrzynka z przeciwpożarowym piaskiem. Na niej usiedli.
– Wiesz, pewnie to głupie, ale gdybyś ciągle chciał…
– A czy ja powiedziałem, że chcę. Przypominam, że jestem zakochany w jednej takiej.
– Znam?
– Nie znasz. Papierosy masz?
– Ostatniego.
Palili na spółkę, chowając żarzącą się końcówkę w garściach.
– Anka?
– Co, poeto?
– Tamto to nie, ale chcę się całować.
– Ze mną?!
– Chciałem z tamtym gościem, ale mu przyjebałaś drążkiem do podciągania
Nie pozwolił jej się na dobre roześmiać. W ciemności dopasował swoje rozbite usta do jej. Nie miała wielkiej wprawy, ale na pewno nie był to jej pierwszy pocałunek. Językiem badał jej zęby, czując żelazisty smak własnej krwi, ugryzła go lekko w wargę, syknął, ale podobało mu się, pozwolił by jej język dotykał jego podniebienia. Zastanawiał się czy krew smakuje jej tak samo jak jemu. Wyobraził sobie jak wyglądają z boku, z krwią skapującą po brodach, ale wiedział, że pod żadnym pozorem nie może się roześmiać. I nie roześmiał się.

Paweł Sołtys – Ćwierć
QR kod: Paweł Sołtys – Ćwierć