Jest już maj, kobieto, a ja nie umiem się odziać

Krzyczą mi nad uchem: nie przesadzaj,
bo szybko zwiędniesz; ja tymczasem dziwię się
światu w pigułce, jaki serwuje mi ten doping:

codziennie coś krzywdzę, codzienna rozpusta
prowadzi mnie donikąd, więc z jakiej racji
miałbym ustąpić miejsca waszej transcendencji?

Nie ja przecież wymyśliłem boga bez imienia,
na wasze marne podobieństwo, i nie ja teraz
go lekceważę. Tylko rzeczywistość, która ma

problem z istnieniem własnym, a co dopiero
z nadbudową, gdy sama legła w gruzach, zanim
przybyliśmy na tę planetę w odpowiednich

kaftanach. Dlatego nie ruszam się poza
własny spokój, poza tę wygazowaną duchotę,
odbicie wewnętrznej pustki, gdy krew chce

czegoś więcej niż tylko płynąć: zraszać ziemię
pełną nieudanych kopii leków na przewartościowanie
głębi własnego ciała. Na końcu zostają czopki,

rozpuszczające się w trwodze, że go nie opuścimy,
hen, po śmierci, i będzie nam się smacznie gnić
niczym rośliny, niczym to wesołe nic w plastrach

miodu i innych procesów ostatecznej klęski.
Dlatego jestem męski, jakbym był zwycięski
i nie biorę udziału w tak powszechnym głosowaniu.

Niech mnie wysadzą w hiperprzestrzeni handlowej
i spuszczą z wodą wraz z pozostałością nieba,
jaka, w wyniku działań celowych, utkwiła

we mnie, gdy sprawdzałem, ile raju mogę
sobie zafundować na koszt tych ich równo
ostrzyżonych trawników myśli i innych

zabawek made in zdrowy rozsądek. Niech dadzą
mi broń, Boże, niech mnie strzegą przed dźwiękiem
dzwonka lub wibracją maszyn, tym ich podstępem

technologicznym i efekciarstwem cieplarnianym.
Noszę dumnie tiszert z napisem „jem mięso –
jestem wielki” i, wiecznie niedojrzały, rozwijam się

w stronę ubojni i mleczarni – kobiet zżytych na miarę
rozbuchanego ego i eko. Obosiecznie odpowiadam
echem mód: śmieszą mnie hipsterskie bojówki

i parówki, nieszczęścia parami jeżdżą na rowerach,
dopóki się nie zmęczą na czas szybkiej fritz-coli.
Jeśli kiedykolwiek lokowałeś w tekście jakiś produkt,

rzuć nim więcej i zaczekaj, co ludzie powiedzą.
Albowiem prawda was wyzwoli: dobry smak
w kolorze nadziei, czystość intencji w wyniku

zgag i zaparć oraz dystrybucja prestiżu w negliżu.
Krzyczą mi nad głową: z takimi ciężarami w sobie
nigdy nie odlecisz; ja tymczasem zwijam się

w harmonijkę i gram im na rosnącym nosie,
naturalnym skutku przedawkowania lansu.


Mój tata dał mi psa, suko

Awangarda wyprzedza twoje lustro.
Skulony w kącie, nigdy mi nie podejdziesz.
Deszcze robią pod siebie, bo jest im tak raźniej.
Kałuża chwacko protestuje o zmierzchu.
Osuwa się niczym motyl, okradziony przez sieć.

Jeden wers – jedno zdanie.
Jeden wers – jedna przegrana.
Jeśli dalej mnie nie słuchasz, zjedz pieroga.
Zjedz dziwoląga spod szafy, tego śledzia partyzantki.
Następna stacja: jesteś jak kredyt, któremu rosną odsetki.

Mamo, tato, mam was dosyć, po co mi jeszcze
wasi towarzysze podróży? Dłuży mi się, dłuży.
Lustro wyprzedza waszą awangardę,
nie wiedziałam, że to kosztuje koło fortuny.
I tak w koło, Macieju. I ty, Wando, co wolałaś

się zniemczyć. Się odchamić. Takie hasło na drucie
wysokiego napięcia: jestem twoim śrubokrętem,
Bóg ci w usta bierze piętę. Czujesz miętę?
Jeden wers już nie wystarcza, by zrozumieć,
dlaczego moja forma nie nadaje się do twojego ciasta,

Plastusiu. Pamiętniku. Poznański słowiku.
Wyprzedzanie lustruje twoją awangardę.
Znowu będą teczki i wyskoczą z nich misie.
Kobiety wolą misiów. Poczucie bezpieczeństwa
w narodzie szwankuje. Pokuta żałuje i poruta

coś knuje. A teraz wszyscy, wszyscy: niech
kwantyfikatory wyprą kwanty. Niech koleje losu
wyprą koleje życia. Niech pociąg krąży między ludźmi,
a nie na jakiejś makiecie. Do pięciu odlicz
i już milcz. Lincz i poncz. Ogniu, przekrocz mnie.

Odbija mi zdrowo. Zawodowo. Srogo. Ubogo.
Awangarda lustruje twoje wyprzedzanie.
Zmień pas, ten niewystarczająco boli,
za szybko się goi i nie zostawia śladów
życia. Resztę znajdziesz w lodówce, spróbuj

jej nie wydać. Jej to zawsze jakieś posiadanie.
Choćby na czas: bierz to, suko. Odszczekaj
i posprzątaj po kodzie i masie krytycznej.
Zaangażowanie zabija zdrowy dyskurs miłości.
Zaaranżowanie zabija zdrowy nieporządek.

Zabranżowanie zabija zdrowe hybrydy.
Zabandażowanie zabija zdrową ranę.
Lustro awangardyzuje twoje wyprzedzanie.
Szybciej, szybciej! Kto da więcej?
Więcej znaczy szybciej. Więcej znaczy taniej.

Zapchaj się członkowstwem w związku.
Zapchaj się gnozą. Niech ci zło kiełkuje
i strzela niczym wąż psa ogrodnika.
Dopełniasz się jak kamień u Herberta.
Jak kamień u Franaszka w jego poetyce

kosmicznego włazidupstwa. Transcendentnej
hucpy. Lubię to słowo w Honecie. Lubię
w rakiecie do rygorów rymu. Kiedy wulgaryzm
pieści ci kąt. Pieści cię niczym prąd. Fest gest.
Wyprzedzanie awangardyzuje twoje lustro.

Embrionie, ogarnij nasze konie. Cywilizacja
śmierci to organy w starym kościele. Opóźnienie
w rozwoju chóru przydupasów. Przyspieszenie
wewnętrznego dziecka specjalnej troski.
Wygrałeś pedofilską wycieczkę w głąb, głąbie.


Rafał Gawin – Dwa wiersze
QR kod: Rafał Gawin – Dwa wiersze