Cały znany mu świat zasklepił się wokół niego jak skorupa orzecha, a tę skorupę ktoś powoli zgniatał kleszczami. Gdy wzorem wielu mężów przed nim Mateusz wyszedł pod blok po papierosy i przepadł, nie pozostawił jednak swojego małżeństwa za sobą. Ono wniknęło już w miąższ jego życia, określało jego kondycję społeczną, a za pośrednictwem obrączki także konfigurację, w której sytuowali go nowo poznawani inni. I choć teraz schował obrączkę do wewnętrznej kieszeni sportowej kurtki, to nie potrafił jej wyrzucić. Hermeneutyka życia małżeńskiego wprawiała go w powolny ruch po jej obwodzie: od punktu, gdzie z żoną porozumiewali się niemal przez osmozę, aż po punkt maksymalnego oddalenia, gdzie czuł że mógłby ześlizgnąć się z tego kręgu. Z reguły im więcej było możności, tym mniej chcenia, ale teraz obie siły znajdowały się w równowadze. Plan też szedł jak należy. W lokalu – o ile da się tak nazwać tę osiedlową budę „Nefretete” – nie było nikogo poza nim i obsługą. Ci jednak nie od razu zwrócili na niego uwagę. Przez chwilę jedyna skierowana na niego para oczu należała do małego, plastikowego sarkofagu, który stał na jego stoliku niby ruska „baba”. Ukręcił mu łeb. Bał się, że w środku będzie mumia, w niej mniejsza mumia, w tej jeszcze mniejsza itd. – aż ktoś zbyt szybko wyjdzie z zaplecza i zainteresuje się co robi. Ale nie. Zatrzasnął sarkofag. Zatrzasnął się w sobie. I czekał. Teraz tylko spokój. Kiedy jednak tamta skierowała się w jego stronę czuł, że jego skorupa powoli pęka.

Kiedyś Mateusz był muzykiem, teraz pracuje w fabryce uszczelek. Jego historia zadaje kłam dwóm pseudo-romantycznym mitom rozpowszechnionym we współczesnej świadomości społecznej: że „prawdziwa” radość z tworzenia przysługuje tylko artyście „prawdziwemu” (albo przynajmniej zdolnemu), oraz że rezygnacja z marzeń, czy tzw. „ideałów młodości” zawsze przybiera postać moralnego dylematu. Mateusz nie miał talentu, słuchu, ani poczucia rytmu. W garażowym zespole, który założył swego czasu z kumplami grał jednak w „sekcji rytmicznej” – a to dlatego, że tzw. „gitara rytmiczna”, w odróżnieniu „prowadzącej”, na ogół nie gra solówek. Oczywiście zdarza się, że w zespole spotyka się dwóch gitarzystów wybitnych. W miarę wspólnych występów wstępny podział ról przyjmuje wtedy postać dżentelmeńskiego żartu, zaś panowie nawzajem odstępują sobie solówki. Gra w takim zespole jest jak pojedynek mistrzów szachowych, w którym jeden z graczy wspaniałomyślnie podkłada w końcu króla pod mata, aby partia nie toczyła się w nieskończoność. Mateusz często wyobrażał sobie jak to jest. Kiedy na próbach ze wszystkich sił próbował utrzymać się w rytmie między perkusją, basem, a solówkami zdolniejszego kolegi czuł się tak, jakby cała twórcza moc współtworzonego kolektywu rezonowała w jego sporadycznych szarpnięciach dwóch lub jednej struny. W domu natomiast odłączał gitarę od pieca i puszczał sobie Crystal Planet Satrianiego albo Dragon’s Kiss Friedmana jako podkład do Smoke on the Water Deep Purple granego jednym palcem, albo wymęczonego intro do Fear of the Dark Iron Maiden. Był Satrianim. Był Friedmanem. Cały świat leżał u jego stóp – i dopóki to złudzenie ulatniało się wraz z ostatnim riffem wydawało się pozytywne, bo dobrze nastrajało go do życia. Interwał pomiędzy jego nawrotami skracał się jednak, a gdy w końcu zniknął i złudzenie obejmowało sobą również czas pomiędzy próbami Mateusz podjął absurdalną w jego przypadku decyzję, aby nie iść na studia i w całości poświęcić się muzyce. Pożytku było z tego tyle, co kilka piw wypitych w ramach honorarium z kilku koncertów w lokalnej spelunce, które zdążył zagrać z kolegami zanim tamci rozjechali się po akademickich miastach i rozeszli po życiu studenckim. No i była też Karolina, która kiedyś przytrafiła się na jednym z koncertów i poczęstowana przez Mateusza piwem uznała, że jest uroczy. Widziała (i słyszała), że muzyk z niego żaden, ale tak już zostało.

Potem był rok chodzenia, zaręczyny, a po dwóch latach ślub. W międzyczasie rodzice coraz bardziej jednoznacznie dawali mu do zrozumienia, że nie uśmiecha im się utrzymywać dłużej ani jego samego, ani tym bardziej jego z żoną (która ciągle była na studiach). Bez wyższego wykształcenia Mateusz dostał tylko pracę przy taśmie. Na muzykę czasu było coraz mniej; słuchanie z gitarą w ręce ustąpiło na rzecz słuchania po prostu. Pokusę pretensji pod adresem żony jako rzekomego grabarza jego kawalerskich planów wielkodusznie odrzucił – a i sama pokusa stawała się tym mniej kusząca, im bardziej jego wyobraźnia uzależniała się od fabrycznych maszyn. Zależności tej nie należy jednak rozumieć jako ograniczenia; to raczej tak, jakby taśmę produkcyjną połączył z myślami Mateusza szereg kółek zębatych, które zębatka w zębatkę przekazywały im energię z każdego jej poruszenia. Trybiki wyobraźni stopniowo synchronizowały się z trybem pracy w fabryce i choć koniec końców marzenia o karierze gitarzysty przekształciły się w bardziej uchwytne (ktoś mógłby uznać: bardziej przyziemne) marzenia o nowym aucie, domu pod miastem i gromadce potomstwa, to towarzyszyła im taka sama radość (współ-)kreowania. Pierwsza różnica leżała w doskonalszym sposobie ich wytwarzania, bo nie tworzyły one luźnej składanki, ale spójny mechanizm, gdzie każdy kolejny element wynikał z poprzedniego. Druga różnica dotyczyła bardziej przemyślanej strategii wprowadzenia ich w życie: w przeciwieństwie do odtwarzanych w myślach solówek, które poza głową Mateusza dostępne mu realizacje znajdowały tylko na płytach podziwianych zespołów, ilość dodatków w aucie, pokoi w domu oraz dzieci obojga płci wprawdzie mogła się zmieniać w zależności od ich konfiguracji, ale ogólna idea pozostawała podatna na ucieleśnienie. Przed ślubem z pracownika linii montażowej awansował na technika ds. sposobu produkcji, a później douczył się angielskiego i w przeciągu dwóch lat został tzw. technikiem ds. jakości. Praca i rodzina nachodziły na siebie w jego myślach niczym dwa wielkie koła zębate. Przerwy na tyle duże, aby dało się z ich mechanizmu wydostać przytrafiały się pomiędzy nimi tak rzadko, jak w kosmonautyce ułożenie planet sprzyjające podróży z jednej na drugą za pomocą prymitywnego, dostępnego ludziom wahadłowca. Jednym z takich wahadłowców Mateusz opuścił pewnego popołudnia swoje dotychczasowe życie.

Główny problem stanowiła sankcja metafizyczna – „przysięga przed Bogiem”, którego Mateusz pojmował w sposób dosłowny, a który swoją przytłaczającą odpornością na reinterpretację nie pozwalał mu nagiąć pojęć małżeńskiej miłości i wierności na tyle, aby pomieściły one przyczynę jego dzisiejszej wizyty w kebabie „Nefretete”. W swoim podświadomym mniemaniu narażał się więc przede wszystkim na „boży gniew” – przy całej śmieszności tego sformułowania, którą na myśl o tłumach rozwodników szczęśliwie chodzących po ziemi odczuwał nawet on sam. Przekonanie i związany z nim lęk były jednak zbyt pierwotne, aby siłę ich oddziaływania dało się zrównoważyć zdrowym rozsądkiem, lub nawet zdolnością krytycznego myślenia – jakiej on sam zresztą nie posiadał. Gdy mężczyzna usłyszał warkot odpalanego gdzieś na zewnątrz samochodu od razu skojarzył go z bożym pomrukiem. Głupie to było i trochę się tego wstydził, ale zawsze sądził, że warkot samotnego silnika zawierał w sobie coś smutnego. Zwłaszcza w nocy. Początkowo intensywny, w miarę oddalania się pozostawiał za sobą ciszę, jakby pusta przestrzeń po samochodzie zasysała wszystkie dźwięki. Mateusz zawsze bał się tej przestrzeni. Nie była to agorafobia. Raczej lęk uśpiony, skondensowany i upchnięty w jego umyśle jak granat, dla którego warkot samochodu pośród nocy stanowił rodzaj zawleczki. Bóg w myślach Mateusza pośrednio wyciągnął zawleczkę, a granat połknął. Wybuch jego gniewu nie pozostawiłby po sobie nic i chyba właśnie przed tym nic on odczuwał strach. Horror vacui. Wystarczył jeden fałszywy ruch, aby wysadzić w powietrze metafizyczną i pojęciową strukturę jego życia.

Na widok pałających spod kaptura oczu Monika czuła się niepewnie, lecz obowiązek nakazywał podejść i zapytać, czego ich właściciel sobie życzy. Starała się pocieszać myślą, że w razie czego ma za sobą Nadżiba, choć jednocześnie z tą myślą pojawiła się kolejna – błędna, lecz dla nie prawdopodobna: że to przez niego – Araba – w lokalu pojawił się nabuzowany dresiarz. Próbowała rozmawiać na ten temat z Nadżibem, namówić go na wyjazd gdzieś do prawdziwej Europy, gdzie mniejszości jest więcej, a większość jest mniej uprzedzona, ale jego stosunek do problemów społecznych przypominał relację między gwiazdą a skupiskami odległych planetoid. Kochała tego mężczyznę; kochała jak jego nienaturalnie wydłużone palce wnikały w zakamarki jej ciała niby promienie słońca, lecz sposób, w jaki on okazywał uczucia sam przypominał rozprzestrzenianie się światła. Jego miłość padała jakby w nieokreślonym kierunku tak, że gdy kobieta wystawiała się na jej działanie czuła się bardzo odległa od jej rzeczywistego źródła.

W kwestii seksu Nadżib wydawał się kompletnym zaprzeczeniem stereotypowego Araba – stworzenia o nieposkromionej chuci, które w formie idealnej nie występuje pewnie poza sferą lęków zakompleksionych mężczyzn i fantazji niewyżytych kobiet. Podniecenie owszem, rosło w nim szybko, ale na ogół słabło natrafiając na fizyczny obiekt – podobne jego kończynom, które choć oplatały się szczelnie wokół innych ciał, to wydawały się niezdolne do trwałego uścisku. Pod tym względem życie Nadżiba zdeterminowała choroba o niepokojącej, lecz pobudzającej wyobraźnie nazwie „arachnodaktylia” – określana także bardziej prozaicznie „zespołem Marfana”. Przeciążony długością własnych rąk, nóg i palców Nadżib zapadł się w sobie tak głęboko, że granice własnego ciała stały się dla niego granicami świata. Była to odległość zbyt wielka, aby dało się z niej dostrzec twarze osób, które brał, lub które jego brały do łóżka: zjawiały się – pozwalał im zostać; kończyły – pozwalał odejść. Gdy czasem sam się nad tym zastanawiał zdawało mu się to podejściem boskim – co zdecydowanie można potraktować jako oznakę megalomanii.

Monika wciąż uparcie obnażała się przed nim w nadziei, że widok jej ciała ściągnie go na ziemski padół. Swoim beznadziejnym uporem przypominała pilotkę statku kosmicznego, która podjęła się desperackiego zadania wbicia flagi na słońcu, lecz po drodze zabrakło jej paliwa i zamiast spłonąć w ekstazie u kresu misji unosi się bezwładnie na jednej z bliskich swojej gwieździe orbit. Choć bowiem Monika nigdy nie doświadczyła ze strony Nadżiba spalającego żaru, to ciepło tego mężczyzny było kojące, a siła przyciągania zbyt wielka, aby dało się lekko skorygować kurs i uzupełnić rezerwy na jakiejś nieznanej, a nieodległej planecie. Chwile fizycznego zbliżenia nie stanowiły jednak faktycznego ujścia dla skumulowanej w kobiecie, erotycznej energii. Co najwyżej oddalały moment ostatecznej erupcji. Gdyby w końcu do niej doszło mogłaby ona rozsadzić kadłub dotychczasowej tożsamości Moniki – którą jakby od niechcenia łechtał wątły płomień Nadżiba – i wystrzelić jej osobowość ku jakiejś nowej, nieokreślonej „ja”. Świadomie Monika czuła się oddana Nadżibowi bez reszty, ale podświadomość coraz częściej podsuwała jej wizję alternatywnego życia, w którym zdrada nie byłaby zdradą, a przeżyciem w równoległej rzeczywistości. Monika w jednej chwili zapragnęła zmieniać płaszczyzny istnienia tak, jak zmienia się ubrania, kolor włosów i paznokci.

Nagle trzask, kamień i cisza – odległy gulgot samochodów z obwodnicy osiedla; nieco wcześniej kroki – ich biegiem słabnące echo wśród bloków z wielkiej płyty. Mateusz jak na sygnał wypadł przez stłuczoną kamieniem witrynę niby jego przeciwwaga. Poczym stanął. Zdawało się, że w rycerskim odruchu chciał dopaść sprawcę, zatłuc go, a nawet zabić – i tylko zatwardziałe blokowisko nie zdradzało żadnej chęci współpracy. Niczym obca, wroga planeta rzucało groźbę załodze kebabu-lądownika – jedynego w okolicy miejsca zdolnego do podtrzymywania życia. Mateusz stał na pograniczu tego wrogiego świata, dyszał z emocji i przyglądał się jak w ciemności, wśród ryku niewidocznych stamtąd aut powoli umiera jego bóg. Od tej pory wierność małżeńska była już tylko sprawą ciała, które słabe i drżące stało teraz plecami do Moniki w miejscu stłuczonej witryny. Sparaliżowany agonią metafizycznej sankcji swojego dotychczasowego życia nie zwrócił uwagi na samotny odgłos starego Golfa, za którym i tak by zresztą nie pobiegł, ale którym być może uchodził właśnie sprawca zdarzenia. Odgłos wychwyciła jednak Monika; usłyszała odgłos odpalanego auta, ale świadomość jego źródła jakby zgubiła się gdzieś pośród nocy. Kamień nieznanego napastnika, jakiegoś niewyżytego bojownika o Polskę dla Polaków wytrącił ją z rutyny codziennych myśli – tak pospolitych, że nawet nieuświadamianych – a wtrącił w stan apatii. Głuchy warkot pojemnego diesla zmienił się w bulgot przepadzistego żołądka. Z zewnątrz pokryty łuską, zakończony zębami poprzez tubalną gardziel i przełyk zdolne zmiażdżyć oraz połknąć dorosłą antylopę. Krokodyl, który zmaterializował się w dźwiękach starego Golfa oddalał się wraz z nimi i z chwilą gdy one, w korycie ekranów akustycznych, zlewały się z dźwiękami innych aut, on z chlupotem wpadł do rzeki takich jak on krokodyli – oddanych Monice na własność i na własne usługi. Nigdy ani nie słyszała krokodyli, ani nie myślała o dźwiękach, jakie mogłyby z siebie wydawać, ale teraz zdawało jej się, że sunie na ich grzbietach w stronę obcego mężczyzny. Metafory, które instynktownie zbudowali właśnie Monika i Mateusz nie zdradzały podobieństwa ani w planie treści, ani emocjonalnej wymowy, ale mimo to tożsamość ich nośnika – dźwięków silnika pośród nocy – miała w sobie coś intymnego. Mateusz miał przed sobą chłód kosmicznej pustki, który wrzuconym przez witrynę kamieniem przykuł go do wnętrza kebabu „Nefretete” jak do jedynego źródła ciepła. Natomiast Monika, ujeżdżając gady widocznie posłuchała podszeptów jednego z nich, bo dopiero wtedy dotarło do niej, że ów niepokojący ją wcześniej klient pojawił się w „Nefretete” ze względu na nią. Zbliżając się do niego w myślach w krótkiej chwili jakby zmieniła skórę, pozostawiając z tyłu wylinkę konwenansu – założenia, że ona i Nadżib wciąż są parą, bo i nie było jeszcze okazji, aby otwarcie zaprzeczyć temu stanowi.

Nie wiadomo jednak, czy Nadżib nie wyczuł tej nagłej zmiany. Introwertyczne usposobienie stanowiło dla niego pewien bufor bezpieczeństwa: niewidzialną barierę, która oddzielała świat od jego podmiotowości, oraz wyłapywała wszelkiego rodzaju złudzenia i pokusy postrzegania rzeczywistości tak, jakby się chciało zamiast taką, jaka ona jest. Bardzo prawdopodobne więc, że Nadżib od razu dowiedział się jak jest. Na pozór jedyną interesującą go rzeczą był numer „112” i zgłoszenie, które za pośrednictwem centrali przekazywał na policję, ale zarówno w czasie rozmowy, jak i zaraz po wpatrywał się w Monikę wzrokiem, który skrywał w sobie bezsilny nakaz posłuszeństwa. Chciał nawet, po raz pierwszy w życiu i wbrew sobie wyrwać się ku Monice i zatrzymać ją przy sobie siłą, lecz kamień ciśnięty przez kogoś w szybę „Nefretete” unosił się pomiędzy nimi niczym pas asteroid. Każda z uwikłanych w tę historię postaci niosła w sobie bowiem własną metaforykę i tylko od osiągalnej bliskości skojarzeń zależeć będzie bliskość fizyczna. Do świata Moniki kamień wniósł strach oraz poczucie osamotnienia. Lokal znajdował się poza obszarem ścisłego centrum; oświetlonych jedna przy drugiej witryn, klubów i restauracji, pomiędzy którymi nocą defilują tłumy potencjalnych świadków każdego, nielegalnego zdarzenia. Tutaj była dzielnicowa atrapa nocnego życia i ciężki sen mieszkańców blokowiska.

Nadżibowi polecono czekać na przyjazd radiowozu. Wiedział, że nie powinien niczego ruszać, żeby nie zatrzeć śladów, ale wiedział też, że nie ma czego zacierać. To nie był pierwszy tego typu incydent. Za każdym razem policjanci spisywali protokół, poczym stwierdzali, że nic się nie da zrobić, bo sprawcy nie widziano, a śladów brak. W obliczu obcego mu zimnego kraju, oraz odczuwalnego braku wsparcia ze strony Moniki Nadżib odczuł przytłaczającą, kosmiczną melancholię. Zrezygnowany szukał ukojenia w prostych, mechanicznych czynnościach i nie bacząc na ryzyko zatarcia śladów, których żaden policjant i tak pewnie nie będzie szukać sięgnął po zmiotkę i zaczął sprzątać kawałki tłuczonego szkła. Jego wydłużone palce oplatały się wokół uchwytu miotełki, a nagarniane nią na szufelkę opiłki odbijały światło z żyrandola, albo samo wykorzystywało ono ich ostre krawędzie, żeby zza progu „Nefretete” wgryźć się w ciemność nocy. Na ten widok Nadżib poczuł się jak samotna gwiazda pośrodku opustoszałego układu; poczuł też jednak spokój połączony z przekonaniem, że prędzej czy później wszystko wraca na swoje miejsce i również Monika, która właśnie odchyliła się od jego orbity kiedyś na nią wróci. Kosmiczne jednostki czasu są jednak niewspółmierne względem ludzkich, więc trudno powiedzieć kiedy. Ale Nadżib jest cierpliwy. Poczeka.

Okruchy stłuczonej szyby rozszczepiały światło z żyrandola, a światło – jak wiadomo z fizyki – to również czas. Ten w perspektywie Nadżiba rozszczepił się właśnie na teraźniejszość, która ruchami jego miotełki niby wiatr na pustyni przeczesywała ziarnka szkła – i przeszłość wczesnego dzieciństwa, kiedy to otrzymał bolesną lekcję cierpliwości. Wraz z rodzicami, dziadkami i pięciorgiem rodzeństwa mieszkał w podmiejskiej dzielnicy Kairu o nazwie Heliopolis. Ojciec Nadżiba handlował koszulkami na targu Chan al-Chalili, dokąd on co rano jeździł z nim tramwajem w roli pomocnika. Tam wpadł w towarzystwo bandy wyrostków, którzy na widok jego długich rąk i palców uznali, że trzeba go nauczyć kraść. W chwilach ojcowskiej nieuwagi przyuczał się więc fachu kieszonkowca na portfelach turystów. Pewnego razu, w przypływie pewności siebie sięgnął jednak po suszony daktyl z jednego ze straganów. Wprawione oko sprzedawcy spostrzegło postępek i byłoby się nawet zamknęło w przypływie wyrozumiałości dla młodzieńczych wybryków – gdyby po pierwszym daktylu Nadżib poczekał z następnym parę dni, aż sprzedawca zapomni. On jednak niecierpliwie sięgnął po drugi. Wtedy oko sprzedawcy kazało dłoni zacisnąć się na przedramieniu wyrostka, a gardłu wykrzyczeć apel o sprawiedliwość. A jako że poszkodowany handlarz był bliskim krewnym wpływowego muezina, domagał się kary religijnej. Żądanie to znalazło posłuch u handlarzy, którym ojciec chłopaka podpadał zbyt wysokim utargiem i szczęście, że wyczulony na wszelkie niuanse targowego harmidru w porę dostrzegł on jego przyczynę i zdążył wstawić się za synem. Jako praktykujący muzułmanin i członek społeczności powszechnie szanowany również przez tych, którzy potajemnie źle mu życzyli, wyprosił on dla syna zamianę kary z obcięcia ręki na złamanie. Wyrok wykonano natychmiast: trzech mężczyzn trzymało Nadżiba, zaś poszkodowany sprzedawca oparł sobie na kolanie jego rękę. Wrzask od pękniętego łokcia wystrzelił w łukowate sklepienie suku, rozproszył się i jakby całunem opadł z powrotem ku Nadżibowi – przez co na kilkanaście sekund stracił on wzrok. Później rękę jakoś mu poskładano, ale na targ już nie wrócił.

W Heliopolis Nadżib najął się jako pomocnik zaprzyjaźnionego z rodziną antykwariusza. Od niego nauczył się czytać, a ponieważ w antykwariacie nie było wiele pracy, właśnie na czytaniu nauczył się tam spędzać czas. Przez lata pracy w antykwariacie Nadżib odkrył, że w starożytnym Egipcie, żył faraon, którego ręce i palce były tak samo wydłużone jak jego. Ów faraon próbował wyrugować z Egiptu kult bogów o cechach ludzkich. Na krótki okres swojego życia zastąpił go kultem światła jako energii przenikającej wszelkie życie. Nadżib nagle przypomniał sobie ciemność, która opadła mu na oczy w chwili, kiedy złamano mu rękę w imię bożego prawa i już na całe życie skojarzył ją z religią pojmowaną tak, żeby zamiast łączyć oddzielała od siebie ludzi; z bielmem, które zasłania Światło. Z potrzeby jakiegokolwiek nazwania tego Światła faraon nazwał je Atonem, a swoje imię zmienił z Amenhotep na Echnaton (Ach-en-Aton: „Aton rządzi”, „Aton jest niezbędny” – bo imiona ludzi są ulotne i umowne, ale imię faraona zawierać musi w sobie pierwiastek wieczności, choćby i wieczność także nazwano w nim na sposób umowny). Nadżib przeczytał też o żonie Echnatona: Nefretete. Postaci historycznej, lecz nigdy oficjalnie nie pochowanej, jakby rozpłynęła się w powietrzu u boku króla marzyciela.

Nadżib często wyobrażał sobie, jak królowa – ze szklanej gabloty w berlińskim „Neues Museum” – puszcza do zwiedzających swoje jedyne oko z pewnością siebie, którą według niego mogło dać kobiecie tylko ubezpieczenie jej nietykalności na kilka milionów euro. Przy pomocy specjalnie przygotowanych do tego przyrządów turyści mogą usłyszeć w kilkunastu językach, że drugiego oka nigdy nie było, a rzeźbiarz Totmes pozostawił oczodół pusty po to, żeby tłumaczyć swoim uczniom kolejność nakładania warstw gliny. Nadżib nigdy nie zaakceptował tej wersji wydarzeń, ale zamiast wybrać karierę archeologa i dowiedzieć się, jak było naprawdę, uczynił z Nefretete swój fetysz. Zawsze kiedy był sam ze sobą, albo kiedy obecność innych nie była dość nachalna, aby nie dało się jej zlekceważyć, jak obiekt nerwicy wracał do niego Totmes uwikłany w konwencje, które próbował przekroczyć. Wyobrażenie to przybierało nieraz postać snu na jawie – i tak, jak we śnie, w naturalny sposób łączyły się w nim niesprowadzalne wzajemnie porządki bytu. Zasady staroegipskiej sztuki figuratywnej, która odwzorowanie jednostki podporządkowywała jej pozycji w kosmicznym układzie wszechrzeczy, wrastały w jego kościec czyniąc rzeźbiarza częścią struktury wznoszonej przez tysiąclecia. W tym kontekście uwydatniona w popiersiu cielesność królowej niosła w sobie piętno zdrady. Światło młodego faraona rozpuszczało pokrywającą jej skórę cienką, umowną warstewkę boskości i pozostawiało już nie nadludzkie piękno, a urodę wywiedzioną z życiowych doświadczeń. Oderwana z kośćca wielowiekowej tradycji rzeźba sprawiała jednak wrażenie, jakby sama miała zacząć się starzeć. Ten fakt zdawał się podważać cały estetyczny bunt rzeźbiarza, bo starość oznacza w końcu śmierć – a po niej powrót odwiecznego porządku. Czy dlatego Totmes – w wyobraźni Nadżiba – rzucił się w końcu z dłutem na własną rzeźbę jak na kobietę, która wpierw skupiała na sobie wszelką zdolność percepcji, a gdy zawiodła wygórowane męskie oczekiwania stała się obiektem agresji? Czy dlatego Totmes wybił królowej oko? Wizja Nadżiba okazuje się w tej kwestii niejednoznaczna, bo amok artysty znajduje w niej swoje źródło zarówno w rozpaczy nad odkrytą w kobiecie niedoskonałością, jak i w świadomości nagiego faktu, odartego ze złudzeń artystycznej obróbki; świadomości nagle uzyskanej – że tworzywo, któremu się oddał pozostanie bierne, zaś wszelkie przypisywane mu wątpliwości i wahania stanowiły jedynie funkcje psychiki rzeźbiarza. W tym aspekcie twarz królowej zdawała się wypieszczona wzrokiem mężczyzny, któremu pozostałe partie jej ciała zdawały się niedostępne – ukryte w nieuformowanej glinie niczym pod warstwami szat Wspomniany akt agresji byłby więc reakcją mężczyzny, który tłumił w sobie nadmiar erotycznego napięcia, aż w końcu odnalazł dla niego postać wykolejoną, zwyrodniałą. Królowa – wciąż figura wyobraźni rzeźbiarza – zostałaby wtedy oszpecona jako kobieta z krwi i kości. Totmes byłby się może uwolnił spod uroku Nefretete, gdyby wybitego jej oka nie schował potem do kieszeni, a pustego oczodołu nie szlifował później z czułością niemniejszą od tej, z jaką wcześniej rzeźbił jej twarz.

W wyobrażonej przez siebie relacji między Totmesem a wytworem jego z kolei wyobraźni Nadżib zajmował pozycję pośrednią, bezosobową. Wątki jego myśli rozchodziły się we wszystkich możliwych kierunkach, na sposób podobny światłu pozbawionemu fizycznych przeszkód: od podświadomych intencji rzeźbiarza, poprzez cielesność, a więc człowieczeństwo królowej odkryte w sztuce, aż po dno jej pustego oczodołu, który dla Totmesa wyznaczał granicę fantazmatu. W pewnym sensie każda napotkana przez Nadżiba kobieta ginęła gdzieś w szerokim spektrum pomiędzy dojrzałą cielesnością Nefretete, a idealną bezcielesnością Światła, w jakie wierzył faraon Echnaton. Po osiągnięciu dwudziestu jeden lat (co w Egipcie jest miarą pełnoletniości) Nadżib postanowił pojechać do Berlina i zobaczyć popiersie Nefretete. Nie miała to być jednak podróż bezpośrednia, a wędrówka po krajach i ludziach w poszukiwaniu zasady porządkującej świat. Najpierw dzięki wstawiennictwu krewnego najął się jako majtek na statku wycieczkowym z Kairu do Wenecji. Stamtąd, szlakiem relacji rodzinnych (a w ummie islamskiej sieci te nie mają końca) przenosił się coraz dalej, tu sprzątając, tam pomagając na budowie, a gdzie indziej robiąc kebab. Dopóki nie rozmawiał z krewnymi o religii, mógł pomieszkiwać z nimi bez przeszkód. Po drodze dowiedział się, że gdzieś w Polsce jeden z kuzynów ma budkę o nazwie „Nefretete”. Uznał to za zabawne zrządzenie losu i przyjechał. Polska miała być ostatnim przystankiem przed przyjazdem do Berlina. Jako osoba pojętna Nadżib szybko nauczył się polskiego w stopniu wystarczającym do tego, aby sprzedawać kebab, a także – ze sporadyczną pomocą angielszczyzny – przyciągnąć do siebie kobietę.

Nadżib nigdy nie opowiedział Monice swojej historii, lecz i tak każde spotkanie z nim miało dla niej powab powrotu z dalekiej podróży, a jego skóra barwy piasku długo niosła w sobie namiastkę plaż Hurghady i Sharm-el Szejk – dwóch miejsc, z których przynajmniej jedno Monika chciałaby kiedyś odwiedzić. Zamiast jednak wykupić wycieczkę i w końcu się tam wybrać zadowalała się wyobrażeniem podróży, jaką odbyć miał ku niej jej mężczyzna – bo mimo całej jego niedostępności tak właśnie starała się myśleć o Nadżibie. Z jednej strony wierzyła więc, że wiążąc się z mężczyzną o śniadej karnacji pośrednio łączy się także z krajem jego pochodzenia, a przy tym zahacza o miejsca wymarzonych wakacji. Z drugiej strony, jedyną podróżą, jaką odbyła z nim naprawdę była ta do kebabu pod blokiem, przez wspólną kawalerkę, gdzie wyprowadziła się od pełnego sprzeczności ojca. Najpierw, kiedy zaczęła się spotykać z Nadżibem, z żarliwością kaznodziei perorował o czystości rasy. Potem, kiedy chłopak córki zorientował się, że kolor skóry najlepiej rozcieńczyć wódką, pojęcie owo stało się dla ojca Moniki coraz bardziej płynne. Nadżib sam nie tykał alkoholu, ale potencjalnemu teściowi dostarczał go stosownie do jego potrzeb, traktując kolejne butelki jako rodzaj nieformalnego abonamentu za korzystanie – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – z usług jego córki. Umowa obowiązywała tak długo, aż jej przedmiot nie wykazał się wreszcie podmiotowością i nie postanowił się wyprowadzić. Teraz jednak, skoro tylko ciśnięty przez witrynę kamień wywołał w Monice poczucie zagrożenia, dostrzegła ona niewspółmierność swoich wyobrażeń i bynajmniej nie idyllicznej rzeczywistości. Obcy mężczyzna w kącie, autochtonicznie niewidzialny swoim kapturze, dresach i sportowych butach stanowił dla niej obietnicę bezpieczeństwa. Gdy ciemna noc niczym kluskę wessała w siebie sylwetkę napastnika, a silniki aut zamruczały odgłos jego oddalających się biegiem kroków, po wyobrażonej podróży na Bliski Wschód nie było już w Monice śladu. Jedynym wspomnieniem po niej wydawał się tatuaż w dolnej części pleców: dwa skarabeusze oparte o słońce. Być może zresztą tylko dla niej były one skarabeuszami, zaś dla postronnego obserwatora okazałyby się plamą z testu Rorschacha – zwykłym kleksem o kształcie zależnym od skojarzeń.

Pozbawiona fizycznej przeszkody noc na luzie, chłodnym wietrzykiem wkradała się do pomieszczenia. Za plecami Mateusza zapachy pieczonego mięsa, sosów i orientalnych przypraw kłębiły się nieśmiało wokół kelnerki – jakby niepewne, czy wypada im silić się na imitację morskiej piany dla tej niepozornej, lokalnej Wenus. Wyobrażała sobie zapach jego perfum wymieszanych z potem po ciężkiej godzinie gry w piłkę i z zapachem proszku ze świeżo wypranej bluzy, którą narzucił na siebie nie biorąc wcześniej prysznica – bo tak bardzo się do niej śpieszył. Niby kawałkiem stłuczonego szkła wydłubała sobie ten zapach z głębokich pokładów pamięci; pachniał chwilą pewności w cieple silnych, męskich ramion – bez późniejszych rozczarowań związanych z faktem, że ten, kto najlepiej kopie piłkę na szkolnym boisku, nie zawsze musi być najlepszym, na jakiego dziewczyna mogła trafić. Te zapisano małym druczkiem na fiolce perfum z wyobrażonym przez Monikę zapachem – przy czym „kopanie piłki” w łańcuchu skojarzeń Moniki nie zawsze należy rozumieć dosłownie. Czasem jest to znak, symbol, metafora męskiej zuchwałości oraz głupoty związanej z wiarą, że ma się do tej zuchwałości podstawy. Pierwszą linijkę wypełniały imiona bezimiennych już w jej wspomnieniach kolesi, przy których zbyt późno spostrzegła odwrotną zależność pomiędzy „fajnością” w szkole, a późniejszą pozycją w społeczeństwie. Linijka druga to jej ojciec: kiedy matka wyniosła się do Irlandii do jakiegoś gacha zażarcie walczył o nią w sądzie, a potem – kiedy już swoje wywalczył – oddał się pasji nurkowania w wodach wysokoprocentowych. Wreszcie ostatnia, trzecia linijka to Nadżib i ta osiedlowa speluna, przenośny dwór samozwańczego króla, gdzie czuła się nie jak osoba, lecz element wystroju. Dalej: puste miejsce – w sam na obcego i właściwe mu rozczarowanie. Zasadniczo, gdy Monika próbowała patrzeć na siebie oczami mężczyzn wychodziło jej to tylko połowicznie – jakby patrzyła jednym okiem: widziała bramkę, boisko i punkt do zdobycia, ale nie aplauz, który ci wszyscy mężczyźni spodziewali się od niej otrzymać. I którego byli tak pewni, że ostatecznie nie zauważyli jego braku.

Spojrzenie plastikowej mumii, której sarkofag Mateusz złożył odwrotnie niż powinien wbijało mu się w plecy, gdy uciekał na dźwięk policyjnej syreny. Dźwięk ten mógłby okazać się sygnałem karetki, a jej załoga – gdyby tylko na nią zaczekał – mogłaby reanimować boskie truchło, od rozkładu którego lepiła się już głucha pustka nocy. Wracał do żony. Kroki stawiał długie i szybkie, lecz idąc stał w miejscu, jak egipska płaskorzeźba. Jego powrót był ruchem komety, która prze po krzywiźnie swojej orbity i zaburza pola grawitacyjne przecinanych układów. Do żony nie tyle więc wracał, co szedł w jej kierunku, zaś spelunka o nazwie „Nefretete” osiadła w nim jak hieroglif lub obiekt nerwicy; jakby jego bezdomna jaźń rozpięła się między nią a małżeństwem, w napięciu pomiędzy nimi upatrując źródła choćby i nieczytelnego sensu. Oscylując w okolicach prędkości kosmicznej myśli Mateusza z wyprzedzeniem napotkały przyszłość – w jednym z wielu jej wariantów, z których jego zdaniem wszystkie prowadzić miały policjantów przybyłych na miejsce zdarzenia do torebki haszyszu w plastikowym sarkofagu.

Tymczasem Nadżib obojętnie przygotowywał kebab dla siebie i Moniki. Niczym światło od mroku oddzielał płaty mięsa z pionowego rusztu, a jego niewidzący wzrok skierował się w stronę obcego mężczyzny, za którym nagle ruszył rzeźbiarz Totmes, brzegiem Nilu. Wciąż wstrząśnięty szarpaniną z własnym wytworem wyszedł otrząsnąć się z własnych urojeń w cieple tebańskiej nocy; w dziewiczej nocy świata przed Chrystusem, gdzie w ślad za nim ruszył olbrzymi krokodyl. Zafiksowany na swoich fantazjach rzeźbiarz nie spostrzegł, jak zwierzę wynurza się z rzeki, ani nie dosłyszał złowrogiego gulgotu. Ten krokodyl to egipski bóg Sobek – patron władzy królewskiej i strażnik dworskich tajemnic; miłośnik sztuki, który właśnie płacze za Totmesem, jego zdradą, oraz zmarnowanym talentem. Nie podchodźmy jednak bliżej. Bóg to w końcu bóg i jednym kłapnięciem paszczy mógłby połknąć czas, który nas od niego oddziela. I co wtedy? Powiedzmy lepiej, że jego gulgot był jak odgłos odpalanego Golfa, Poloneza, lub nawet Syreny. I tego się trzymajmy. Być może kiedyś, na ich tylnich siedzeniach, nasi rodzice powołali nas do życia.

Paweł K. Rutkiewicz – Królewski oczodół i krokodyle łzy
QR kod: Paweł K. Rutkiewicz – Królewski oczodół i krokodyle łzy